Oliwia z westchnieniem podniosła się z Ziemi. Pierścionka już chyba teraz nie odnajdzie, więc najwyższy czas spakować plecak albo raczej sprawdzić, czy jednak niczego nie zapomniała. Włożyła dłoń do przestronnej kieszeni.
– Laptop, monitor, książka… A gdzie ta książka? – Dłonie zatoczyły koło po podłodze. – Gdzieś ją tu widziała. Po chwili palce popchnęły chłodny krążek, którego wcześniej szukała. Odleciał kawałek, ale złapała go szybko i wsunęła na palec.
– Piękny. – Mówiono jej. – Piętnastokaratowe złoto, wspaniale z nim wyglądasz…
Możliwe, ale dla niej miał raczej wartość sentymentalną. Babcia dała jej go na piętnaste urodziny.
– Piętnastokaratowe złoto dla mojej piętnastolatki. – Powiedziała z uśmiechem przez łzy. Oliwia zasmuciła się, jak zawsze, gdy wspominała o babci. Babcia zmarła kilka miesięcy temu. Zaledwie rok po tym, gdy nastała nowa era w jej życiu.
"I stanowczo zbyt wiele lat za wcześnie…", pomyślała dziewczyna. Książka, której szukała, odnalazła się na łóżku. Skąd się tam wzięła, nie wiadomo – pewnie mama podniosła ją z podłogi i położyła tam, gdy Oliwia jadła śniadanie. Mogła chociaż powiedzieć… Dziewczyna zarzuciła plecak na plecy, a potem uwolniła z gumki gładkie rurki, które tylko czekały, by się połączyć.
Oliwia – długie, jasne włosy, dość wypukłe czoło, duże jasne oczy o długich rzęsach, szerokie usta i zadarty nos. tak przynajmniej mówiono. I dość mizerny wzrost, wynoszący całe 150 cm.
– Ile to będzie dm? – Zastanowiła się. – Ach, nieważne… Matma uderza mi do łba…
Otworzyła dżwi, kontrolnie sprawdziła, czy ktoś jej nie zapalił światła (oczywiście, było zapalone, więc zgasiła jej z westchnieniem) i, trzymając się poręczy, zeszła po schodach. Ostatnio liczyła je codziennie – równo 15. Tej poręczy mogłaby już się nie trzymać, ale robiła to z przyzwyczajenia, a może wciąż ze strachu…
Wyjście przed dom, w ciepły poranek. No tak, marzec, 15 stopni, niedługo będzie można zdjąć kurtkę… Kilka kroków w przód i odnalazła dżwi samochodu taty. Gdy wyjeżdżali za bramę, z rozbawieniem pomyślała, że niedługo zaczną kwitnąć kwiaty, po których nazwę nosiła ich ulica. Oliwia mieszkała na Konwaliowej 15 i uwielbiała tę ulicę tak, jak uwielbiała te świeżo pachnące, delikatne kwiatki.
Wyciągnęła z plecaka laptop, bo trzeba było jeszcze powtórzyć tę głupią matmę. 15 cali to dość duży format, ale na ultrabooka nie było ich na razie stać, z resztą ten komputer miała jeszcze wcześniej, bo dostała go, gdy poszła do gimnazjum. A wtedy miał służyć trochę do czego innego…
Westchnęła. Mat-Fiz to chyba nie był dobry pomysł, a początki w nowej szkole są zawsze ciężkie.
– Kiedy ten sprawdzian? – Spytał tata, odwracając w jej stronę głowę.
– Za dwa dni. Kurde, ja nie dam rady…
– Pewnie, że dasz, Lili, tylko musisz wziąć się w garść i wreszcie w siebie uwierzyć. Weź pod uwagę, że pare tysięcy pierwszaków boryka się z podobnymi problemami.
– Tato, przecież Ty dobrze wiesz, że ja nie jestem jedną z tych paru tysięcy.
– Wiem. – Odpowiedział po sekundzie wahania. – Tak, jesteś od nich inna, o czym dobrze wiesz. Nie będę Cię przecież oszukiwać. Problem w tym, że widzisz tylko minusy tej sytuacji, a nie dostrzegasz jej plusów. Lili, przecież masz też nas, nie jesteś z tym sama…
Wiedziała, że to prawda. Przymknęła oczy. Zmieniło się dużo, ale nie to. Dopiero teraz się o tym przekonała.
Lubiła, gdy mówiono na nią "Lili". Rodziło to w niej jakieś dziwne ciepło. Oliwia – wdzięczne, mocne imię, zaczynające się dokładnie na piętnastą literę alfabetu łacińskiego.
"Dużo jakoś tych piętnastek ostatnio…" – pomyślała z rozbawieniem.
– Dojeżdżamy. – Poinformował tata. – Dasz sobie radę?
– Tak. – odparła, jak robiła to od kilkunastu dni.
Otworzyć dżwi, uchwycić mocniej gładki kij, wysunąć go przed siebie, wysłuchać dźwięków otoczenia…
– Pa. – Rzuciła, zamykając dżwi.
Kilka niepewnych kroków, a potem już łatwiej – w stronę otwartych dżwi. Nagle uczuła dotyk na ramieniu. Uśmiechnęła się.
– Witaj! – Szept przy uchu.
– Co tu robisz tak wcześnie?
– Miałem trochę czasu, więc przyszedłem.
– Tak, a potem narzekasz, że kimasz na matmie!
– E tam, no i co z tego?
Poszła już pewniej, ufna jego mocnemu ramieniu.
Nagle, wraz z wiosennym wiatrem, owiały ją wspomnienia.
***
Trzask. Ból. Krzyk. Ciemność. Pustka. Cisza. Nicość. Dźwięki, które powracają powoli, jakby wynurzała się na powierzchnię wody.
– O Boże, budzi się… O Boże!
– Ma…ma?
– Jestem, Skarbie mój, jestem…
– Gdzie? Gdzie jesteś? Ciemno…
Zapadła głucha cisza.
***
Następnych paru miesięcy nie pamiętała.
***
Gdzie ta durna komórka? Ręce haotycznie przeszukują przestrzeń blatu biórka. Jest!
Palce bezmyślnie szurają po gładkim ekranie… Cholera jasna, jaki to był gest?
– Lili? Lili, to ty? Lili, mogłabyś się nie rozłączać, jak dzwonię? Mogłabyś mnie nie blokować? Dzwonię już z piątego numeru, nie rób mi tego znowu!
– Czego chcesz?
– Czego? No nie wiem, Mała, może ja tu umieram ze strachu? Może dostaję kręćka, bo nie wiem, co z Tobą się właściwie dzieje?
– Tak? Nie wiesz? Nie dotarło do Ciebie? Myślałam, że to najgorętrza plotka w mieście! Odpieprz się, spadaj!
– Lili! Oliwia!
Krzyk zaświdrował w ucho tak, że musiała odsunąć słuchawkę od ucha. Zdziwiła ją nagła zmiana tonu jego głosu.
– Lili, czy naprawdę chciałabyś, żebym się odwalił? Bo jeżeli tak, to jesteś skazana na porażkę. Nie wygrasz, Kwiatuszku. Nie zrezygnuję z Ciebie.
Moje złote myśli
Myśl 1
Kiedy jest w porządku, to często od Ciebie zależy, czy na Twojej orbicie będzie ktoś krążył. Tych ktosiów może być dużo, może być mało, nigdy do końca nie wiadomo.
Ale gdy jest naprawdę, naprawdę źle, zostajesz sam. No i ew. Twoja wiara. Nie ma przy Tobie nikogo, bo nikogo być nie może.
To nie Twoja wina. Ba – to nie jest nawet wina tych wszystkich ludzi. Tak już jest. Chyba tak musi być.