Na wstępie chciałabym pozdrowić Eugeniusza Pompiusza oraz, nieobecnego tu już od czasu dłuższego, Marchevauxa, czyli zawodowo – p. Patryka Faliszewskiego oraz p. Dariusza Marchewkę, którzy pośrednio przyczynili się do minimalnego zepsucia mi mózgu. 😀
Gdy myślę o tej książce, to kojarzy mi się ona najbardziej z "Kiepskimi", których miałam przyjemność poznać tylko maleńki kawałek uniwersum, jak również z "Trzynastym Posterunkiem" (oj, tu jeszcze gorzej).
Waldek Paciaja jest sobie wioskowym pijaczkiem, który korzysta z życia na tyle, na ile starcza mu butelek, często pożyczanych od przyjaciół i im również. Picie z gwinta jest tu na porządku dziennym i dobrze, że pożyczają sobie butelki z wódką, bo przynajmniej wiadomo, że się niczym, siłą rzeczy, nie zarażą. 😀
Mundek Waśka, starszy od Waldka, jest jego opoką, przyłbicą i ostoją. Hamuje zapędy kolegi, jest jego kumplem, managerem, rzecznikiem prasowym i bodyguardem, jak trzeba.
Wszystko dzieje się w spokojnych, mazurskich Świnioryjach, gdzie czas faktycznie płynie wolniej, a ludzie – żyją spokojnie. Na tyle spokojnie, że Waldek w gminnym Gnijewie pojawia się raz na dziesięć lat, a wymiana dowodu osobistego to dla niego szok poznawczy.
Wszystko fajnie, dopóki nie pojawia się we wsi tajemniczy "Warszawiak", który zwabia Walę do tajemniczego domu Konieczki na końcu wsi i, nie wiadomo jak, wciąga go do lustra. Od tej pory, jak to się mówi, Wala ma wizje. A raczej sny. Przewiduje przyszłość, rozpoznaje morderców i złodziei, a nawet, we śnie, potrafi unieszkodliwić im hamulce w wozie. Już nie mówiąc o tym, że monolog umoralniający nt. marnowania potencjału wody jego ustami wypowiadają istoty pozaziemskie, a także o tym, że pierwszy widzi zombiaki, które wychodzą z grobów po burzy.
Także wiecie, dzieje się dużo. 🙂 Żadne opowiadanie nie ma zakończenia. Dziwne rzeczy po prostu się dzieją, a ludzie, chyba dość odporni psychicznie, po prostu sobie z nimi żyją. I już.
Ba – w pewnym momencie autor łamie czwartą ścianę, sam zjawiając się w Świnioryjach…
Zdradzać więcej nie będę. Jeśli chcecie sobie zepsuć mózgi, ale w stopniu minimalnym i zdolnym do szybkiego naprawienia, serdecznie polecam. 🙂 Chociaż miałam takie nieliczne minuty wieczorem, gdy czekałam, co mi wylezie ze ściany. Błeach!
Muszę tylko nadmienić, że akcja zawiązuje się dziwnie powoli. Mam wrażenie, że p. Roch Siemianowski, mistrz w tej dyscyplinie, musiał się najpierw dobrze wkręcić, nim przejął stery nad tym szaleństwem. No, ale jak już się wkręcił, to zaczęło się dziać. 😀 Gdy spojrzałam na jego nazwisko w metryczce, to wiedziałam, na co się piszę i nie zawiodłam się. Tzn. na tyle, na ile można nie zawieść się tak… pochrzanionym światem. 🙂
Czytałem, czytałem. Faktycznie lektura ma potencjał do rycia hartowanym żelazem w czubek czaszki od środka 😀 Sceneria Lekko wędrowyczowska, ale bez przesady. I fajnie pokazana ewolucja bohatera, do którego nawet, z tego co pamiętam, córa przyjeżdża na końcu.
@Marolk Tak, świetnie pokazany bohater. A nawet nie tyle jego ewolucja, co po prostu stopniowe zagłębianie się w jego prawdziwą naturę.
Zajechało Wędrowyczem, w związku z czym, hyba przeczytam.
Mnie by się to kojażyło z jakubem wędrowyczem który też jest meeega!