Skarbnik Pomaga, Kiedy Fedrować Trudno (legenda śląska, opr. Jan Baranowicz)

To się działo dawno, bardzo dawno. Najstarsi z żyjących górników nie pamiętają kiedy, powtarzają to, co słyszeli od ojców. A kto wie, czy i ojcowie nie słyszeli od swoich ojców czy dziadków. Trudno byłoby odmierzyć wydarzenia latami.
Niedaleko Bytomia znajdowała się kopalnia rudy cynkowej, wielu starych i młodych górników pracowało w jej podziemiach. Rozprzestrzeniała się korytarzami jak rosły dąb konarami. Zabłądzić w niej można było jak w starożytnym labiryncie.
Któregoś dnia kierownictwo kopalni przystąpiło do budowy nowego chodnika. Szły wieści, że w tej stronie kopalni znajdują się bogate żyły kruszcu. Chciano za wszelką cenę dobrać się do nich.
„ spoisty \ twardy że praca wcale nie posuwała się naprzód Najzręczniejsi rębacze opuszczali ręce w zniechęceniu, porzucali wiercenie po paru dniach. Robota wlokła sie
dości.
zupełnie.
Widziało się, że już nikt nie da się skusić do drążenia chodnika, mijały tygodnie, wreszcie sztygar zwerbował znowu ochotnika. Był nim młody górnik, robotny jak rzadko, doświadczony już w swym zawodzie. Nie wyglądał na strachajłę, co się zraża trudnościami.
34
Sztygar, co go wyorędował skądsić, nie taił przed nim kłopotów. Powiedział otwarcie, ilu to ludzi brało się już za bary ze skałą, jak się zrazili, nie mogąc uszczerbać paru piędzi naprzód. Ostrzegł, żeby się rozmyślił od razu, jeśli boi się roboty, bo koledzy lubią żartować i wezmą go na języki. A języki ostre mają jak kilofy.
Karlik, bo takie imię nosił nasz górnik, wzruszył ramionami lekceważąco. Był dobrej myśli, uśmiech nie schodził mu z twarzy. Chwycił w garść świder i udał się w kierunku napoczętego chodnika. Skoro się tam znalazł, usiadł beztrosko na głazie, wydobył z torby ser i chleb, zabrał się do śniadania.
Miał swój pogląd na zmartwienia. Myślał jedząc:
„Jeśli istotnie robota tak ciężka tutaj, wtedy i siły nie mogą być byle jakie. Powinny iść w parze z wysiłkiem."
I wypróżniał zawartość chlebaka, aż mu się uszy trzęsły.
Kiedy tak siupał i chrupał, da mu się spojrzeć, a tu wypełzła spod kamienia maleńka mysz. Ano jak wypełzła, za-strzygła wąsikami, obejrzała się bystro, potem przybiegła bliżej i usiadła przed górnikiem na tylnych nóżkach. Przyglądała się jedzącemu roztropnymi, jasnymi jak iskierki ślepkami, ale jakoś tak przymilnie, jak gdyby chciała prosić: „Nie znajdzie się ta kęska i dla mnie?" Spodobała się górnikowi ta ufność zwierzątka. Odszczypnął palcami kruszynkę chlebowej ośrodki, rzucił pod pyszczek żartobliwie.
— Naści, smakuj! — uśmiechnął się. Myszka nie wahała się ani przez
moment. Schrupała kąszczek łapczywie. Zaledwie to zrobiła, znowu wpatrzyła się w Karlika łakomymi oczkami. Czytał w nich najwyraźniej:
„A może by tak jeszcze okruszek?"
Nie pożałował. Rzucił jej znowu kęs przed łapki. Schrupała bez wahania. Wyglądało na to, że się wymorzyła za wszystkie czasy.
Ale teraz i górnik połknął już ostatni kawałek. W torbie nie zostało ani jednej okruszyny. Na brak apetytu nie mógł się skarżyć.
Spojrzał na myszkę figlarnie, jakby chciał powiedzieć: „kto późno przychodzi, sam sobie szkodzi", lecz ta nie ruszała się z miejsca. Dalej siedziała na tylnych nóżkach i patrzyła prosząco w oczy. Nie zadowoliły jej ofiarowane kąski razowca.
Karlik wzruszył ramionami:
— No cóż, miła myszeczko? — rzekł. — Jadłoby się, jadło, gdyby znowu spadło… Niestety, i u mnie szczere pustki w torbie. Choćbym rad, nie ma się wziąć z czego. A zgaduję po tym, jakeś się łakomie zabrała do pałaszowania, że apetyt w tobie narasta… Jeśli ci już tak mój chlebuś smakuje, przyjdź znowu jutro, chętnie podzielę się z tobą~ŚHia4aniem. Chyba że się tak przeciągnę dzisiie]szą~szychtą, ~że~~ mi sił do przyjścia nie starczy…
Nie skończył jeszcze zaproszenia, gdy myszka straciła się z jego oczu. Jakby się rozwiała w powietrzu. Na miejscu, gdzie siedziała, stał karzeł, drobniutki, nie-
35
pozorny człowieczek. Ubranko na nim było górnicze, czapka na głowie, broda siwa i długa do pasa. Karzeł powiedział:
— Nie martw się, bierz w garści świder. Twoja praca nie będzie bezowocna. Podzieliłeś się ze mną śniadaniem, nawzajem ja podzielę trud z tobą… Wysuwam jednak warunek: dasz połowę zarobku, kiedy przyjdzie wypłata. Od dziś jestem do twojej dyspozycji.
Powiedział, co wiedział, i rozwiał się jak dym. Dziwi się górnik: zamiast karła stoi przed nim znowu maleńka myszka. Stoi, taksuje rębacza roztropnymi ślepkami, potem odwróciła się zręcznie, obwąchała skaliszcze i smyrt-myrt! — wwierca się, wgryza w głazy ząbkami i pazurkami. Zakurzyło się, zaszeleściły odpryski. Zanim się Karlik pomiar-kował, wydrążyła w skale sześć otworów, okrąglutkich, dokładnie takich, jakie wywierciłby świder, gdyby się zabrał do roboty.
Górnik nie ochłonął jeszcze ze zdumienia, gdy zaprzepaściła się mysz, pojawił się brodaty karzeł. Karzeł rzekł:
— Załóż naboje w otwory i zapal lonty. O wykończenie chodnika się nie trap. Strop, ściany, podkład — wszystko to wyciosane będzie, gładkie jak lustro. Nie musisz się już trudzić więcej tego dnia, zakończ szychtę. Jutro pokażę się tu znowu. Szczęść Boże!
Otworzył Karlik gębę, chciał coś rzec w podzięce, ale karta )uż nie byto. Znikf, rozrzedził się jak cień. Upłynęła spora chwila, zanim rębacz otrząsnął się ze zdziwienia. Uszczypnął się w policzek, czy nie śni, ale zabolało siarczyście. To co się działo, działo się naprawdę.
Zrobił dokładnie, jak karzeł zalecił. Wepchnął woreczki z prochem w wiertnicze otwory, zapalił lont, uskoczył w bok. Ledwie przehuczały eksplozje i
dym się rozwiał, wrócił na miejsce. Znalazł chodnik pojemny jak sążeń, o bokach, podłodze i stropie tak gładkich, jak gdyby kamieniarz ciosał je dłutem. Cudo, nie chodnik. Nieforemna kupa gruzu czekała na szlepra u wejścia.
Ogromnie rad ze swej pierwszej szychty, wziął Karlik w garść górniczą lampę i nie bacząc na to, że niedawno zjechał na dół, wyjechał na powierzchnię. Skierował kroki do sztygara i poprosił pięknie, żeby przydzielił ładowaczy. Nie uprzątnięty gruz przeszkadzałby mu jutro w szychcie.
Sztygar wpadł w złość. Sądził, że górnik żartuje z niego. Powąchał pracę nosem, zląkł się mozołu i dał drapaka na wierzch. Jak tylu innych przed nim.
Ryknął, jak niedźwiedź w gąszczy, gdy go zaskoczy nagonka:
— Co? Tak szybko straciłeś chęci do pracy w tym przeklętym chodniku? Piekielna historia! Głowę daję, że w urobisku usadowił się diabeł i płata górnikom kawały!
Karlik uśmiechnął się tajemniczo.
— I mnie się tak zdaje — przytaknął. — Diablik jednak czy nie diablik, chęci do pracy nie straciłem. Przeciwnie — narosło jej jeszcze więcej we mnie. Nie dziwota więc, że już po pierwszych strzałach urobiłem tyle skały, że nie warto było fatygować się dłużej. Ładowacz dobrze się napoci, zanim usunie bryły.
— Co takiego? Strzały? — zająknął się sztygar. Zaskoczony był wiadomością, daleki od uwierzenia. — Pewnieś, próżniaku, jednej dziury nie wywiercił. ..
^TTdneTaziury? Ch~archarehaf-=-śmiał się Karlik. — Powiedzcie raczej, panie sztygar, sześć dziur. I wszystkie, jak na komendę, pękły, rozerwały się od wybuchów.
Sztygar słysząc to, mimo woli cofnął się o krok.
36
— Sześć otworów w tej skale twardszej od żelaza? Gadaj co chcesz, ale się to bez diabelskiej spółki nie obeszło…
Karlika zniecierpliwiły swary. Uciął krótko:
— Dawajcie ładowacza, panie sztygar. A macie chęć, zjedziemy na dół. Sprawdzimy robotę na własne oczy.
Dobrze szpakowaty już sztygar chwiał głową w zamyśleniu. W końcu wyznaczył ładowacza i wybrał się z Karli-kiem do szybu. Znalazł wszystko tak, jak to opowiedział górnik. Tym mocniej utrwalił się w przekonaniu, że tu wyższe jakoweś siły grają z nim w ciuciubabkę. Spoglądał na Karlika z zabobonnym lękiem jak na jakiegoś czarodzieja. Trzymał się też z daleka od niego, podobnie jak i ci wszyscy, którzy już coś niecoś słyszeli o jego wyczynach. Zanadto jednak był praktyczny, żeby nie wyciągnąć z Karlikowej roboty jak największej korzyści dla kopalni.
— Krzątaj się, synku, krzątaj — zachęcał. — Kopalnia ci tego nie za-baczy…
— Dyć wiem — nie odrzekał się Karlik od szychty.
Majstrował świdrem, myszka pomagała na swój sposób. Zjawiała się ni stąd, ni zowąd, oznaczała stosowne miejsce, wyrzucała kopczyki brył wzorem kreta.
Wydłużały się chodniki, ukazywały się coraz to bogatsze złoża rudy, w sercu sztygara wzbierała wdzięczność. Doszło do tego, że przy spotkaniu z właścicielem zaproponował dopuszczenie Karlika do udziału w zyskach. Dzięki niemu przecież, nie komu innemu, kopalnia stała się jedną z najrentowniejszych w okolicy.
— Zgoda! Przyjmiemy chłopa na wspólnika, — uśmiechnął się brzuchaty pan.
W ten sposób, szychta po szychcie, Karlik zarabiał coraz więcej. Był sa-
motny, oszczędny, zużywał na własne utrzymanie maleńkie kwoty. Jego ogromna górnicza kabza miała spęcznieć w krótkim czasie od okrągłości ciężkich złocistych talarów.
Przyszła wypłata. Karlik zaraz, jak jeno otrzymał pieniądze, wymknął się z towarzystwa kolegów i pospieszył na dół. Na drugim pokładzie, tuż u wylotu sztolni, czekał na niego uprzejmy karzeł.
— Nie zwiodłeś — stwierdził przychylnie, jak tylko zobaczył górnika.
— Umowa umową — powiedział Karlik i uchylił czapki.
— Siądziemy chyba. Trudno robić podziały na stojąco — karzeł rozejrzał się bystro. — Zresztą i nóg szkoda…
W kącie chodnika leżała długa deska. Podniósł ją i położył nad przepaścią szybu.
— Proszę — zachęcił dłonią. Karlik usiadł bez wahania. Jego nogi
zadyndały niebezpiecznie nad przepaścią. Sięgnął za pazuchę po kabzę.
— Poczekaj jeszcze — wstrzymał go karzeł. Sam również usadowił się na desce. — Przed podziałem — warunek. ..
— Jakiż?
— Usiądziemy tak, żeby nasze twarze znalazły się naprzeciw siebie.
— Tyle tylko… — Karlik spełnił życzenie gnoma.
Nie było już przeszkód w dzieleniu. Karlik wydobył mieszek z pojemnej kieszeni bluzy, wysypał ostrożnie zawartość na deskę. Zwisając nogami nad czeluścią przeliczał skrupulatnie pieniądze. Sporo było tego liczenia, zarobek był szumny, ale jakoś doliczyli się w końcu. Liczba nie wypadła parzyście.
— Tego talara odłóżmy na bok. — Karlik ostatni krążek odsunął dalej od błyszczącej kupy.
— Czemu to robisz? — sprzeciwił się karzeł. — I ten pieniądz przecież należy do podziału.
37
Górnik uśmiechnął się ciepło.
— Dzielić? Nie, lepiej niech już przypadnie tobie. I tak wszystko, co zarobiłem, jest z twojej poręki. Nieparzysty talar należy ci się rzetelnie.
Pomarszczona twarz karła, choć w szybie panował półmrok, napełniła się słońcem. Powiedział z radością:
— Tak. Oto słowa, których nie słyszałem już dawno. Wymówiłeś je na własne szczęście…
— Czemuż to? — zdziwił się Karlik dobrodusznie.
— To bardzo proste — tłumaczył karzeł. — Gdybyś w chciwości wyciągnął był rękę po ten pieniądz, leżałbyś już na dnie szybu. Tak jak tylu innych przed tobą.
A gdy Karlik dziwił się coraz bardziej, karzeł rozwiódł się już szeroko. Otworzył przed nim dźwierze tajemnicy:
— Domyśliłeś się pewnie, że jestem Skarbnikiem, duszkiem podziemi. Wszedłem w spółkę z tobą, bo szukam człowieka szczerego sercem, bez samo-lubstwa, bez żądzy posiadania, aby przez niego dopomóc ludziom w biedzie. Jak dotąd trudziłem się daremnie, choć przetaczały się wieki. Twoim poprzednikom na widok pieniędzy trzęsły się ręce, zawsze ostatni talar przeznaczali dla siebie. Zginęli w przepaści, bo nie dotrzymywali warunków umowy, nie dzielili zarobków na równo. Dopiero ty… Podstępy — nie wyłączając owych kąsków chleba przy pierwszym naszym spotkaniu — służyły mi do tego, żeby wypróbować twój charakter. Postąpiłeś nie tylko uczciwie, ale po górniczemu, honorowo. Potrafię 'j ocenić. Gdv
wrócisz do domu, znajdziesz na stole również i tę część, która przypadła mi w udziale. Wraz z twym zarobkiem będzie to wielka suma. Staraj się, żebyś i w dalszym życiu zasłużył na nią. Bogactwa kopalni, w których masz udział, zdziesięciokrotnią, ustokrotnią twoje dochody. Nie chwiej głową, już ja postaram się o to. Miałeś okazję przekonać się, jak wielka jest moja władza. Nie zmarnuj bogactw lekkomyślnie. Obróć je dla dobra ludzkości. Zawsze znajdować się będę w twoim pobliżu. Zajdzie potrzeba, rad pomogę. Szczęść Boże!
Karzeł wypowiedział te słowa i na oczach ciągłe zdumionego Karlika rozwiał się jak świetlisty obłok. Gdy znikł, górnik schował do sakiewki część swego sutego zarobku. Podniósł się z ławki. Stanął na twardym gruncie i jakby tknięty przeczuciem, mimo woli obejrzał się za siebie. Nogi ugięły się pod nim, od strachu poczuł gęsią skórkę na plecach. To, na czym siedział nad przepaścią, wraz z karłem, nie było deską, ale zwyczajnym źdźbłem zboża. Tym głębiej poznał straszliwą moc Skarbnika.
Wydostał się na światło dzienne. Idąc, coraz pełniej rozumiał wielkość i piękno zadania, które duszek roztoczył przed nim. Nie zwlekał też ani sekundy, nie ociągał się w zamiarach. Rozdzielał szczodrze bogactwa pomiędzy chorych i biednych; szczególnie zaś między górników, których dotknęło nieszczęście w kopalni.
Zyskał sobie zaszczytne miano skarb-nikoweeo szafarza.

3 thoughts on “Skarbnik Pomaga, Kiedy Fedrować Trudno (legenda śląska, opr. Jan Baranowicz)

  1. w tych czasach kiedy pogoń za pieniądzem rządzi człowiekiem chyba coraz rzadziej spotyka się takich uczciwych i honorowych ludzi, gdzie reszta wartości życiowych stają się ważniejsze niż pieniądz.
    Mam ogromny szacunek do takich ludzi.
    Na szczęście ludzkość jeszcze nie upadła tak nisko i są na tym świecie tacy ludzie jak w tej legędzie.
    Życze wam wszystkim abyście takich ludzi spotykali na swojej drodze życia.

Skomentuj Mimi Anuluj pisanie odpowiedzi

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *