Co tam u mnie? :)

Nie mogę powiedzieć, że jestem tak utalentowaną blogerką, jak Maja, Kasia z Cymelium i parę innych osób, których bloga zaśledzić bardzo polecam, ale pomyślałam sobie, że dawno nie było u mnie wpisu, w którym po prostu opowiadałabym Wam, co tam u mnie.
Kasia ma niesamowity talent do wyciągania czegoś zabawnego z każdej drobnej sytuacji, którą przeżywa wraz ze swym lubym; zazdroszczę takiego podejścia, chociaż nie mam czego, bo wiem, ile znoju kryje się tam, gdzieś pod spodem tych wszystkich osiągnięć i wiem też, jak miło się o nich pisze. Trochę żałuję, że więcej nie opowiadałam o tym okresie swojego życia, gdy był po temu czas, ale może spróbuję napisać Wam teraz coś takiego, co będzie trochę miłe, trochę smutne, a trochę optymistyczne – czyli cała ja. 🙂
##Pierniiiiikiiiiii!
Mój Zarząd ma ostatnio ochotę mnie zabić na miejscu, gdyż zatruwam im życie piernikiem. Na szczęście nie takim upieczonym przeze mnie i podanym, tylko czysto metaforycznym. A to wszystko dlatego, że ja U-Wiel-Biam Pier-Ni-Ki! W każdej postaci, chociaż te w czekoladzie, dostępne na sklepowych pułkach, budzą we mnie najmniej pozytywnych emocji.
Drogi Zarządzie i Droga Ludzkości, informuję niniejszym, że mój piernikowy zawrót głowy został zaspokojony na kilka godzin poprzez dostarczenie do żołądka i krwiobiegu ciasta typu piernik z dużą ilością bakalii i subtelną polewą czekoladową. I właśnie to, dokładnie to w ilości i proporcjach, tygrysek lubi najbardziej! Jestem w pełni usatysfakcjonowana i mam nadzieję, że mi tej satysfakcji wystarczy chociaż do jutra, co, biorąc pod uwagę, że ciasto zjadłam wczoraj, dużo świadczy o mojej piernikomanii.
Niedawno brat ze swą lubą byli w Toruniu. Rozumiecie – Toruń, takie miasto gdzieś pod północ Polski, które słynie, no właśnie, z pierniiiiików! I ja, rozumiecie, zapomniałam im powiedzieć, że mają mi przywieźć! Cokolwiek! Coś! Dużo! Wszystko!
I oni przywieźli tylko jedną, małą paczuszkę piernika dla całej rodziny! No co to jest paczuszka piernika na czworo luda, w tym mnie?
Wiecie, że oni tam jedli piernikowe pierogi? Tak, pierogi! Pierogi ze słodkiego ciasta (nie pierogowego), napełnionego masą piernikową wymieszaną z powidłami. To musiała być rozkosz dla podniebienia, a ja tego nie mogłam spróbować!
Muszę też poskarżyć się, że przez epilepsję, albo raczej skojarzenia z pierwszym atakiem, nie mogę pić kawy, w tym – wszelkiego rodzaju kaw piernikowych, których przed Świętami jest pełno we wszelkiego rodzaju Costach i innych kawiarniach. Moja dusza cierpi nad tym niewypowiedzianie, bo piernikowych herbat raczej się nie spotyka, a nawet jeśli, to jednak mimo wszystko smak jest zupełnie inny. 🙂
Kończąc temat pierników (na chwilę, Kochani Moi, na chwilę!) dodam, że jednym z moich marzeń było pójście do Costy Coffee w Anglii. Nie to, żebym jakoś bardzo związana była z Costą jako taką, ale Costa to sieć brytyjska i za punkt honoru postawiłam sobie zjedzenie tam ciastka i wypicie napoju. A najlepiej byłoby, gdyby obie te przyjemności miały charakter typowo świąteczny. I wiecie co? Zjedzony tam Ginger Bread Muffin był co najwyżej średni! Nie miał wiele wspólnego z piernikiem, był słodki i miał dziwny krem. Do piernikowej muffinki brakowało mu bardzo dużo – wiem, co mówię, bo sama kiedyś takie piekłam. Co więcej, Almond Chocolate, którą zamówiliśmy, okazała się być zwykłą gorącą czekoladą. Istnieje w pełni uzasadnione podejrzenie, że pani z Costy na lotnisku Heathrow po prostu sprzedała nam zupełnie nie to, co chcieliśmy.
Teoretycznie powinnam o tym napisać w cyklu #Western Dream Shorts i pewnie napiszę, ale piernikowość tematu do czegoś zobowiązuje.

##Łazanki, czyli coś okołodomowego
Pamiętam czas liceum, gdy, niezrażona licznymi próbami, podejmowałam kolejne wysiłki w celu spreparowania pysznych dań i deserów dla mojej rodziny. Stety albo i nie, miałam też wtedy okres tzw. "jedzenia fit", więc chciałam przygotowywać jedzenie zdrowe, a do jedzenia zdrowego trzeba mieć mocne nerwy i żołądek. Ja tam nie narzekam, ale ze strony męskiej części mojej rodziny słychać było zwykle protest lub ew. obojętną akceptację. No i jednak efekt estetyczny nie był zachwycający, a uwagi o niedomytych zakamarkach kuchni zniechęcały do dalszych prób. I teraz, gdy mieszkam sama i mam teoretycznie możliwość dalszych eksperymentów i szlifowania kunsztu, już mi się nie chce. Tamte negatywne doświadczenia pozbawiły mnie iskry kreatywności. Tym niemniej cały czas wierzę, że jak się sprężę, to znów wrócę do dawnej formy i będę gotować dla przyjemności własnej i innych.
Ale to nie tak, że nie gotuję w ogóle – wręcz przeciwnie. Niestety na ten moment mam zestaw dań, które umiem przygotować sama "from scratch" lub z półproduktów tak, by zrobić rzetelny obiad. Niby fajnie, bo większość gospodyń domowych kieruje się tą praktyczną zasadą, ale jednak mi czegoś w tym brakuje. Ale stwierdziłam, że się nie poddaję. W myśl odkrytej i wypracowywanej powoli filozofii wyznaję zasadę, że tak po prostu teraz jest. Nie gotuję za dużo i nie piekę. I dobrze jest, jak jest. Nie jest na pewno źle. Widocznie tak musi być. Może kiedyś będzie inaczej, a może nie będzie, ale wszystko na pewno jest w porządku.
Ale o czym to ja… ach tak, nagłówek. 🙂
Jak podrasować bigos, który sobie smętnie spoczywa w lodówce? Nakroić kiełbachy (najlepiej tłustej), cebuli (dużo) i ugotować makaron. Kiełbachę pokroić w ćwiartki plasterków lub dużą kostkę, podsmażyć najpierw (porządnie), żeby na patelnię wytopił się tłuszczyk, kiełbasę przełożyć do garnka. Na patelnię dodać pokrojoną cebulę (mogą być większe kawałki, a nie sieczka, byle nie za duże), poddusić, żeby była mięciutka. Mięciutka cebula nie stawia żadnego oporu łyżce, jak się jej nie dotyka, można porównać ją do błota lub cieczy. Czyli smażymy dłużej, niż krócej, pilnując, żeby się nie przypaliła. Przerzucamy do garnka i dodajemy do niego ugotowany makaron (byle nie nitki lub szerokie wstążki – świderki lub drobne muszelki/rurki wskazane), wrzucamy nasz bigos i pozwalamy się temu zasmażyć razem przez kilka minut, często mieszając, bo się przypali. Na koniec, dla smakoszy, duża porcja pikantnego (lub łagodnego) ketchupu do smaku. Smacznego! 🙂 A do picia miętowa herbata, bo ilość ciężkostrawności może zwalić człowieka z nóg.

##Półdekadnik
O konieczności dbania o dobrostan psychiczny na pewno już na tym blogu mówiłam i to nie raz. Z tym dbaniem jest u mnie różnie, bo z jednej strony wiem, że trzeba, z drugiej – o praktykę dużo trudniej. 😉
Czasem jest tak, że się zafiksujemy na jakimś drobnym temacie, szczególe, a najczęściej – zakupie i jak owego porządanego przedmiotu nie mamy, to "słońce blask traci w naszych oczach" (Lewis). Ja miałam tak z pozycją "Półdekadnik" J. Mazur. Ebooka ni w ząb, a cały koncept polegał wyłącznie na tym, że przygotowanych jest 366 pytań, po jednej na każdą kartkę notesu, na które trzeba odpowiadać przez 5 kolejnych lat. Czyli każdego 1 stycznia otwieramy kartkę z odpowiadającym dacie pytaniem i na nie odpowiadamy. Odpowiedzi mogą być krótkie lub długie, szczególnie jeśli finalnie, po dłuższych staraniach, wreszcie będzie się mieć książkę w wersji XLS, tak jak się marzyło, bo wtedy nie ogranicza nas przestrzeń na papierze. Z drugiej strony, czasem to ograniczenie jest fajne, bo zmusza nas do gruntownego przemyślenia poruszanego tematu, a nie do strumienia świadomości nieokiełznanego niczem. No więc odpowiadam na pytania. 🙂 Oczywiście z opóźnieniem, a jakże, bo regularność nigdy nie była moją mocną stroną, ale przynajmniej robię sobie pewien bilans siebie. Pytania są różne, od "Jakie masz plany na Święta" po "Jak odnajdujesz siebie w relacjach z innymi ludźmi", więc przekrój jest spory i zaskakujący w sposób przyjemny. Przemyślałam sobie na ten przykład, że zdecydowanie za rzadko konsultuję się medycznie i że mój stosunek do pomocy bliźnim wymaga… dalszych przemyśleń. 😀 No bo na pytanie "Komu ostatnio pomogłaś? Jakiego rodzaju to była pomoc" odpowiadałam kilka godzin, gdyż nie przychodziło mi do głowy nic sensownego. Z jednej strony można od razu wysnuć wniosek, że ja nikomu nie pomagam i takie właśnie myśli zaczęły krążyć mi po głowie; po chwili jednak doszłam do wniosku, że to nie jest tak, że ja nie pomagam nikomu, choć i tak pomocy mogłoby być dużo więcej, tylko nie zawsze uznaję daną czynność za pomoc. Robię to, co do mnie należy, pewne rzeczy wychodzą ot, tak, odruchowo i zapominam o nich w 3 sekundy po fakcie. Z jednej więc strony muszę zacząć więcej pomagać, z drugiej – robić to z głębii serca i duszy, co pociąga za sobą konieczność uporządkowania w głowie pewnych rzeczy, a z trzeciej – zauważać momenty, w których komuś pomogłam, nawet jeśli dla mnie to nie była pomoc sensu stricto. Takie to przemyślenia rodzą się w głowie, gdy struktura notesu zmusza nas do odpowiedzi na pewne kwestie przed samymi sobą. Nigdy nie byłam dobra w strumieniach świadomości, czego dowodem jest niniejszy wpis, a tak uporządkowane kwestie zmuszają mnie do działania.

##Nie spoczywam na laurach
No co, myśleliście, że będzie o Prowadnicy? 🙂 to oczywiście też; idziemy do przodu. Ktoś by powiedział, że bardzo powoli, a ktoś – że gnamy za szybko. Oba stwierdzenia są prawdziwe. Moim największym zmartwieniem jest, jak pomagać tak, żeby to miało sens. Jakie działania są robione w środowisku tylko "na pokaz", a jest takich zdecydowanie za dużo, a jakie – z głębi serca (tych z kolei się nie widzi). Obecny system prawny, projektowy, na wykorzystanie grantu i godzin, zdecydowanie nie sprzyja jakimkolwiek działaniom. Tu ukłon w stronę wszelkich NGO i innych instytucji – rozumiem, że trudniej jest nam wszystkim robić cokolwiek fajnego, skoro grantodawca zmusza nas do tak wąskiego i dziwnego pola działania, że bolą oczy, nawet te, co nie widzą.
Prowadnica cały czas uczy mnie bardzo dużo. Wychodzenie ze swojej strefy komfortu przyjemne nie jest, ale uczę się robić to tak, żeby nie szkodzić sobie (trudne) i innym (wyczerpujące).
A tak poza tym, uczęszczam na zajęcia online z j. angielskiego. J. angielski to jest taka dziedzina mojego wnętrza, której lepiej nie tykać; jest trochę jak bolący ząb, którego, na własne nieszczęście, ciągle dotyka się językiem, żeby sprawdzić, czy na pewno boli, czy może jednak przestało.
Z jednej strony mam poczucie absolutnego braku przygotowania merytorycznego, technicznego i w ogóle -ego z własnej strony, z drugiej – czasem nabieram otuchy, jak w momencie, gdy dałam radę w Oxfordzie mimo braków w słownictwie i popełnianych błędów gramatycznych.
Mam czasem wrażenie, że jak się sobie narzuci trochę wyższą poprzeczkę, to wciąż się ją podnosi coraz wyżej i wyżej. Uczę się więc, między miliardem innych rzeczy, żeby doceniać osiągnięcie konkretnej poprzeczki, tej wcześniej narzuconej.

##Koniec… roku. Będzie. Później. 🙂
Mogłabym pisać Wam naprawdę wiele o różnych rzeczach. Rozpisałam się i mam ochotę z Wami pogadać. Ale próbuję obiecać sobie, że moja pisanina stanie się trochę bardziej regularna, więc część z tego, co mam w głowie, pozostawiam na kolejne wpisy.
Póki co żegnam się z Wami wizją smacznej ogórkowej na obiad i perspektywą relaksu podczas wyjścia na basen i kilkunastu minut w saunie. Oby się udało!
Jak to mówił nasz były Proboszcz, wszystkim życzę pięknej niedzieli!

26 thoughts on “Co tam u mnie? :)

  1. No nie gadaj, fajnie się czyta te twoje wpisy 🙂
    Też uwielbiam pierniki w każdej możliwej postaci! Z Costy nie polecam słodkości, było do mnie pisać, to bym ci polecił co tam faktycznie warto zjeść 😀 Costa to mój drugi dom, spędzanie tam czasu z jakimś pysznym wrapem, kanapką z bekonem i ketchupem czy czarnym Americano wprowadza mnie w stan harmonii i regeneracji zwłaszcza, że znają mnie tam, znają. Ok, niech będzie, że znali, bo w koledżu bywałem prawie codziennie, teraz już rzadziej. No ale i tak, to miejsce jest legendą 🙂
    Co do języka Angielskiego to się powtórzę, napisz, chętnie pomogę, wytłumaczę jak zastosować w praktyce, etc. Ostatnio w wakacje rozmawiałem przez jakieś 20, 30 minut z Zuzler i Eugeniuszem tylko i wyłącznie po Angielsku. Mega przeżycie, a gadka od razu zaczęła się bardziej kleić, przynajmniej dla mnie, bo łatwiej 😀
    Pozdrawiam!

  2. @Senter Sprawa jest taka, że my w tej Coście byliśmy "na wariata", właśnie na lotnisku. I dlatego mieliśmy NIEprzyjemność jeść te ich trójkątne kanapki z lodówki. Mieliśmy nadzieję, że przy kasie będzie je można podgrzać, ale i to się nie udało. A co do ich słodkości, to w Polsce Costa też nie może poszczycić się dobrymi słodyczami. Ale miałam raczej nadzieję, że może w Anglii mają bardziej regionalne łakocie, takie jak mince pies (o tym innym razem) albo inne "coś", czego nie próbowałam w Polsce. Ale nic takiego nie znaleźliśmy.

  3. Kiedyś dostałem takie mince pie za darmo w ramach jakiejś promocji z tego co pamiętam, a i w googlu pisze, że w UK w Costach są, ale może nie w każdym lokalu, albo nie wiem, wyprzedały się może? 🙂
    Jak będziesz miała okazję, polecam.

  4. Pierniki dobra rzecz.
    życzę relaksu na basenie, nie wiem gdzie się wybieracie, natomiast jeśli masz ochotę na saunę extreme polecam seanse w Warszawiance.
    Tam jest wydzielone saunarium i… uwierz, doznania są tak ekstremalne, że trzeba wskazana jest czapka.

  5. O piernirogach nigdy w życiu nie słyszałem, a w Toruniu byłem przez chwilę na zwiedzanku, chociaż… Dobra, w łepetynie się nie przestawiło, że to przecież grudzień… Trudno jeść piernigi w czerwcu heh 😀
    Lepszy strumień świadomości taki, co tu nastąpił, niż taki, co się zdarzał u mnie, że po prostu siadałem i pisałem same brednie, co nawet do głowy nie wpadały 😀
    Pijesz, znaczy piłaś, kawsko, na pobudzenie czy dla smaku? Jak na pobudzenie, to może Yerba będzie zdrowsza na spróbowanko czy coś. Choć na mnie ostatnio nie działa jakoś mocno, jak przed laty…

  6. pierniki też uwielbiam, meeeega są, a w środę albo w czwartek będę robiła świąteczną porcję i nie wiem czy dotrwają.

  7. @Zywek Wyłącznie dla smaku, jak pisałam. Na pobudzenie to mi wystarcza mocna czarna aż nadto, aż niebezpiecznie. Te pierogi są chyba w jednej z restauracji, oni tam poszli po prostu na jakiś obiad, więc pora roku nie miała znaczenia, bo to było koło 5 listopada.
    @Kat Weź wyjdź!

  8. Ej, przecież lukrowane są przepyszszszne! Ewentualnie takie korzenne, ale takie pure pierdniczki z lukierkiem… Może by tak kupić…

  9. Lukrowane są najlepsze. Za tymi w czekoladzie nie przepadam. A kiedyś to nawwet były takie twarde w kształcie Mikołaja… Też cymesik.

  10. A ja tylko w czekoladzie! I z nadzieniem jakimś pysznym! Ale ok, nie będziemy się pastwić nad Julitką. 🙂
    U mnie z angielskim, jak to bywa, gorzej w mowie niż w piśmie. Ostatnio miałam okazję rozmawiać z jedną Niemką, która, jak na Niemkę, naprawdę śliczny akcent miała, ale dopiero chyba po 40 minutach się rozkręciłam. Za dużo się zastanawiam nad ewentualnymi błędami zamiast iść za ciosem!

  11. W sobotę, będąc na jarmarku bożonarodzeniowym, kupiłam taaaaaaakie pyyyyyyyszne, z nadzieniem marcepanowym i te były oblane czekoladą, drugie natomiast – z kandyzowaną skórką pomarańczową – lukrowane. Dobrze, że jarmark trwa do piątku, bo kto wie, może wybiorę się jeszcze kupić.

  12. Jak już idziesz w ciekawe książki zmieniające lub porządkujące w jakiś sposób życie, no to nie pozostaje mi nic innego tylko też tu na blogu pomęczyć książką atomowe nawyki.
    Pierniki czekoladowe, nic specjalnego, ale ten lukier, nie jest zły.
    Co do eksperymentowania w kuchni, potem miałem problem, bo moje potrawy wszystkie smakowały podobnie, gdyż ten mój eksperyment trwał czasami za bardzo regularnie jak na tego typu zadanie kuchenne.

  13. A ja tam jestem z teamu pierników czekoladowych. Te z lukrem są jak dla mnie za bardzo piernikowe, i jest to takie zbyt wybite, i monotonne w smaku. Natomiast, kiedy mam doczynienia z dobrymi piernikami czekoladowymi, to z nadzieniem, czy teżbez niego, otwierają się dla mnie wrota niebios.
    No i wiadomo. Piernik w formie ciasta to najlepsze, co może mnie spotkać <3

  14. Trochę smutno, że chyba nie ma możliwości, by dać ci spróbować pierników z Rosji, bo naprawdę mame sporo takich, których niema nigdzie, choćby Pokrowski czekoladowy z orzechami i kremem, czy Briański z dżemem żurawinowym, albo Tulski z żdżemem z jabka czy cytryny i imbirem.

  15. O jesu. A ja ten wpis przegapiłam? Nie czytałam? O żesz, a tu tyle się o mnie dobrego napisało. No i dobrze, że przegapiłam, bo dzisiaj mam naprawdę kiepski dzień ;D i dziękuję, tego mi było trzeba. Łazanki lubię, pierniki tylko twarde, takie prawdziwe, o prawdziwie korzennym posmaku. 🙂

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *