Co tam u mnie?

Myśleliście, że styczeń skończył się dla mnie na tym, co Wam napisałam w ostatnim wpisie z cyklu? Czyli na ponad dziesięciu tysiącach znaków, tak na oko licząc?
Chyba nie znacie mnie dość dobrze, skoro sądzicie, że to wszystko. 🙂

##Powrót do aktywności fizycznej – oby na jak najdłużej!
W połowie stycznia miałam niewątpliwą przyjemność zapoznać się z Agnieszką, która to Agnieszka będzie pilnowała, żebym się nie zastała. 🙂 Przyjeżdża ona do mnie chwilowo raz w tygodniu i wyciska ze mnie soki, abym żyła dłużej, ciesząc się dobrym zdrowiem, zgrabną sylwetką, koordynacją ruchową itp itd.
Powrót do aktywności fizycznej zaczął się u mnie właściwie już na początku stycznia, gdy poczułam falę chęci na ćwiczenia. Akcja nabrała jednak potem tempa.
Na początku sądziłam, że mogę polegać tylko na treningach z Internetu, a właściwie z Youtube (treningi na centrumsportowca.pl są dość dobrze opisane, jeśli ktoś już wcześniej ćwiczył), ale mój problem polega na tym, że mam hipermobilność, pogłębioną dość mocno lordozę szyjną i lędźwiową i jeszcze pare innych "ale", które wymagają, żebym bardzo pilnowała się podczas ćwiczeń. A to z kolei sprawia, że najlepiej, by ktoś mnie pilnował.
No i pilnuje. 🙂 Oczywiście sama też ćwiczę, ale cotygodniowa kontrola zdecydowanie jest porządana.

##Powrót do czytania
Jak mogliście zauważyć, styczeń obfitował u mnie w recenzje książek.
Ciekawe u mnie to czytanie, bo czasem mam fazę i czytam ich po pięć, ale już przy tej piątej jestem tym czytaniem bardzo zmęczona, tak że potem, przez kilka następnych miesięcy, nie mogę spojrzeć na żadną. Nie jest to zdrowe i komfortowe, ale nie umiem zachować odpowiedniego balansu, niestety. 🙁

##Jakoś tak ciężko…
Z fundacyjnego wpisu na blogu domyśliliście się pewnie, że decyzją, która wytrąciła mnie miesiąc temu z równowagi, było odejście z Zarządu Fundacji Jamajki, szerzej znanej jako Maja Sobiech.
Nie będę rozwijać się zbytnio nt. samej tej decyzji – wspomniałam o niej w poprzednim wpisie i chociaż mam ochotę jeszcze dużo o niej gadać, to raczej słowa te nie są przeznaczone dla Was. 🙂
Muszę jednak przyznać się, że ta decyzja zatrzymała rozpędzone poprzednio koło zamachowe. Mieliśmy wiele zaplanowanych projektów, nowych inicjatyw, wiele nowych modeli, które już, już miały trafić do sklepu. Nie trafiają, nie działają, nie idą do przodu. Nawet ja nie mogę codziennie, jak dawniej, sumiennie spełniać swojego niewielkiego przydziału obowiązków. Wszystko dlatego, że nie mam motywacji.
Decyzja Mai była wyłącznie jej decyzją, a ogólnikowe "Właśnie pokazaliście, że nie można Wam ufać", skierowane do nas, jako do organizacji, uderza też we mnie, bezpośrednio we mnie. Sory, świecie kochany, ale to nie ja jestem winna. I wiecie, co mnie smuci najbardziej? Że wkładam w tę sprawę naprawdę wiele serca, czasu, poświęcenia, a obrywa mi się za to, co zrobił ktoś inny.
Stąd brak motywacji do dalszego działania, jakiś taki marazm. Skoro i tak ktoś, pośrednio lub bezpośrednio, przekreśli to, co z takim mozołem budowałam, to po co się właściwie starać? Ja mogę być czynna, ale inni i tak będą mieć w dupie. Albo też, zależnie od punktu widzenia, uznają, że ja też jestem współwinna.
Mogę tylko powiedzieć, że to przykre.
Humor i optymizm, którym tryskałam, nieco mnie więc opuściły.
Nie mogę jednak powiedzieć, że jestem ich zupełnie pozbawiona. Mam wrażenie, że coś na stałe (lub na długo) zmieniło się w moim postrzeganiu rzeczywistości. Teraz, zgodnie z ideą Edith Eger, próbuję patrzeć na każdą sytuację z perspektywy jej dobrych aspektów. Widzę taki nawet w zmianach w Zarządzie, chociaż raczej nie wypada mi o nim publicznie pisać. 😉 Takimi właśnie technikami próbuję sobie pomagać w kiepskim (hormonalnie i pozahormonalnie) okresie w moim życiu.
Nie zrozumcie mnie źle, to naprawdę nie jest zły czas. Po prostu mój organizm źle obecnie na niego reaguje…

##Denka
Projekt "Denko" to w świecie Youtubowym i influencerskim opowiadanie o kosmetykach, które się zużyło do samego dna. To wrażenia z ich używania i rekomendacje dla ew. kupujących (takie denka cenię najbardziej).
W ostatnich tygodniach skończyły się:
* Faceboom, Mix me up, serum kolagenowe #3 – Prawdziwy Fenomen
Ciekawa sprawa z tym serum. Dostałam je do testów w ramach Klubu Recenzentki na wizaz.pl wraz z dwoma innymi produktami z serii. Już na samym początku oceniłam go wyżej niż elektrolitowego brata, ale zaskoczył mnie, gdy wróciłam go po przerwie. Jest gęsty, ładnie pachnie i bardzo przyjemnie wygładzał, nawilżał i leciutko napinał moją mieszaną, odwodnioną cerę. Oczywiście dawany pod krem. 🙂 Można stacjonarnie (i online też) kupić go tylko w Hebe.
* Speick, szampon w kostce do włosów cienkich – Objętość i blask
Produkt można na pewno kupić w Bioekodrogerii (https://bioekodrogeria.pl/product-pol-8363-Speick-Natural-Activ-szampon-w-kostce-do-wlosow-normalnych-Objetosc-i-Blask-60-g.html) i kosztuje obecnie 30 zł, ale przy obecnych cenach szamponów to nie jest dużo. Z resztą starcza na nie wiem ile. I pieni się jak wściekły!
To już moje drugie zużyte do końca opakowanie, ale mam jeszcze trzy. 🙂 Wszystko dlatego, że to produkt bardzo podróżny, więc jeden mam w domu rodzinnym, jeden – w Warszawie, a jeszcze jedną kostkę wożę w kosmetyczce, bo nie zajmuje stosunkowo dużo miejsca, a jest zawsze na podorędziu, gdybym musiała umyć włosy. Przez to nie muszę przelewać szamponów do malutkich opakowań i zastanawiać się, na ile mi taka "odlewka" starczy. Nie trzeba go właściwie rozpieniać, w przeciwieństwie do innych szamponów – wystarczy tylko wziąć go do rąk i porządnie zmydlić, a gęste mydliny nałożyć na skórę głowy (pamiętajcie, szampon jest do skóry głowy, nie do włosów) i masować. Na zmoczonej skórze głowy spieni się jeszcze bardziej. Do szamponów w kostce trzeba się przyzwyczaić, ale jak już je ogarniemy, są naprawdę super. 🙂 No i pamiętajcie, że nie wliczają się do limitów 200, 100 czy 50 ml do bagażu podręcznego w samolotach, no bo to przecie gramy, nie mililitry. 😉 Nawet pajper, osobnik myjący głowę codziennie, zdecydowanie przeciwny nowościom, innowacjom, rewolucjom, a przede wszystkim – naturalnej pielęgnacji, stwierdził po pobycie w Oxfordzie, że "Te szampony w mydełku to naprawdę praktyczne są!". #Wearethechampions

10 rzeczy, bez których nie mogę się obejść

Do tego wpisu zainspirował mnie p. Cezary Pazura, który na swoim kanale w serwisie Youtube kilkanaście miesięcy temu opublikował taki właśnie filmik. Był to filmik żartobliwy i w tej konwencji przedstawię swoje tzw. Top Ten na dzień dzisiejszy. 🙂
W pewnym miejscu we wpisie nominuję aż 5 osób, więc trzymajcie się, czytajcie i obmyślajcie własne listy. 🙂 Perspektywa może być szeroka – od idei, przez sprzęt elektroniczny, aż po smaki herbatki i kawki.
Moja lista nie jest w żaden sposób uszeregowana, a wpis nie zawiera lokowania produktów. A szkoda. Mógłby. 😉

##1. Bóg
Nie muszę tłumaczyć zbyt wiele. Eltenowicze znają mój stosunek do Boga na tyle, by wiedzieć, że musiał znaleźć się na tej liście. Chociaż gdyby była tworzona w innej, mniej chaotycznej konwencji, np. z wykluczeniem idei, wartości itp., to pewnie by Go tam siłą rzeczy nie było. 🙂 Pomijając już aspekt moralny tego wyboru, to ja muszę trzymać się czegoś, co pozwala mi wierzyć, że będzie dobrze. Wiedza, że ktoś kocha mnie bezwarunkowo, umożliwia mi rozwój we własnym tempie, a świadomość, że ta osoba dodatkowo nie kieruje się w tych zmianach własnym interesem (ciekawy paradoks…), pozwala mi przeżyć na tym smutnym (jak na ten moment), szarym Świecie.

##2. Laptop
Hm, stawianie Boga obok laptopa w jednym szeregu – to tylko na moim blogu. Zapraszam! 😉
Tym niemniej to, niestety, jest prawda – nie mogę przeżyć bez komputera, a obecnie korzystam z laptopów, a właściwie – ultrabooków. Laptop jest przenośny, pozwala pracować wszędzie, jest lekki i nie wymaga (zbyt często) pomocy zasilania. W przypadku uczenia się i studiowania jest to kluczowa sprawa. Sądzę, że każda osoba niewidoma zgodzi się ze mną w tej sprawie, że dzisiaj bez komputera to jak bez ręki.

##3. Smartfon
Jakich czasów dożyliśmy? W smartfonie mamy relacje, pieniądze, codzienną porcję wiadomości (głównie złych), śmiesznych filmików o kotach, zagłuszacz ciszy, pocztę czynną 24/7 bez nachmurzonej urzędniczki, stroik do gitary i wiele, wiele innych rzeczy. Gdy Cezary Pazura zastanawiał się nad tym, ile rzeczy musiałby brać ze sobą, gdyby nie miał telefonu, wyszła mu spora walizka. 🙂 I to jest prawda.
Dodatkowo osoby niewidome często rekompensują sobie telefonem brak wzroku, więc jest im on tym bardziej niezbędny.

##4. Butelka filtrująca, w tym wypadku – Dafi
Już wiele lat temu uderzała mnie konieczność wyrzucania ton plastikowych butelek do śmieci. Nie tylko dlatego, że jest to zwyczajnie nieekologiczne, chociaż z tego później też zdałam sobie sprawę, ale dlatego, że ja zawsze piłam dużo wody. Był czas, gdy piłam jej aż 3 litry dziennie, w tym jedną butelkę półtora lub dwulitrową. W moim pokoju rosła sterta pustych butelek, osiągając niewyobrażalne rozmiary i wpadając za łóżko, skąd ciężko je było wyciągać. Dodatkowo w podróży musiałam pilnować, żeby mieć ze sobą "picie", a jak owo "picie" się kończyło, to nie dość, że martwiłam się, jak tu po niewidomemu kupić sobie nowe, to jeszcze po torbach pałętały się puste butelki, bo nie mogłam zobaczyć kosza. Już nie mówiąc, że za starych, dobrych czasów półlitrowa butelka wody kosztowała złotówkę. Wodę kupowało się u nas w domu galeonami, bo każde z dwojga dzieci codziennie brało do szkółki butelkę, a w domu piło się jej też bardzo dużo.
Teraz, gdy mam moje butelki filtrujące, nie muszę przejmować się prawie niczym, poza tym, żeby ich przypadkiem gdzieś nie zostawić. 🙂 Nie wydaję niepotrzebnie kasy na kolejne butelki wody, nie muszę martwić się o kosz, a nawet, jak raz na dwa lata zgubi mi się butelka za dwadzieścia złotych, to jest to koszt ekonomiczny i środowiskowy nieporównywalnie mniejszy, niż tona wywalanego plastiku. Wystarczy tylko kran z wodą w każdej toalecie i nawet nie muszę wchodzić do niej sama – wystarczy, że poproszę osobę mi towarzyszącą, by napełniła mojego Dafika.
To jest moment, gdy nominuję pierwszą osobę i jest to zuzler. 🙂

##5. ASMR
Wszystko zaczęło się tak naprawdę podczas pandemii, chociaż zwyczaj słuchania czegoś przed snem sięga u mnie o wiele dalej w przeszłość, jeszcze do ery komputera stacjonarnego i braku urządzenia typu MP3/MP4. Tuż przed snem odpalałam dobrze znany audiobook i na najmniejszej możliwej głośności moich głośników z subwooferem (tak, wzmacniacz, subwoofer, ale nie wyobrażajcie sobie na jego temat zbyt wiele :D) odprężałam się przed snem. Potem była MP4, a potem – pandemia. Pandemia sprawiła, że zaczęłam czuć ciągłe napięcie, strach i tzw. "doła", chociaż to zdecydowanie zbyt lekkie określenie tego, co działo się (i często dzieje) w moim mózgu. A ponieważ dreszcze tegoż, spowodowane np. bawieniem się włosami, uwielbiałam zawsze, to zdecydowałam, że spróbuję. Pierwsze odpalane filmiki przez długi czas przynosiły odpowiedni efekt; teraz mój mózg uodpornił się już na prezentowane w nich bodźce i słucham ich głównie dlatego, by skupić się na przekazywanej w nich treści. To powoduje, że odrywam myśli od tego, co męczy i dręczy mnie samą, zwłaszcza jeśli dotyczą tematyki, która mnie interesuje. I tak dochodzę do momentu, w którym zaczynają kleić mi się oczy.
Z perspektywy zdrowotnej sądzę, że to… niezdrowe, ponieważ wtedy muszę zdjąć i wyłączyć słuchawki, żeby we śnie nie powciskać losowo przycisków na ich nausznikach, więc proces zasypiania muszę zacząć od nowa.
Czasem odpalam też ASMR w dzień. Wtedy wiem, że jestem śpiąca. 🙂
Ja generalnie nie śpię w dzień. Gdy mam ochotę na ASMR, to wiem, że mój organizm potrzebuje regeneracji i odpoczynku.
I to jest kolejne miejsce na nominację – nominuję niniejszym Kasię z bloga Cymelium. 🙂

##6. Moje słuchawki Soundblaster Jam
Serio chciałabym, żeby wpis zawierał lokowanie produktu. Ale niestety nie zawiera.
Słuchawki bezprzewodowe kupiłam, ponieważ zdecydowałam, że mam już dość pałętających się wszędzie kabli, a noszenie telefonu ze sobą nie ma sensu, skoro jest on wyposażony w opcję tak wdzięczną, jak Bluetooth. Przyznaję, że ten sprzęt zrewolucjonizował moje życie. Szczęśliwie dla mnie, od razu kupiłam model, który idealnie (no, prawie) wpasował się w mój gust, czyli Soundblaster Jam v1. Potem, w obawie o wycofanie produktu, zakupiłam też v2, mimo że v1, z wyjątkiem mikrofonu, bardzo dobrze mi nadal służy. Mikrofon poległ w boju z wilgocią i nadmierną eksploatacją. 🙂 Niestety druga iteracja jest, paradoksalnie, dużo, dużo gorsza od pierwszej. Barwę ma gorszą, zaś dźwięki komunikacyjne – uszojebne (wybaczcie określenie).
Teraz mogę odpalić jakąś playlistę na telefonie, zejść piętro niżej, gotować, jeść, robić herbatę, chodzić po domu i nie martwić się, że telefon wypadnie mi z ręki, kieszeni czy jeszcze bardziej niebezpiecznego miejsca.
Ma to też swoje wady – jeszcze bardziej uzależniłam się od "ciągłego grania" w uszach. To bardzo zły nawyk. Martwię się o siebie, ale nie umiem na razie się go pozbyć.
Kolejną nominowaną osobą jest Jamajka. No wiem, nie ma za co. 🙂

##7. Herbata
Moją relację z tym napojem nawet trudno opisać. Mam tu na myśli głównie herbatę czarną, chociaż od długiego czasu zalicza się także zielona (wyłącznie na śniadanie). Nie mówię tu o mieszankach i herbatkach ziołowych, bo to trochę inna kategoria, ale z nimi także lubię eksperymentować.
To czarna herbata jest jednak moim remedium na całe zło tego świata. Gdy naprawdę nie mam jak podreperować podupadającej odporności po długim spacerze w zimnie, gorąca czarna herbata pomaga mi się rozgrzać. Gdy nie mam przy sobie leku na moje sezonowe dolegliwości żołądkowe, czarna koi na jakiś czas moje skręcające się wątpia. Pobudza też, gdy w dzień mam ochotę rzucić się na łóżko, jak również pomaga pozornie poprawić sobie nastrój, gdy jest odpowiednio słodka i mocna (Naprawdę, moje herbaty są coraz mocniejsze!). Myślę, że traktuję ją tak, jak ludzie traktują kawę. Gdyby znikła, naprawdę ciężko byłoby mi się pozbierać.
W tym miejscu pada kolejna nominacja – Monia01! Wiem, że dawno nie pisałaś nic na blogu i może chociaż ten wpis przypomni Ci, jak się to robiło, a Eltenowiczom – jak fajnie pisałaś Ty sama.

##8. Zatyczki do uszu
Nominacja padnie tym razem na początku – pajper. Ty wiesz, za co! 😀
Jestem niestety osobą tak przewrażliwioną na dźwięki w nocy, że czasem nie pozwala mi zasnąć zasilacz podłączony do gniazdka. Zwłaszcza, gdy jakiś sprzęt jest do niego podłączony i, nie daj Boże, zdążył się naładować. Rozmowy zza ścian wielu, ruch, gdy ktoś idzie do toalety, szczekanie psa za oknem, parada rozweselonych nocnych wędrowców – wszystko to sprawia, że trudno mi zasnąć. A jeśli w okolicach mojego pokoju ktoś chrapie, staje się to katorgą nie do zniesienia. No nie mogę. Nie mogę i już!
Z pomocą przychodzą zatyczki, a moimi ulubionymi są te z rodzaju 3M – gąbkowe, które nie pozostawiają w uszach obrzydliwego filmu, nie lepią się, są elastyczne i dopasowują się do uszu. Ich przewożenie też jest bardzo wygodne, chociaż trochę nieekologiczne, bo sprzedawane są w malutkich foliówkach. Trzeba kupować ich dużo, bo mój tryb spania zakłada zgubienie w tajemniczych okolicznościach przynajmniej jednej sztuki na dwie noce. Jest to zagadka, której nie udało mi się do tej pory rozwiązać. 🙂
Marzę o czasie, gdy będę zasypiać przy pracującej drukarce 3D, jak pajper, przy włączonym radiu, jak połowa Eltena, albo nawet przy grającym za ścianą telewizorze.
To nie do końca tak, że muszę mieć ciszę absolutną, ale odgłosy, które słyszę, muszą być dla mnie tak naturalne, bym nie musiała być ciągle czujna.

##9. Aktywność fizyczna
O tym, jak wspaniale działa na mój nastrój, przekonałam się czystym przypadkiem, chyba jeszcze w szkole podstawowej. Nasza nauczycielka WF zabierała nas wtedy na siłownię, gdzie najczęściej spędzałam pół godziny na rowerku. Zlana potem, schodziłam z niego w dużo lepszym nastroju, niż na niego wchodziłam. Czułam się odświeżona i martwiłam się dużo mniej. Długo zajęło mi połączenie obu tych faktów, ale gdy to zrobiłam, to aktywność fizyczna wskoczyła na moją listę "poprawiaczy komfortu życia". O niej na pewno napiszę, tylko innym razem. 🙂
Najgorsze z tą aktywnością fizyczną jest to, że się nie chce, gdy jest najbardziej potrzebna. Gdy mój organizm naprawdę potrzebuje endorfin, ja nie mogę zmusić się do zejścia na dół i wejścia na orbitreka. Bo w piwnicy zimno, bo nie mam ochoty słuchać muzyki, bo ciągle gnają sprawy fundacyjne, bo jeszcze się nie wyleczyłam z podziębienia… Takich "bo" mogę znaleźć naprawdę dużo.
A jednocześnie wiem, że jak wytrzymam pierwszych dwadzieścia minut treningu, będzie mi lepiej. Troszkę lub dużo, ale na pewno lepiej. Tak to jest, że nie chcemy zwykle tego, co dla nas dobre. 🙂
Muszę jednak powiedzieć, że od mniej więcej dziesięciu lat aktywność fizyczna gra w moim życiu naprawdę znaczącą rolę!

##10. Mycie zębów wieczorem
Każdemu z nas zdarzyło się czasem robić sobie "Dzień Dziecka", "ale [taki], że dorośli się nie myją" (J. Pałka). Wiadomo, kładzie się wtedy człowiek spać "na brudasa".
Jakikolwiek nie byłby ten Dzień Dziecka w moim wypadku, to muszę, koniecznie muszę umyć wieczorem zęby. Tak już mam i tyle. Gdy kładę się spać z brudnymi zębami wieczorem, to nie mogę zasnąć, wyobrażając sobie szkliwo narażone na miliardy malutkich wrogów, które wiertełkami, kwasem i wszelkiego rodzaju innymi torturami zmuszają je do kapitulacji. Co śmieszne, rano nie mam takich problemów egzystencjalnych – oczywiście myję zęby, ale nie odczuwam dyskomfortu i naglącej potrzeby, która pali mnie przed pójściem spać wieczorem.
Moja paranoja sięgnęła tego stopnia, że w mieszkaniu mam dwa rodzaje pasty – jedną o charakterze "wybielającym", a drugą – do nadwrażliwych zębów, do których moje na pewno się zaliczają. Jeśli przez przypadek wieczorem umyję zęby pastą wybielającą, która przeznaczona jest na rano, mój organizm w sposób automatyczny odnotowuje "ok, kochana, dzień trwa dalej" i naprawdę mam wrażenie, że można spokojnie funkcjonować, mimo późnej pory. 😀
Podobnie rzecz ma się z resztą z pielęgnacją twarzy; jeśli wieczorem jej nie zrobię, rano budzę się z tłustą cerą, drobnymi krostkami i ogółem mam wrażenie absolutnej nieświeżości, jakbym spała w ciuchach.
Cóż, każdy ma jakiegoś bzika. 😀

No to teraz kolej na Was, moi nominowani, jak również wszyscy blogujący; pokażcie, bez czego nie umiecie się obejść. Enjoy!

Orzeczenie? Dajcie dajcie dajcie dajcie dajcie!

Ostatnio na Facebookowej grupie dla niewidomych i niedowidzących mierzę się z wysypem postów w stylu "Mam zanik nerwu wzrokowego jaka jest szansa że dostanę znaczny?", albo też "Mam zanik nerwu wzrokowego, jakie beda znizki w PKP dla mnie?".
I tak sobie czytam te posty i zamyślam się nad nimi głęboko.
No bo wiecie, ja mam zanik nerwu wzroku. Praktycznie całkowity. Od urodzenia. Widzę tylko światło, a i to nie zawsze.
I jestem tą "szczęśliwą" osobą, która uzyskała orzeczenie o stopniu niepełnosprawności. Ba – ten legendarny "znaczny" stopień, który na tyyyle pozwala.
I zadaję sobie pytanie: Jak bardzo chciwi, a raczej łasi na przywileje, muszą być ludzie, że chcą wykorzystać jakąś tam rodzącą się w nich wadę wzroku lub niepełnosprawność, jeśli jedynym ich publikowanym zmartwieniem jest to, żeby dostać jak najwyższy stopień i jak najwięcej praw?
Czy oni nie zdają sobie sprawy, że sam stopień niepełnosprawności, a zwłaszcza – stopień znaczny, to pewien symbol trudnej drogi, wielu wyrzeczeń, cierpienia, wykluczenia i walki, którą trzeba podejmować każdego dnia? Że te tak porządane przywileje to tylko rekompensata za coś, co się definitywnie utraciło i już nie wróci?
Jedyną analogią, jaka się nasuwa, jest ta o nauczycielach – wszyscy mówią, że oni mają tak łatwo, bo tu 18 godzin, tu wakacje, tu dni matki z dzieckiem, tu ferie, tu dodatki itp itd. I nikt się nie zastanawia, że pozostałe 22 godziny, jeśli w ogóle nie zostaną podstępem wciśnięte, spędza się na przygotowywaniu lekcji, rozmowach z rodzicami, uczniami, na wycieczkach i odreagowywaniu stresu? Że to grozi nie tylko wypaleniem zawodowym, ale realnymi problemami z głosem? Itp itd.
Tylko w przypadku niepełnosprawności sytuacja ma się 100 razy gorzej.
Czemu tacy ludzie rozmywają nam granice naszych uprawnień, naszych trosk i problemów?
Byle była kasa, kasa, kasa, zwolnienia, ulgi, głaskanie po główce i "lepsze" traktowanie?
Takie posty wyraźnie świadczą o zerowym zrozumieniu takich ludzi dla problemu.
"Dostaniesz Znaczny, to będziesz mógł sobie jechać za 7% ceny biletu". Ludzie, co to jest za postawa?
Dokąd zmierzamy?
PS. Dlaczego właśnie napisałam ten wpis?
Bo czytam, że kolejki w centrach orzekania są tak długie, że ludzie boją się, że stracą orzeczenia. I są to często ludzie, którzy naprawdę, naprawdę sobie na nie zasłużyli. Którzy sami się nie poruszą, nie zjedzą, nie przemówią w swoim imieniu. Którym asystent osobisty, darmowy transport i trochę dodatkowej kasy naprawdę się przyda.

Co tam u mnie? :)

Nie mogę powiedzieć, że jestem tak utalentowaną blogerką, jak Maja, Kasia z Cymelium i parę innych osób, których bloga zaśledzić bardzo polecam, ale pomyślałam sobie, że dawno nie było u mnie wpisu, w którym po prostu opowiadałabym Wam, co tam u mnie.
Kasia ma niesamowity talent do wyciągania czegoś zabawnego z każdej drobnej sytuacji, którą przeżywa wraz ze swym lubym; zazdroszczę takiego podejścia, chociaż nie mam czego, bo wiem, ile znoju kryje się tam, gdzieś pod spodem tych wszystkich osiągnięć i wiem też, jak miło się o nich pisze. Trochę żałuję, że więcej nie opowiadałam o tym okresie swojego życia, gdy był po temu czas, ale może spróbuję napisać Wam teraz coś takiego, co będzie trochę miłe, trochę smutne, a trochę optymistyczne – czyli cała ja. 🙂
##Pierniiiiikiiiiii!
Mój Zarząd ma ostatnio ochotę mnie zabić na miejscu, gdyż zatruwam im życie piernikiem. Na szczęście nie takim upieczonym przeze mnie i podanym, tylko czysto metaforycznym. A to wszystko dlatego, że ja U-Wiel-Biam Pier-Ni-Ki! W każdej postaci, chociaż te w czekoladzie, dostępne na sklepowych pułkach, budzą we mnie najmniej pozytywnych emocji.
Drogi Zarządzie i Droga Ludzkości, informuję niniejszym, że mój piernikowy zawrót głowy został zaspokojony na kilka godzin poprzez dostarczenie do żołądka i krwiobiegu ciasta typu piernik z dużą ilością bakalii i subtelną polewą czekoladową. I właśnie to, dokładnie to w ilości i proporcjach, tygrysek lubi najbardziej! Jestem w pełni usatysfakcjonowana i mam nadzieję, że mi tej satysfakcji wystarczy chociaż do jutra, co, biorąc pod uwagę, że ciasto zjadłam wczoraj, dużo świadczy o mojej piernikomanii.
Niedawno brat ze swą lubą byli w Toruniu. Rozumiecie – Toruń, takie miasto gdzieś pod północ Polski, które słynie, no właśnie, z pierniiiiików! I ja, rozumiecie, zapomniałam im powiedzieć, że mają mi przywieźć! Cokolwiek! Coś! Dużo! Wszystko!
I oni przywieźli tylko jedną, małą paczuszkę piernika dla całej rodziny! No co to jest paczuszka piernika na czworo luda, w tym mnie?
Wiecie, że oni tam jedli piernikowe pierogi? Tak, pierogi! Pierogi ze słodkiego ciasta (nie pierogowego), napełnionego masą piernikową wymieszaną z powidłami. To musiała być rozkosz dla podniebienia, a ja tego nie mogłam spróbować!
Muszę też poskarżyć się, że przez epilepsję, albo raczej skojarzenia z pierwszym atakiem, nie mogę pić kawy, w tym – wszelkiego rodzaju kaw piernikowych, których przed Świętami jest pełno we wszelkiego rodzaju Costach i innych kawiarniach. Moja dusza cierpi nad tym niewypowiedzianie, bo piernikowych herbat raczej się nie spotyka, a nawet jeśli, to jednak mimo wszystko smak jest zupełnie inny. 🙂
Kończąc temat pierników (na chwilę, Kochani Moi, na chwilę!) dodam, że jednym z moich marzeń było pójście do Costy Coffee w Anglii. Nie to, żebym jakoś bardzo związana była z Costą jako taką, ale Costa to sieć brytyjska i za punkt honoru postawiłam sobie zjedzenie tam ciastka i wypicie napoju. A najlepiej byłoby, gdyby obie te przyjemności miały charakter typowo świąteczny. I wiecie co? Zjedzony tam Ginger Bread Muffin był co najwyżej średni! Nie miał wiele wspólnego z piernikiem, był słodki i miał dziwny krem. Do piernikowej muffinki brakowało mu bardzo dużo – wiem, co mówię, bo sama kiedyś takie piekłam. Co więcej, Almond Chocolate, którą zamówiliśmy, okazała się być zwykłą gorącą czekoladą. Istnieje w pełni uzasadnione podejrzenie, że pani z Costy na lotnisku Heathrow po prostu sprzedała nam zupełnie nie to, co chcieliśmy.
Teoretycznie powinnam o tym napisać w cyklu #Western Dream Shorts i pewnie napiszę, ale piernikowość tematu do czegoś zobowiązuje.

##Łazanki, czyli coś okołodomowego
Pamiętam czas liceum, gdy, niezrażona licznymi próbami, podejmowałam kolejne wysiłki w celu spreparowania pysznych dań i deserów dla mojej rodziny. Stety albo i nie, miałam też wtedy okres tzw. "jedzenia fit", więc chciałam przygotowywać jedzenie zdrowe, a do jedzenia zdrowego trzeba mieć mocne nerwy i żołądek. Ja tam nie narzekam, ale ze strony męskiej części mojej rodziny słychać było zwykle protest lub ew. obojętną akceptację. No i jednak efekt estetyczny nie był zachwycający, a uwagi o niedomytych zakamarkach kuchni zniechęcały do dalszych prób. I teraz, gdy mieszkam sama i mam teoretycznie możliwość dalszych eksperymentów i szlifowania kunsztu, już mi się nie chce. Tamte negatywne doświadczenia pozbawiły mnie iskry kreatywności. Tym niemniej cały czas wierzę, że jak się sprężę, to znów wrócę do dawnej formy i będę gotować dla przyjemności własnej i innych.
Ale to nie tak, że nie gotuję w ogóle – wręcz przeciwnie. Niestety na ten moment mam zestaw dań, które umiem przygotować sama "from scratch" lub z półproduktów tak, by zrobić rzetelny obiad. Niby fajnie, bo większość gospodyń domowych kieruje się tą praktyczną zasadą, ale jednak mi czegoś w tym brakuje. Ale stwierdziłam, że się nie poddaję. W myśl odkrytej i wypracowywanej powoli filozofii wyznaję zasadę, że tak po prostu teraz jest. Nie gotuję za dużo i nie piekę. I dobrze jest, jak jest. Nie jest na pewno źle. Widocznie tak musi być. Może kiedyś będzie inaczej, a może nie będzie, ale wszystko na pewno jest w porządku.
Ale o czym to ja… ach tak, nagłówek. 🙂
Jak podrasować bigos, który sobie smętnie spoczywa w lodówce? Nakroić kiełbachy (najlepiej tłustej), cebuli (dużo) i ugotować makaron. Kiełbachę pokroić w ćwiartki plasterków lub dużą kostkę, podsmażyć najpierw (porządnie), żeby na patelnię wytopił się tłuszczyk, kiełbasę przełożyć do garnka. Na patelnię dodać pokrojoną cebulę (mogą być większe kawałki, a nie sieczka, byle nie za duże), poddusić, żeby była mięciutka. Mięciutka cebula nie stawia żadnego oporu łyżce, jak się jej nie dotyka, można porównać ją do błota lub cieczy. Czyli smażymy dłużej, niż krócej, pilnując, żeby się nie przypaliła. Przerzucamy do garnka i dodajemy do niego ugotowany makaron (byle nie nitki lub szerokie wstążki – świderki lub drobne muszelki/rurki wskazane), wrzucamy nasz bigos i pozwalamy się temu zasmażyć razem przez kilka minut, często mieszając, bo się przypali. Na koniec, dla smakoszy, duża porcja pikantnego (lub łagodnego) ketchupu do smaku. Smacznego! 🙂 A do picia miętowa herbata, bo ilość ciężkostrawności może zwalić człowieka z nóg.

##Półdekadnik
O konieczności dbania o dobrostan psychiczny na pewno już na tym blogu mówiłam i to nie raz. Z tym dbaniem jest u mnie różnie, bo z jednej strony wiem, że trzeba, z drugiej – o praktykę dużo trudniej. 😉
Czasem jest tak, że się zafiksujemy na jakimś drobnym temacie, szczególe, a najczęściej – zakupie i jak owego porządanego przedmiotu nie mamy, to "słońce blask traci w naszych oczach" (Lewis). Ja miałam tak z pozycją "Półdekadnik" J. Mazur. Ebooka ni w ząb, a cały koncept polegał wyłącznie na tym, że przygotowanych jest 366 pytań, po jednej na każdą kartkę notesu, na które trzeba odpowiadać przez 5 kolejnych lat. Czyli każdego 1 stycznia otwieramy kartkę z odpowiadającym dacie pytaniem i na nie odpowiadamy. Odpowiedzi mogą być krótkie lub długie, szczególnie jeśli finalnie, po dłuższych staraniach, wreszcie będzie się mieć książkę w wersji XLS, tak jak się marzyło, bo wtedy nie ogranicza nas przestrzeń na papierze. Z drugiej strony, czasem to ograniczenie jest fajne, bo zmusza nas do gruntownego przemyślenia poruszanego tematu, a nie do strumienia świadomości nieokiełznanego niczem. No więc odpowiadam na pytania. 🙂 Oczywiście z opóźnieniem, a jakże, bo regularność nigdy nie była moją mocną stroną, ale przynajmniej robię sobie pewien bilans siebie. Pytania są różne, od "Jakie masz plany na Święta" po "Jak odnajdujesz siebie w relacjach z innymi ludźmi", więc przekrój jest spory i zaskakujący w sposób przyjemny. Przemyślałam sobie na ten przykład, że zdecydowanie za rzadko konsultuję się medycznie i że mój stosunek do pomocy bliźnim wymaga… dalszych przemyśleń. 😀 No bo na pytanie "Komu ostatnio pomogłaś? Jakiego rodzaju to była pomoc" odpowiadałam kilka godzin, gdyż nie przychodziło mi do głowy nic sensownego. Z jednej strony można od razu wysnuć wniosek, że ja nikomu nie pomagam i takie właśnie myśli zaczęły krążyć mi po głowie; po chwili jednak doszłam do wniosku, że to nie jest tak, że ja nie pomagam nikomu, choć i tak pomocy mogłoby być dużo więcej, tylko nie zawsze uznaję daną czynność za pomoc. Robię to, co do mnie należy, pewne rzeczy wychodzą ot, tak, odruchowo i zapominam o nich w 3 sekundy po fakcie. Z jednej więc strony muszę zacząć więcej pomagać, z drugiej – robić to z głębii serca i duszy, co pociąga za sobą konieczność uporządkowania w głowie pewnych rzeczy, a z trzeciej – zauważać momenty, w których komuś pomogłam, nawet jeśli dla mnie to nie była pomoc sensu stricto. Takie to przemyślenia rodzą się w głowie, gdy struktura notesu zmusza nas do odpowiedzi na pewne kwestie przed samymi sobą. Nigdy nie byłam dobra w strumieniach świadomości, czego dowodem jest niniejszy wpis, a tak uporządkowane kwestie zmuszają mnie do działania.

##Nie spoczywam na laurach
No co, myśleliście, że będzie o Prowadnicy? 🙂 to oczywiście też; idziemy do przodu. Ktoś by powiedział, że bardzo powoli, a ktoś – że gnamy za szybko. Oba stwierdzenia są prawdziwe. Moim największym zmartwieniem jest, jak pomagać tak, żeby to miało sens. Jakie działania są robione w środowisku tylko "na pokaz", a jest takich zdecydowanie za dużo, a jakie – z głębi serca (tych z kolei się nie widzi). Obecny system prawny, projektowy, na wykorzystanie grantu i godzin, zdecydowanie nie sprzyja jakimkolwiek działaniom. Tu ukłon w stronę wszelkich NGO i innych instytucji – rozumiem, że trudniej jest nam wszystkim robić cokolwiek fajnego, skoro grantodawca zmusza nas do tak wąskiego i dziwnego pola działania, że bolą oczy, nawet te, co nie widzą.
Prowadnica cały czas uczy mnie bardzo dużo. Wychodzenie ze swojej strefy komfortu przyjemne nie jest, ale uczę się robić to tak, żeby nie szkodzić sobie (trudne) i innym (wyczerpujące).
A tak poza tym, uczęszczam na zajęcia online z j. angielskiego. J. angielski to jest taka dziedzina mojego wnętrza, której lepiej nie tykać; jest trochę jak bolący ząb, którego, na własne nieszczęście, ciągle dotyka się językiem, żeby sprawdzić, czy na pewno boli, czy może jednak przestało.
Z jednej strony mam poczucie absolutnego braku przygotowania merytorycznego, technicznego i w ogóle -ego z własnej strony, z drugiej – czasem nabieram otuchy, jak w momencie, gdy dałam radę w Oxfordzie mimo braków w słownictwie i popełnianych błędów gramatycznych.
Mam czasem wrażenie, że jak się sobie narzuci trochę wyższą poprzeczkę, to wciąż się ją podnosi coraz wyżej i wyżej. Uczę się więc, między miliardem innych rzeczy, żeby doceniać osiągnięcie konkretnej poprzeczki, tej wcześniej narzuconej.

##Koniec… roku. Będzie. Później. 🙂
Mogłabym pisać Wam naprawdę wiele o różnych rzeczach. Rozpisałam się i mam ochotę z Wami pogadać. Ale próbuję obiecać sobie, że moja pisanina stanie się trochę bardziej regularna, więc część z tego, co mam w głowie, pozostawiam na kolejne wpisy.
Póki co żegnam się z Wami wizją smacznej ogórkowej na obiad i perspektywą relaksu podczas wyjścia na basen i kilkunastu minut w saunie. Oby się udało!
Jak to mówił nasz były Proboszcz, wszystkim życzę pięknej niedzieli!

Western Dream Shorts #2 – Elegancki półszept

Na lotnisku – wiadomo, hałas i dużo ludzi. W autobusie typu PKS do Oxfordu – to samo. Rzeczywistość uderzyła mnie, cicho, a jakże, w Oxfordskim McDonaldzie (o tym innym razem). Siedzimy sobie i nagle dociera do mnie, że mój głos o dynamice mi normalnej jakoś tak się niesie po tym przybytku holesterolu niczym po eleganckiej kawiarni.
– Jakoś tak mało ludzi, co? – Pytam zdziwiona, no bo jak to, w końcu to McDonald’s!
– Nie, normalnie, pełno ludzi, wszystko pozajmowane. – Słyszę odpowiedź.
Trybiki zaczynają się obracać, ale ignoruję rzeczywistość metodą wyparcia. Wchodzimy do zakupionego i zarezerwowanego wcześniej hotelu i dokonujemy zameldowania metodą na "Karta mi nie chce przejść!". I znów to samo – właścicielka o głosie niczym rasowy coach po medytacji i ja, mój przyjemny głos i różnica w decybelach. Co jest, ja się pytam?
Finał olśnienia nastąpił następnego ranka, gdy to na tzw. stołówce zaczęło się śniadanie. Ja niby wiedziałam, że ludzi było mało – nasza trójka +2 inne osoby, ale czułam się jak w teatrze. Albo jakoś tak bardziej jak w kościele, bo było przestronnie, z dużym pogłosem, zimno (o tym także innym razem) i… cicho. Człowiek bał się odłożyć widelec na talerz, żeby nie wzbudzić skrajnie głośnego dźwięku w tym cichym pomieszczeniu.
Dotarło do mnie wtedy: Anglicy, są, cisi. Tacy właśnie, jakby z całą ludzkością porozumiewali się eleganckim półszeptem. Wytłumieni. Wygaszeni.
Apogeum tego zjawiska odczułam na targach. Stoisko dłuższe, niż szersze, ja niewidoma (o tym znów później), a ten podchodzi i głosem spokojnym, zdecydowanie nie przystającym do targowego hałasu, o coś mnie pyta.
A więc najczęściej powtarzaną przez nas frazą podczas tego pobytu było "Sorry, could you repeat, please?".
Wychodzi na to, że Polacy to głośne, nieokrzesane krzykacze. 😀

Western Dream shorts #1 +wyjaśnienie

Ostatnio miałam przyjemność gościć na SMRRF, czyli pierwszej konferencji nt. druku 3D w Wielkiej Brytanii, jako wystawca wraz z Prowadnicą. To nie to, żebym nigdy nie była w Anglii – byłam, nawet 2 razy. Ale to był pierwszy pobyt, podczas którego siłą rzeczy nawiązałam silny kontakt z ludnością tubylczą, bo nie nocowaliśmy (prawie) u rodziny, tylko w hotelu, trzeba było pytać o autobus, o przystanek, o restaurację itp itd. Jak mi się więc przypomni coś ciekawszego z minionego, to tutaj owo opiszę. 😀
A więc zaczynam:
Btw, Anglicy to jednak są dziwni. Oxford, jedna z bardziej glammy, prestigious i w ogóle och-ach uczelnia świata. Pomijam zerowe dostosowania – brak pól uwagi, tabliczek, prowadnic, nic, zero. Łazienka (gender-neutral, a jakże). Na mydle do rąk wolontariuszka zauważyła brajla. Zdziwiona taką nowinką czytam, czytam i nic nie rozumię. No to w lustrzanym odbiciu, od prawy do lewy, góra-dół, no nic. Myślę sobie, kto to projektował. Ale ok, reset mózgu, próbujemy raz jeszcze zgodnie z normalnym kierunkiem świata. Napis owszem, jest. Mydło z napisem "Push", jak kamień z napisem "Love" normalnie. Kropy wielkości gwoździ, schowane tak, że naprawdę najpierw bym pushnęła to mydło sama, nim bym dotknęła tego napisu.

Chwila prawdy: Ech, ta dzisiejsza młodzież (przekopiowane z mojego FB)

"- A dziś rano, to znaczy o czternastej – ciągnął Irek – oglądałem program o nas, młodych ludziach. Dowiedziałem się bardzo interesujących rzeczy. Na przykład tego, jacy jesteśmy. My, pokolenie urodzone w okolicach stanu wojennego.
– Jacy? – zapytała Maria, rocznik osiemdziesiąt dwa.
– Redaktor prowadząca powiedziała, że rośnie pokolenie zorientowanych na konsumpcję egoistów, którzy boją się prawdziwych więzi.
– Boże, to my? – przeraziła się Milena.
– No, niestety – potwierdził Irek. – A jeden profesor psychologii stosowanej dodał, że jesteśmy samotnikami bezwzględnie dążącymi do celu. I jeśli już o czymś myślimy, to wyłącznie o sukcesach materialnych. Poza tym żyjemy chwilą, nie potrafimy planować.
– A co można planować w kraju, w którym żadne wykształcenie, zdolności ani ciężka praca nie gwarantują minimum socjalnego – obruszył się Trawka, masując sobie obolałe skronie.
– Tego problemu akurat nie poruszali. Za to inny profesor, chyba socjolog, dorzucił smutnym głosem, że na starość czeka nas towarzystwo androidów, bo nikt żywy z nami nie wytrzyma.
– Jednym słowem, pokolenie potworów – podsumowała Milka. – No i jak się czujecie, potwory?
[…]
A powiadają, że wasze pokolenie zna się na komputerach jak żadne.
– Ciekawe, co mówią o twoim [mniej więcej 1992] – wtrąciłam, sprawdzając jego pracę domową.
– Szkoda cytować. – Zrobił znudzoną minę. – No, poza jednym stwierdzeniem. Bardzo mi się spodobało.
– Tak? – nadstawiłam ucha.
– Że jak skończymy piętnaście lat, trzeba nas będzie karmić widłami przez kraty. Najlepiej surowym mięsem".
(I. Sowa, 2001)
Dwa tysiące pierwszy rok…
Dwadzieścia dwa lata temu…
——
Dzisiaj będzie "niegrzecznie"! "Buntowniczo"! Prosto z mostu! Rzekłabym, prosto w twarz! Ale, mówiąc wprost, mam dość!!!
Od tego, co słyszę na temat młodzieży, chce mi się ż…wymiotować już od dawna. Ale ostatnio poziom pogardy i braku szacunku do młodego pokolenia przechodzi apogeum.
Stateczne i szacowne pokolenie #PRL mówi nam, że
"Za naszych czasów to dopiero było ciężko! Nie było tak wszystko na tacy podane! Ja to studiowałem, pracowałem, gotowałem obiady i jeszcze zajmowałem się chorym pradziadkiem, bo trzeba było! I co, dało się".
|To teraz zadam kilka pytań pomocniczych:
1. Ile, szanowny studencie okresu PRL, miałeś na studiach godzin? 35? 50? Nie sądzę, żeby przekraczało 20, daruj sobie. A musiałeś chodzić na wszystkie zajęcia? A rozliczano Cię na podstawie ECTS? Wiesz Ty w ogóle, co to jest ECTS? A jak nie zdałeś, to miałeś rozstrój żołądka ze strachu, że jak się nie poprawisz, to zapłacisz grube tysiące za warunek? Nie? No to czego się wymądrzasz?
2. Czy za każdą jedną godzinę pracy rozliczała Cię skarbówka, ZUS i inne świętości? No nie sądzę. Myłeś okna, samochody, wyprowadzałeś pieski i nie zastanawiało Cię, kto się do tego przyczepi. Acha, no i nie musiałeś mieć dwudziestu lat i dwudziestu pięciu lat doświadczenia, prawda? Po maturze zakładało się firmę piorącą tapicerkę i TO BYŁA PRACA! Ważne było, żeby mieć co do gara włożyć. To teraz, matki i ojcowie, zastanówcie się, jak byście zareagowali, gdyby Wasza pociecha po maturze zdecydowała założyć firmę piorącą dywany. No śmiech na sali, nieprawdaż? Jaka to hańba, jaki wstyd po prostu?
A co do tego gotowania obiadów i zajmowania się chorym pradziadkiem…
3. Czy kiedyś przypomniałeś sobie, w łóżku, na kibelku lub pod prysznicem, jak właściwie się z tym zajmowaniem wszystkim czułeś? Jakie miałeś wtedy dylematy? Co Cię trapiło? Oczywiście istnieje szansa, że nie miałeś czasu o tym myśleć, ale jednak się zastanów.
Bo wiesz, mimo wszystko jestem przekonana, ba – wiem, że Twoje zmartwienia, problemy i rozdroża były takie same, jak tych wspaniałych ludzi.
Jak czułbyś się, gdyby ktoś co krok mówił Ci, że nic z Ciebie nigdy nie będzie i jesteś żałosny? A może tego doświadczyłeś i teraz się mścisz? Bo jeśli tak, to chyba pozostawię bez komentarza. A jeśli nie, to mam ochotę Ci powiedzieć "Jesteś żałosny! Nieczuły, konserwatywny, pełen stereotypów, zacofany, zezgredziały, zgrzybiały i niewyrozumiały"!
Ale…
Nie powiem Ci tego. Bo ja jestem młoda. I staram się rozumieć ludzi. Zastanawiam się, czy Twój wybuch skierowany w moją stronę jest przejawem strachu o moją przyszłość, zmęczenia ciężkim dniem, niespełnionych marzeń, a może zmarnowanego potencjału. Tylko dlaczego ja muszę usprawiedliwiać Ciebie, skoro Ty NIE usprawiedliwiasz mnie? To po co ja mam to robić? Jak mam zakładać, że świat jest dobry i ludzie są dobrzy, skoro usilnie mi pokazujesz własnym przykładem, jak się ludzi traktuje? Taki przykład mi dajesz swoją osobą???
"Ta dzisiejsza młodzież ma wszystko podane na tacy. A i tak siedzi tylko w telefonach i komputerach i chce, żeby wszystko jej dawać pod nosy".
Wiesz co, bez łaski! Nie dawaj! Nie podsuwaj! Nie ułatwiaj! Bo czasem wydaje mi się, że łatwiej poradzilibyśmy sobie, nie mając tego wszystkiego i nie polegając na Twojej łasce, osądach i potępieniu. To nie jest tak, że nie jesteśmy wdzięczni za Twoje starania. Wiem już, że pokolenie PRL robi wszystko, żeby ich dzieciom było lepiej. Tylko dlaczego to potem wypomina na każdym jednym kroku?
Znajomy znajomego opowiadał niedawno, że po takim pokoleniowym sporze z rodzicami zwrócił się do dziadka (pokolenie przedwojenne), na co ten odparł po prostu: "Wiesz, ja w Twoim wieku szukałem po rynsztokach czegokolwiek do jedzenia. To była wojna. Wiesz, jak było na wojnie. A jednak nigdy nie przyszłoby mi do głowy wypominać czegokolwiek Twoim rodzicom. Nie rozumiem, czemu oni, żyjąc już po niej, sami to robią".
Acha, jeszcze jedno pytanie w temacie: Ile znasz młodzieży, która zachowuje się tak, jak opisujesz? No, policz, może doliczysz się 20 palców. Ale raczej nie. Zadałam to pytanie ostatnio osobie, która wydała taki osąd. Nawet jednej osoby nie potrafiła mi wymienić, natychmiast odpowiadając ostro, atakując. Hm, to raczej nie pozostawia pola do dyskusji. I pokazuje żałosność tego stwierdzenia.
Wiecie co, dla mnie już jest za późno. Ja już wiem, gdzie moje miejsce. Gdzie przynależę. Że jestem żałosna, słaba, nic nie zrobię w życiu i nie szanuję niczego i nikogo. No tak, sam mi to powiedziałeś!
Ale mam dwie wspaniałe, młode kuzynki. Empatyczne, pełne energii, wrażliwe, dojrzałe, wierzące głęboko dziewczyny, z których jedna w wieku piętnastu lat martwi się, jak to będzie w przyszłości i co ona zrobi na tak źle urządzonym świecie, a druga jest już w tym miejscu cynizmu, w którym ja byłam w wieku lat dwudziestu trzech. Mam też wspaniałych, dojrzałych kuzynów. Wszyscy oni z rozpaczą patrzą na to, w jaką stronę zmierza świat. Co stało się z relacjami. Z ich rodzicami, wiecznie zmęczonymi, czujnymi, podejrzliwymi, szukającymi wszędzie teorii spiskowych i nieufnymi.
Mnie możesz sobie odpuścić. Wygrałeś. Ale, do cholery, pomyśl o nich!
Bo co Ty miałeś w głowie w wieku lat piętnastu?
"Pod paltem wino a w ręku kwiaty wieczór, Bambino i Ty
Same przeboje Czerwonych Gitar tak bardzo chciało się żyć"! To miałeś!
A wiesz, co ja mam? Wiesz, z jaką rozpaczą myślę o tym, że moi rodzice już nie wyrabiają? Że przemijają i nie zdążę im powiedzieć, jak bardzo ich kocham? Że nie będę mieć pracy? Że wszystko drożeje? Że nie utrzymam siebie, a co dopiero dzieci, które mam wydać na ten parszywy świat? Że, mimo że moim powołaniem zawsze było macierzyństwo, NIE chcę wydawać dzieci na ten fałszywy, zgorzkniały świat? Że jak byłam malutka, to wpadało się codziennie gdzieś na kawkę, a teraz moja rodzina może spotyka się dwa razy do roku? Że NIE chcą się spotykać?
Może i młodzież jest bardziej odizolowana. Nie wykluczam. Mniej szanuje ludzkie życie. Umiem się z tym poniekąd zgodzić. Ale czy zapytałeś ich, dlaczego tak jest? Tak na serio, na poważnie, słuchając, co mają do powiedzenia? Bo ja tak. I kroi mi się serce!
Ale niestety wydaje mi się, że umiałam zapytać i umiałam posłuchać, bo sama niedawno to przeżywałam. A gdy mija tych dwadzieścia lat, ktoś "magicznie" wymazuje wspomnienia o młodości. Pozostaje zgorzknienie i rozgoryczenie. Ba – nawet ja czasem przyłapuję się na myśli, że młodsi ode mnie "mają łatwiej" albo "są bardziej zmanierowani. I walę się w łeb!
Co Ukraina zrobiłaby bez młodzieży? Bez dziewcząt z dobrych domów, które rzucają bomby pod wrogie czołgi? Bez młodych, którzy noszą wiadomości i pomagają, jak mogą?
Jest rok 2023. Prawie dwa lata temu wybuchła tam wojna.
Naprawdę wierzycie, że ucieklibyśmy, gdyby na nas przyszła kolej? Że mielibyśmy to gdzieś?
To muszę Was ostrzec: Jeśli będziecie w to wierzyć, zrobimy to. Dla Was. W końcu TRZEBA BYĆ POSŁUSZNYM.
😛
A tak na zakończenie, dla rozładowania atmosfery, podsyłam pewną piosenkę.
Radzę wysłuchać do końca.
Czerwone Gitary (Uwielbiam!), pierwsza wersja powstała w 1968

"[…] Co wyrośnie, co wyrośnie kiedyś z nas?
To pytanie już nas samych martwi mocno,
Bo widzimy, co – niestety! – z nich wyrosło!
Więc poprawmy się co żywo, póki czas,
Bo strach myśleć, co wyrosnąć może z nas!"

Chwila prawdy: Mój plan b

Niedawno usłyszałam pytanie "A co, jeśli ta cała fundacja Wam runie"? Pomijając już poziom i stopień wiary w naszą organizację, najczęściej ze strony najbliższych nam osób, zaczęłam się nad tym pytaniem poważnie zastanawiać. No, właściwie to zaczęłam, gdy opadło pierwsze oburzenie. 🙂 I moją pierwszą myślą było, czy osoba, która pyta, sama ma "plan B". Czy jeśli straci pracę, której jest tak pewna, to na 100% wie, co zrobić, by nie mieć kłopotów finansowych. Czy jest zabezpieczona. Chciałabym to pytanie zadać tej osobie, ale wiem, co by powiedziała "To wszak co innego, ja widzę, mogę zatrudnić się gdziekolwiek, a Ty nie widzisz i masz dużo większy problem ze znalezieniem nowej pracy". Bawi mnie czasem myśl, jakoby osoba widząca z dnia na dzień miała zdobyć nową pracę po stracie poprzedniej. Gdyby tak było, nie istniałoby bezrobocie, a moje widzące otoczenie nie narzekałoby na brak pracy. Nie zrozumcie mnie źle, ja nie mam nic przeciw osobom, które narzekają na brak pracy, o czym za chwilę. Ale to nie jest tak, że widzący tak "chop, siup" nową pracę od razu mieć będzie. Przekona się o tym, gdy starą straci.
Ale odpowiadając na pytanie tamtej osoby, muszę Wam opowiedzieć pewną historię.

##Na początek sama odpowiedź: Tak, mam plan b
Miałam go już w liceum, gdy jeszcze był planem a. Wtedy to szesnastoletniej osóbce Św. Pamięci nauczycielka francuskiego powiedziała, że musi się owa szesnastolatka zdecydować, co chce robić w życiu. Teraz. Już. Trzeba podjąć decyzję.

Po tych wszystkich latach wiem, że to był błąd. Ja w tamtym momencie swojego życia po prostu nie byłam gotowa na takie wybory życiowe. A gdy już taką decyzję podjęłam to wiadomo, jak z przysłowiowym weselem – jak data jest, to już nie ma odwołania. 😉 Poszło. Nie myślałam o innych drogach. Widocznie tak miało być.

Wiecie, jaka jest różnica między decyzją życiową osoby widzącej i niewidomej? Osobie widzącej dużo łatwiej jest się "przekwalifikować". Jedne studia nie pasują? Ok, zmieniam, może na innych będzie lepiej, poradzę sobie, to jest moja droga życiowa, poprzednią wybrałem źle. Osoba niewidoma nie zastanowi się trzy razy przed podjęciem nowej drogi życiowej. Ona tego nie zrobi. A jeśli to zrobi, zastanowi się trzysta razy. Ja się nie zdecydowałam.

Realizowanie planu "a" zaczęłam w pierwszej liceum. Mówiłam to już? A, tak, przepraszam… W każdym razie wtedy zapisałam się do grupy profesjonalnych tłumaczy na FB. Żeby jeszcze za młodu, niczym ta skorupka, nasiąkać środowiskiem. Co se nasiąkłam, to moje. :p Dowiedziałam się z licznych postów:
* że pracy ni ma,
że się chałturzy po nocach,
* że najlepiej mieć dwadzieścia pięć lat i dwudziestoletnie doświadczenie,
* że najbardziej to się opłaca tłumaczyć ustnie, czego ja i tak bym sama nie robiła,
* że jak wybrałeś lub masz zamiar wybrać studia tłumaczeniowe, to ich nie wybieraj, bo tu nie ma przyszłości, lepiej się zatrudnić w Macu albo zostać nauczycielem,
* a przede wszystkim, po pierwsze i po setne, że trzeba mieć znajomości. Bo najwięcej zarabiają ci, co na rynku są trzydzieści czy czterdzieści lat. Czyli startowali za poprzedniego ustroju. Wnioski?

I tego mi nikt bezpośrednio tam nie napisał. Ja sobie to tak sama wywnioskowałam z prowadzonych tam dyskusji.

Moje otoczenie wierzyło jednak, że języki obce to jest "to jedyne miejsce na ziemi". Odwodziło mnie wtedy od szkoły muzycznej II stopnia na wokalistyce operowej, bym miała więcej czasu na przygotowywanie się do matury. Ukończyłam tę wokalistykę. No, prawie, bo udało mi się skończyć trzy z czterech lat, a potem wyjechałam na studia. Językowe, a jakże. Bo ja też wierzyłam. I nie widziałam, więc dużego wyboru nie miałam. Skąd się te wnioski biorą?…

##Po maturze, czyli "całe" życie przede mną
Pierwszy rok studiów; pełna wiary, nadziei i miłości (Ta, jasne!) osoba niewidoma jedzie do Warszawy, by studiować te "języki obce".

Żeby była jasność: Osoba niewidoma wiary, nadziei i miłości to się pozbywa, przysłowiowo, jeszcze w przedszkolu. Nie, jadąc na studia nie byłam bynajmniej pełna optymizmu. Raczej zdrowego, cholernie demotywującego realizmu. Pracy nie znajdę szybko. Zwłaszcza jako osoba niewidoma. Bałam się. Bardzo się bałam. Ale jeszcze tlił się płomyk nadziei, bo przecież to są "języki obce", takie właśnie dla niewidomych, właśnie dla nich…

##Realizacji planu a etap trzeci
Pierwszy rok studiów i rozsyłanie CV. Tak, ja na pierwszym roku studiów napisałam swoje pierwsze CV. Nie było złe, widzący potwierdzili. Tzn. wizualnie nie było, bo doświadczenia oczywiście nie miałam. Ale szukałam. Szukałam ofert pracy, co mi jeszcze z liceum zostało, bo naprawdę chciałam mieć dwadzieścia pięć lat i dwudziestopięcioletnie doświadczenie. Ba – nawet raz dostałam odpowiedź. Że mój entuzjazm do nauki języków jest wspaniały, ale żebym się zgłosiła za jakiś czas. Jak nabiorę trochę doświadczenia… Wysłałam tych CV kilkanaście, a potem się poddałam. No bo może faktycznie, jestem za młoda? Może jednak poczekać do tego III roku? Może wtedy?

##Nasiąkania ciąg dalszy, czyli jak nie ma ręki, to nie ma ręki i już
Tak, będzie o Tradosie. Nieśmiertelnym, legendarnym, mitycznym Tradosie. Osoba, która stwierdziła gdzieś kiedyś, że rynek tłumaczeniowy jest miejscem dla niewidomych, nie bardzo znała realia. I to jest eufemizm.

Jest bowiem sobie taki program, co się nazywa SDL Trados Studio. Zapytam jak Mandaryna: Znacie Tradosa? Znacie? No to rączki do góry!

SDL Trados jest tym, czym jakikolwiek edytor programistyczny dla programisty; tym, czym program księgowy dla księgowej; tym, czym długopis lub klawiatura dla urzędnika; tym, czym kasa fiskalna i terminal dla sprzedawcy.
Bo tak się utarło.
Pracuje się w standardzie SDL Trados. Czyli owszem, możesz mieć inny program, ale ważne, żeby pliki wychodziły z niego takie, jak z Tradosa.

No i zonk. Bo Trados jest… niedostępny! Zupełnie! To nie tak, że jedna opcja nie działa, że można pracować na dwa programy, albo jak się jest zaawansowanym użytkownikiem komputera – nie i już!

A gdy piszesz do jakiegokolwiek biura tłumaczeniowego i śmiesz napomknąć, że "nie, no w sumie to Tradosa nie obsłużę, ale mam taki program, co go naprawdę zastąpi", to nikomu się nie będzie chciało dochodzić, jaki to i czy na pewno. Nie masz Tradosa, a setki innych mają. I w dodatku jeszcze nie widzisz. Sorry, taki lajf.

Ale, żeby nie było, i ten problem pokonałam.
Dla Tradosa jest alternatywa o nazwie Fluency Now – dostępna w zupełności dla niewidomych. Jak to miło, gdy ktokolwiek o nas myśli…
Można tłumaczyć biurom tłumaczeń, że tak, będą pliki z Tradosa. Nie z samego Tradosa, ale w standardzie Tradosa. Może przyklepną…

##Finally to the ground, czyli przechodzę do historii
Pominę tu dużą część mojej tzw. "edukacji ku karierze". Może kiedyś Wam o niej opowiem, bo jest o czym, ale chcę przejść do meritum.
Niedawno wysłałam swoje CV do firmy, która szukała początkujących tłumaczy. Miała pewnie na myśli studentów II czy III roku, a ja już jestem po studiach, ale cóż – dla zarobku wszystko. Nawet, jeśli ten zarobek jest trzy lub czterokrotnie niższy, niż normalnie. Nawet, jeśli miałabym pracować za przysłowiowy bezcen. Chciałam mieć wpis w CV. Chciałam zdobyć doświadczenie. I zdobyłam!
Pierwsze zadanie polegało na, niby banalnym, dostosowaniu jednego tekstu do drugiego. Tak po prostu. Dwa dokumenty w Wordzie, które trzeba porównać i dostosować. O ile z warstwą tekstową problemu nie miałam żadnego, o tyle warstwa wizualna po prostu mnie pokonała. Tak, pokonało mnie pierwsze zadanie w Wordzie! Tylko dlatego, że jakiemuś fantaście chciało zmieniać się interlinię co wiersz, szukać jakiegoś kosmicznego koloru czcionki (odcienie szarości górą), robić spacingi z księżyca itp. itd. Nie chcę i nie mogę zdradzać więcej szczegółów – uważam, że to było zlecenie, jak każde inne dla początkujących "parzących kawę" tłumaczy. Tylko że ja nie byłam w stanie przez nie przejść, będąc po pięcioletnich studiach! To, że miałam wiedzę, wykształcenie merytoryczne, znałam terminologię tekstu, wiedziałam nawet, jak z nim pracować w programie tłumaczeniowym, nie miało żadnego znaczenia, bo nie przeszedł ten cholerny Word! Tak, drugim zadaniem było stworzenie pamięci tłumaczeniowej. Zrobiłam je bezbłędnie. Mimo, że podczas studiów wszystko musiałam odkrywać niemal sama, bo cała grupa pracowała w Tradosie lub MemoQ (też niedostępny), więc wskazówek, jak coś zrobić we Fluency, nie mógł mi udzielić prawie nikt.
(Tu serdeczne i szczere pozdrowienia dla moich nauczycieli CAT ze studiów, którzy naprawdę, naprawdę starali się mi pomóc z Fluency. Jestem Państwu niezmiernie wdzięczna za tę pomoc i życzliwość. Bo była potrzebna!)
I co z tego, że dużym kosztem nauczyłam się tego, co widzącym zajmuje chwilę? Taka byłam z siebie dumna, gdy oddawałam tę pamięć… Do momentu, gdy mi nie powiedziano, co było z Wordem.
Co ma tu do rzeczy moje wykształcenie?
Co ma tu do rzeczy mój tytuł lub jego brak?
A no nic; to było zadanie dla studenta; ba – dla przeciętnej Ani Kowalskiej z liceum, jeśli znała język dość dobrze. A ja nie mogłam, mimo tych studiów…
…………
Wiecie, przepłakałam kilka godzin, gdy to wszystko do mnie dotarło. Szlochałam spazmatycznie, w bezradności tłukąc się po łóżku. Rozważyłam wszystkie moje opcje zawodowe związane z przysłowiowym "planem a" i innymi jego odgałęzieniami i nagle poczułam, jak coś przypiera mnie do muru (o czym poniżej).
Nawet sam Rektor Uniwersytetu Warszawskiego mógłby mi w Auditorium Maximum wręczyć osobiście tytuł Doktora, ba – Profesora Honoriscausa, a ja i tak nie mogłabym zrobić tego zadania.
Jak mam dalej wykonywać ten zawód, skoro to, co mnie pokonało, się robi normalnie podczas tłumaczenia? Owszem, spacingi mogą nie być odjechane w kosmos, owszem, zmian rodzaju czcionki mniej, ale warstwa wizualna, której ja i tak nie zrobię, i tak zawsze będzie do wykonania.
Powiedziano mi, że mogłabym część zarobku oddawać osobie widzącej za to, by mi pomagała; jakiego zarobku? Takiego na hamburgera? I to z Maca? Bo zanim doszłabym do poziomu zarobków na hamburgery z warszawskich burgerowni, minęłoby ładnych parę lat. A osoby, którym ufam, mają swoje obowiązki. Swoje życie. Swoje szanse na zarobki! I wiecie co? Robiłabym to. Dostawałabym przysłowiowe 10 zł na rękę za wpis w CV i doświadczenie. Tylko takich ofert wcale nie ma dużo!

##Plany c i d
Tak, osoba niewidoma raczej nie ma tylko planu b. Ona ma plany c i d. I ja też je miałam. Aż się panie z komisji kwalifikacyjnej na magisterkę (Pozdrawiam kochane Panie!) dziwiły, co ja tyle tych ścieżek nawybierałam. "Widziałam to" w ich uśmiechach i tonie głosu.

Gdy na magisterce można było wreszcie zastanowić się, czy się chce robić nakładkę nauczycielską z języków obcych (taką, co to przygotowuje do nauczania w szkołach), mocno się zastanawiałam. No bo po co? Nauczycielką i tak nie zostanę, bo nie widzę. Tymczasem teraz błogosławię tę decyzję. Nie, nie nauczam języka stale, ciągle i z dobrym zarobkiem. (Marzenia!…) Ja po prostu mam alternatywę. Mam wytłumaczenie przed uczniami, że tak, mam wiedzę merytoryczną (metodyczną też), jak to się właściwie robi. Oczywiście stawka musi być "za bezcen", bo nie dość, że online, to jeszcze nie widzi, ale na waciki starczy. Może.

Planem D była lokalizacja gier i oprogramowania. Wolontariacko tłumaczyłam Eltena (potencjalny pracodawco, znam PoEdita, gdyby Cię to zainteresowało i nie, bynajmniej nie nauczyłąm się go na studiach ;)), więc stwierdziłam, że to nie może być takie trudne. A potem przyszedł bardzo rzeczowy i bardzo znany pan z pewnej bardzo znanej firmy (Bardzo serdecznie pozdrawiam, to były naprawdę ciekawe zajęcia!) i inna pani, którzy nam pokazywali, jak to się robi. I wtedy opadły mi ręce. Znów grafika! Strona internetowa, program, gra – to wszystko ma układ graficzny przycisków, tekstu, strzałeczek; ba – duża część tekstu jest w ramach obrazka, który to obrazek TEŻ trzeba przetłumaczyć.
Wiecie, raz tłumaczyłam instrukcję obsługi jakiejś żaglówki; do dzisiaj nie wiem, co jest czym na tych obrazkach…
Łzy kręciły się w oczach, ale nie poddawałam się. Właściwie to nadal się nie poddaję, bo nadal szukamy na Githubie projektów, które mogłabym tłumaczyć. Tylko wiecie, na czym polega paradoks? By wykonywać tłumaczenia, w których mogę być naprawdę dobra, trzeba mieć doświadczenie. Doświadczenie, które można zdobyć poprzez parzenie tej kawy, czyli klikanie w Wordzie i tłumaczenie obrazków. Tak, jakbym ja przeskoczyła ten początkowy etap i chciała iść dalej, ale wymogi i standardy "doświadczenia" mi na to nie pozwalały. Niedoświadczonemu tłumaczowi nie pozwoli się na tłumaczenie dokumentacji oprogramowania czy interfejsu programu w Gettexcie właśnie dlatego, że jest niedoświadczony. Więc znów wracamy do Worda!

##Takie różne, luźne refleksje
Wiecie, kiedyś szukali tłumacza j. angielskiego. Z orzeczeniem. Czyli niepełnosprawnego. Czyli ja! Jejjjj! Zarobki, wiadomo, kiepskie, ale i obowiązków niewiele, wszystkie zdalne, czyli wszystko super. Akurat wtedy nie mogłam aplikować z różnych przyczyn, ale podesłałam nawet paru niewidomym znajomym. Chyba nawet aplikowali…
Wiecie, że każda aplikacja na PFRON (czyli ta z dofinansowaniem z PFRON) musi zawierać statystyki, jakie niepełnosprawności zostały zatrudnione? A wiecie, że do tej pracy, pracy zdalnej, "takiej super dla niewidomych", wzięli wyłącznie, podkreślam – wyłącznie, ludzi na wózkach? Tak, w raporcie widniało, że niewidomi aplikowali. Było ich nawet całkiem dużo. I co z tego, skoro wzięli wózkowiczów?
W sumie nie żałuję; okazało się, że zarobki w tamtym miejscu i tak byłyby niższe, niż w moim obecnym, tak pogardzanym, "planie a".

##Dlaczego uważam nadal, że się "da"?
Ostatnio O. Adam Szóstak powiedział bardzo ważną rzecz: Nie sztuką jest wiedzieć, że Bóg jest; sztuką jest w niego wierzyć, gdy czujesz, że go nie ma.
Nie sztuką byłoby twierdzić, że "się da", gdybym od razu, np. po znajomości, dostała lukratywną pracę tłumacza. Wtedy to byłoby łatwe.
A ja nadal wierzę! Nadal wierzę, że się, cholera jasna, da! Trzeba zacisnąć zęby i walczyć. O siebie i o innych. Dlatego, paradoksalnie, czuję, że fundacja to jest właśnie "moje miejsce na ziemi", bo w tym "planie a" mogę walczyć, choćby pośrednio, o to, by pracodawca nie uznawał nas za kosmitów; by móc zyskiwać jego aprobatę chociażby tym pierwszym wrażeniem… Kiedyś zawalczę o to, by rynek tłumaczeniowy naprawdę był "miejscem dla niewidomych". Jeszcze zbieram siły. Potem ręce opadną i siły też, ale przejmie to ktoś inny. I kiedyś, kiedyś na pewno…
Najwięcej ograniczeń jest w głowach. Niewidomych, ich otoczeniach, pracodawców… Ale przecież to nie jest tak, że Tradosa nie dałoby się zrobić dostępnym. Więc to jest ograniczenie w głowie jego twórców, a nie w samym programie. Itp itd.
I dlatego nie uważam, by pandemiczne "siedzenie na dupie" było najlepszym rozwiązaniem naszych problemów. Rozumiem ludzi, których na walkę nie stać, że oni akurat w danym momencie swojego życia po prostu nie mogą; ja nie mogę na razie tłumaczyć, ale nie mogę też uważać, że tłumaczyć się nie da. Ja mam jeszcze siłę walczyć. I robię to.

##Wniosek końcowy
Ja mam plan b. Mam plan c. Mam plan d. Ba – ja sobie sama "dośpiewałam" plan a, bo plany b, c i d, które kiedyś były oczko wyżej, na razie trafia szlag. I chyba o to w życiu chodzi, prawda? Ważny jest efekt. Ważny jest sam cel.

##PS.
Tak naprawdę moim planem a były tłumaczenia literackie. Ale o tym to na razie nawet gadać mi się nie chce.

Mały bilans

Gdy w marcu 2022 obudziłam się na łóżku, pamiętam tylko, że bolały mnie plecy. Te plecy pamiętam do dzisiaj. Zapaliła mi się w głowie czerwona lampka, ale szłam dalej wytyczonym szlakiem. Gdy jednak w lipcu sytuacja się powtórzyła, a ja obudziłam się na noszach wjeżdżających do ambulansu, zastanowiło mnie to.
"Julita – powiedziałam sobie – Twoje ciało coś Ci mówi!". Do tego jeszcze te leki…
Zwolniłam. Odpuściłam tematy, które mnie bolały i były trudne. Zaczęłam przyglądać się sobie i światu. Poszłam na terapię. Odpuszczam i wyrażam swoje potrzeby głośno. Wciąż jeszcze błądzę i szukam drogi.
Gdy w kwietniu 2021 powstała Fundacja Prowadnica, ja sama nie byłam pewna, co o tym myśleć.
"Z tego się wyżyć nie da!!!" – krzyczeli jedni.
"To pralnie brudnych pieniędzy!!!" – dodawali drudzy. Bolało. Nadal boli, gdy tak mówią. Co zabawne, o mojej pracy więcej wiedzą ludzie obcy, niż bliższe otoczenie. No, ale to chyba każdy tak ma. Emotikon smile
Dzisiaj jednak znów napływają do nas informacje o nadziei.
"Dzięki Państwu mam nadzieję, że kiedyś moje dziecko będzie jeździć wszędzie tak, jak Państwo. Jak osoba widząca.";
"Spotkanie z Państwem to była naprawdę ogromna inspiracja!";
"Dzięki Państwu moja niewidoma siostra zdecydowała się założyć buty na wysokim obcasie i ładnie w nich wygląda!";
"Nawet nie wiedziałam, że moja córeczka może mieć problem z kapturem zwyczajnie dlatego, że nie słyszy! To Wy mi to uświadomiliście!";
"Moje dziecko nie wie, co robić w przyszłości. Pomóżcie…".
I tak sobie myślę, że chyba wszyscy ci krzykacze nie mają racji.
Nasza fundacja nie ma jeszcze trzech lat, a prowadzimy już kilka dużych projektów, zorganizowaliśmy własną konferencję, byliśmy już na wielu polskich targach i konferencjach, a niedługo jedziemy za granicę, prowadzimy własny sklep i… pomagamy ludziom. Tak zwyczajnie. Jaka firma, jakie przedsięwzięcie może pochwalić się tyloma sukcesami w tak krótkim czasie?
Myślę, że może to nie moje tłumaczenia książek czy instrukcji obsługi kosiarki mają cieszyć ludzi. Bo tłumaczyć książki i instrukcje kosiarek jest czasem łatwiej, niż całą sobą pokazywać, że się da. Tak po prostu. Istnieć i wciąż iść do przodu. Mimo trudności. Instrukcję kosiarki jeszcze zdążę przetłumaczyć, a na "zmianę świata", "gryzienie murów zębami", mam tylko 15 lat. Obiecałam sobie, że jak będę mieć 40, to wtedy będzie czas, by psioczyć na kolejne pokolenia. By być mądrą. Pełną doświadczenia życiowego. Stateczną. Jeszcze 15 lat…
Jeśli to fundacja ma być moją misją, którą dał mi Bóg, przyjmę ją jak dar. Jeśli zaś nie, jeśli się nie uda, to poszukam nowego celu. Tak po prostu! Na wszystko jest czas…
Dla tych ludzi, dla ich nadziei, będę jeździć. Uśmiechać się. Opowiadać o trudnościach. Pokonywać kolejne bariery.
Gdy widzę te anonimowe wypowiedzi, jestem zwyczajnie dumna ze swojej pracy. I z miejsca, w którym jestem. Z ludzi, którymi się otaczam. I nie chcę niczego więcej! Emotikon smile

„Rozepnij kurteczkę”, czyli krótki flashback z czasów niemal prestudenckich

Przez pierwszy rok moich studiów mieszkała ze mną babcia. Tak się jakoś złożyło, że nie znalazłam lokatora na ten rok, ba – nawet nie szukałam zbyt dobrze. Byłam, i poniekąd jestem nadal, samotniczką i introwertyczką, więc nawet nie przyszło mi to do głowy.
Jednym z kamyków do ogródka, jedną z kropli, które przepełniły ostatecznie czarę, była następująca sytuacja:
Wraz z babcią pojechałyśmy gdzieś "w miasto", żeby załatwić jakąś sprawę. Poruszałam się wtedy jeszcze dość niepewnie, choć już czyniłam pierwsze śmiałe wyprawy i coraz mniej bałam się chodzić sama. Tym niemniej wtedy byłam z babcią. Nie pamiętam, gdzie to było, ale pamiętam, że byłyśmy wtedy w budynku i musiałyśmy chwilę zaczekać. Usiadłyśmy na krzesłach i padło wtedy owo znamienne "Rozepnij kurteczkę, bo ciepło". Nie musiało to paść w tych właśnie słowach, ale liczyła się intencja i przekaz. Przekaz, który skłonił mnie do zadania pytania: "Babciu, czy swojemu synowi też zadałabyś to samo pytanie?".
– Nie. – Odpowiedziała niepewnie.
– Dlaczego? – Spytałam mocno poirytowana. – Przecież to jest Twoje dziecko, więc równie dobrze jemu mogłabyś wydawać podobne polecenia.
– Bo Ty – Odparła. – wymagasz więcej uwagi.
– Dlaczego? – Spytałam wtedy. – Przecież to, czy jest mi zimno, czy gorąco, wcale nie zależy od dysfunkcji wzroku. Jeżeli czuję, że jest mi gorąco, rozbieram się, jeśli zaś zimno – zakładam okrycie wierzchnie. A jeśli tego nie potrafię zrobić, to świadczy to nie o tym, że nie widzę i potrzebuję więcej uwagi, tylko że jestem lekkomyślna i nie potrafię o siebie zadbać, bo przecież akurat ta umiejętność, umiejętność wyczuwania temperatury w pomieszczeniu i na zewnątrz, nie zależy od braku wzroku.
Na to pytanie nie mogła niestety odpowiedzieć. Nie mogła też na wiele innych – dlaczego asekuruje mnie na uczelnię, mimo że dobrze znam trasę i potrafię iść sama, choć nigdy wcześniej tego nie robiłam, a także na wiele innych.
I w końcu przyszedł taki moment, że owa zależność, owa matczyna troska względem mnie jako potencjalnego dziecka w jej zachowaniu, sprawiły, że zdecydowałam się zamieszkać sama. Nie wiedziałam, jak to zrobię i czy wytrzymam sama choćby miesiąc, ale wiedziałam, że nie mogłabym już mieszkać z nikim z rodziny, przynajmniej tak bliskiej rodziny.
A potem to już po`toczyło się lawinowo. 🙂