Był pogodny, gorący lipiec, jak to bywało nie tak dawno temu. W imieniny Elżbiety małe mieszkanko na drugim piętrze było pełne, jak to zawsze bywa. Nie pamiętam już, czy faktycznie było to wspomnienie Elżbiety, czy też może najbliższa po nim sobota, ale to nie jest ważne. Ważne jest to, że w sobotni wieczór w małym mieszkanku zebrało się sporo ludzi. Rozmawiali, jedli, pili… Pili napoje zeroprocentowe i te procent zawierające, bo tak już bywa.
Potem zaczęły się śpiewy. Nie zrozumcie mnie źle – nie chodzi tu bynajmniej o śpiewy "po pijaku", z których to ani nutki zrozumieć nie można, bełkotliwe i bez sensu. Alkohol podgrzał krew, gorącą już od upału, a wesołe i gadatliwe towarzystwo potrzebowało ujścia dla energii.
Ten wieczór skończył się spokojnie. Nikt nikogo "nie pobił", nikt "się nie pokłócił", nawet szklaneczka się nie stłukła. Rodzina spotkała się, porozmawiała, zjadła smaczną kolację, pośpiewała razem…
Była to już tylko pozostałość dawno minionej świetności. Świetności czego? Nie wiem, nie umiem określić.
Tata opowiadał mi, że kiedyś podobne śpiewy niosły się z otwartych okien po ulicy do czwartej rano. Do maleńkiego mieszkanka przychodziło kilkadziesiąt osó, które spały pokotem, gdzie kto mógł, a te rozmowy, ten śpiew, to "rozochocenie" łączyły bardziej niż filozoficzne dyskusje nad marnością świata. Tak, alkohol rozgrzewał, rozweselał i umuzykalniał, ale robił to bardziej niż szkoły muzyczne, niż naukowe dysputy i wiadomości w telewizji. Bo wtedy przychodziło się do krewniaczki tylko po to, by rżnąć w karty i oglądać razem "Familiadę".
Postaram się pokazać Wam kilka "pieśni", które dzisiejsza młodzież (i nie tylko) uzna za wiochę.
Piosenki z tzw. "jajem", na krawędzi przyzwoitości, a jednak wciąż miłe w tej swojej prześmiewczości, z ikrą, pełne nie wymuszonego animuszu. Bo nie tylko Kaczmarskim świat stoi!
Oj, pamiętam, dobrze się tańczyło. Wiele z tych utworów znałam, mając kilka lat. Stanowiły moje dzieciństwo wraz z Arką Noego, Fasolkami, Brathankami, Abbą i Golec UOrkiestra.
No to do dzieła!