Western Dream shorts #1 +wyjaśnienie

Ostatnio miałam przyjemność gościć na SMRRF, czyli pierwszej konferencji nt. druku 3D w Wielkiej Brytanii, jako wystawca wraz z Prowadnicą. To nie to, żebym nigdy nie była w Anglii – byłam, nawet 2 razy. Ale to był pierwszy pobyt, podczas którego siłą rzeczy nawiązałam silny kontakt z ludnością tubylczą, bo nie nocowaliśmy (prawie) u rodziny, tylko w hotelu, trzeba było pytać o autobus, o przystanek, o restaurację itp itd. Jak mi się więc przypomni coś ciekawszego z minionego, to tutaj owo opiszę. 😀
A więc zaczynam:
Btw, Anglicy to jednak są dziwni. Oxford, jedna z bardziej glammy, prestigious i w ogóle och-ach uczelnia świata. Pomijam zerowe dostosowania – brak pól uwagi, tabliczek, prowadnic, nic, zero. Łazienka (gender-neutral, a jakże). Na mydle do rąk wolontariuszka zauważyła brajla. Zdziwiona taką nowinką czytam, czytam i nic nie rozumię. No to w lustrzanym odbiciu, od prawy do lewy, góra-dół, no nic. Myślę sobie, kto to projektował. Ale ok, reset mózgu, próbujemy raz jeszcze zgodnie z normalnym kierunkiem świata. Napis owszem, jest. Mydło z napisem "Push", jak kamień z napisem "Love" normalnie. Kropy wielkości gwoździ, schowane tak, że naprawdę najpierw bym pushnęła to mydło sama, nim bym dotknęła tego napisu.

Chwila prawdy: Mój plan b

Niedawno usłyszałam pytanie "A co, jeśli ta cała fundacja Wam runie"? Pomijając już poziom i stopień wiary w naszą organizację, najczęściej ze strony najbliższych nam osób, zaczęłam się nad tym pytaniem poważnie zastanawiać. No, właściwie to zaczęłam, gdy opadło pierwsze oburzenie. 🙂 I moją pierwszą myślą było, czy osoba, która pyta, sama ma "plan B". Czy jeśli straci pracę, której jest tak pewna, to na 100% wie, co zrobić, by nie mieć kłopotów finansowych. Czy jest zabezpieczona. Chciałabym to pytanie zadać tej osobie, ale wiem, co by powiedziała "To wszak co innego, ja widzę, mogę zatrudnić się gdziekolwiek, a Ty nie widzisz i masz dużo większy problem ze znalezieniem nowej pracy". Bawi mnie czasem myśl, jakoby osoba widząca z dnia na dzień miała zdobyć nową pracę po stracie poprzedniej. Gdyby tak było, nie istniałoby bezrobocie, a moje widzące otoczenie nie narzekałoby na brak pracy. Nie zrozumcie mnie źle, ja nie mam nic przeciw osobom, które narzekają na brak pracy, o czym za chwilę. Ale to nie jest tak, że widzący tak "chop, siup" nową pracę od razu mieć będzie. Przekona się o tym, gdy starą straci.
Ale odpowiadając na pytanie tamtej osoby, muszę Wam opowiedzieć pewną historię.

##Na początek sama odpowiedź: Tak, mam plan b
Miałam go już w liceum, gdy jeszcze był planem a. Wtedy to szesnastoletniej osóbce Św. Pamięci nauczycielka francuskiego powiedziała, że musi się owa szesnastolatka zdecydować, co chce robić w życiu. Teraz. Już. Trzeba podjąć decyzję.

Po tych wszystkich latach wiem, że to był błąd. Ja w tamtym momencie swojego życia po prostu nie byłam gotowa na takie wybory życiowe. A gdy już taką decyzję podjęłam to wiadomo, jak z przysłowiowym weselem – jak data jest, to już nie ma odwołania. 😉 Poszło. Nie myślałam o innych drogach. Widocznie tak miało być.

Wiecie, jaka jest różnica między decyzją życiową osoby widzącej i niewidomej? Osobie widzącej dużo łatwiej jest się "przekwalifikować". Jedne studia nie pasują? Ok, zmieniam, może na innych będzie lepiej, poradzę sobie, to jest moja droga życiowa, poprzednią wybrałem źle. Osoba niewidoma nie zastanowi się trzy razy przed podjęciem nowej drogi życiowej. Ona tego nie zrobi. A jeśli to zrobi, zastanowi się trzysta razy. Ja się nie zdecydowałam.

Realizowanie planu "a" zaczęłam w pierwszej liceum. Mówiłam to już? A, tak, przepraszam… W każdym razie wtedy zapisałam się do grupy profesjonalnych tłumaczy na FB. Żeby jeszcze za młodu, niczym ta skorupka, nasiąkać środowiskiem. Co se nasiąkłam, to moje. :p Dowiedziałam się z licznych postów:
* że pracy ni ma,
że się chałturzy po nocach,
* że najlepiej mieć dwadzieścia pięć lat i dwudziestoletnie doświadczenie,
* że najbardziej to się opłaca tłumaczyć ustnie, czego ja i tak bym sama nie robiła,
* że jak wybrałeś lub masz zamiar wybrać studia tłumaczeniowe, to ich nie wybieraj, bo tu nie ma przyszłości, lepiej się zatrudnić w Macu albo zostać nauczycielem,
* a przede wszystkim, po pierwsze i po setne, że trzeba mieć znajomości. Bo najwięcej zarabiają ci, co na rynku są trzydzieści czy czterdzieści lat. Czyli startowali za poprzedniego ustroju. Wnioski?

I tego mi nikt bezpośrednio tam nie napisał. Ja sobie to tak sama wywnioskowałam z prowadzonych tam dyskusji.

Moje otoczenie wierzyło jednak, że języki obce to jest "to jedyne miejsce na ziemi". Odwodziło mnie wtedy od szkoły muzycznej II stopnia na wokalistyce operowej, bym miała więcej czasu na przygotowywanie się do matury. Ukończyłam tę wokalistykę. No, prawie, bo udało mi się skończyć trzy z czterech lat, a potem wyjechałam na studia. Językowe, a jakże. Bo ja też wierzyłam. I nie widziałam, więc dużego wyboru nie miałam. Skąd się te wnioski biorą?…

##Po maturze, czyli "całe" życie przede mną
Pierwszy rok studiów; pełna wiary, nadziei i miłości (Ta, jasne!) osoba niewidoma jedzie do Warszawy, by studiować te "języki obce".

Żeby była jasność: Osoba niewidoma wiary, nadziei i miłości to się pozbywa, przysłowiowo, jeszcze w przedszkolu. Nie, jadąc na studia nie byłam bynajmniej pełna optymizmu. Raczej zdrowego, cholernie demotywującego realizmu. Pracy nie znajdę szybko. Zwłaszcza jako osoba niewidoma. Bałam się. Bardzo się bałam. Ale jeszcze tlił się płomyk nadziei, bo przecież to są "języki obce", takie właśnie dla niewidomych, właśnie dla nich…

##Realizacji planu a etap trzeci
Pierwszy rok studiów i rozsyłanie CV. Tak, ja na pierwszym roku studiów napisałam swoje pierwsze CV. Nie było złe, widzący potwierdzili. Tzn. wizualnie nie było, bo doświadczenia oczywiście nie miałam. Ale szukałam. Szukałam ofert pracy, co mi jeszcze z liceum zostało, bo naprawdę chciałam mieć dwadzieścia pięć lat i dwudziestopięcioletnie doświadczenie. Ba – nawet raz dostałam odpowiedź. Że mój entuzjazm do nauki języków jest wspaniały, ale żebym się zgłosiła za jakiś czas. Jak nabiorę trochę doświadczenia… Wysłałam tych CV kilkanaście, a potem się poddałam. No bo może faktycznie, jestem za młoda? Może jednak poczekać do tego III roku? Może wtedy?

##Nasiąkania ciąg dalszy, czyli jak nie ma ręki, to nie ma ręki i już
Tak, będzie o Tradosie. Nieśmiertelnym, legendarnym, mitycznym Tradosie. Osoba, która stwierdziła gdzieś kiedyś, że rynek tłumaczeniowy jest miejscem dla niewidomych, nie bardzo znała realia. I to jest eufemizm.

Jest bowiem sobie taki program, co się nazywa SDL Trados Studio. Zapytam jak Mandaryna: Znacie Tradosa? Znacie? No to rączki do góry!

SDL Trados jest tym, czym jakikolwiek edytor programistyczny dla programisty; tym, czym program księgowy dla księgowej; tym, czym długopis lub klawiatura dla urzędnika; tym, czym kasa fiskalna i terminal dla sprzedawcy.
Bo tak się utarło.
Pracuje się w standardzie SDL Trados. Czyli owszem, możesz mieć inny program, ale ważne, żeby pliki wychodziły z niego takie, jak z Tradosa.

No i zonk. Bo Trados jest… niedostępny! Zupełnie! To nie tak, że jedna opcja nie działa, że można pracować na dwa programy, albo jak się jest zaawansowanym użytkownikiem komputera – nie i już!

A gdy piszesz do jakiegokolwiek biura tłumaczeniowego i śmiesz napomknąć, że "nie, no w sumie to Tradosa nie obsłużę, ale mam taki program, co go naprawdę zastąpi", to nikomu się nie będzie chciało dochodzić, jaki to i czy na pewno. Nie masz Tradosa, a setki innych mają. I w dodatku jeszcze nie widzisz. Sorry, taki lajf.

Ale, żeby nie było, i ten problem pokonałam.
Dla Tradosa jest alternatywa o nazwie Fluency Now – dostępna w zupełności dla niewidomych. Jak to miło, gdy ktokolwiek o nas myśli…
Można tłumaczyć biurom tłumaczeń, że tak, będą pliki z Tradosa. Nie z samego Tradosa, ale w standardzie Tradosa. Może przyklepną…

##Finally to the ground, czyli przechodzę do historii
Pominę tu dużą część mojej tzw. "edukacji ku karierze". Może kiedyś Wam o niej opowiem, bo jest o czym, ale chcę przejść do meritum.
Niedawno wysłałam swoje CV do firmy, która szukała początkujących tłumaczy. Miała pewnie na myśli studentów II czy III roku, a ja już jestem po studiach, ale cóż – dla zarobku wszystko. Nawet, jeśli ten zarobek jest trzy lub czterokrotnie niższy, niż normalnie. Nawet, jeśli miałabym pracować za przysłowiowy bezcen. Chciałam mieć wpis w CV. Chciałam zdobyć doświadczenie. I zdobyłam!
Pierwsze zadanie polegało na, niby banalnym, dostosowaniu jednego tekstu do drugiego. Tak po prostu. Dwa dokumenty w Wordzie, które trzeba porównać i dostosować. O ile z warstwą tekstową problemu nie miałam żadnego, o tyle warstwa wizualna po prostu mnie pokonała. Tak, pokonało mnie pierwsze zadanie w Wordzie! Tylko dlatego, że jakiemuś fantaście chciało zmieniać się interlinię co wiersz, szukać jakiegoś kosmicznego koloru czcionki (odcienie szarości górą), robić spacingi z księżyca itp. itd. Nie chcę i nie mogę zdradzać więcej szczegółów – uważam, że to było zlecenie, jak każde inne dla początkujących "parzących kawę" tłumaczy. Tylko że ja nie byłam w stanie przez nie przejść, będąc po pięcioletnich studiach! To, że miałam wiedzę, wykształcenie merytoryczne, znałam terminologię tekstu, wiedziałam nawet, jak z nim pracować w programie tłumaczeniowym, nie miało żadnego znaczenia, bo nie przeszedł ten cholerny Word! Tak, drugim zadaniem było stworzenie pamięci tłumaczeniowej. Zrobiłam je bezbłędnie. Mimo, że podczas studiów wszystko musiałam odkrywać niemal sama, bo cała grupa pracowała w Tradosie lub MemoQ (też niedostępny), więc wskazówek, jak coś zrobić we Fluency, nie mógł mi udzielić prawie nikt.
(Tu serdeczne i szczere pozdrowienia dla moich nauczycieli CAT ze studiów, którzy naprawdę, naprawdę starali się mi pomóc z Fluency. Jestem Państwu niezmiernie wdzięczna za tę pomoc i życzliwość. Bo była potrzebna!)
I co z tego, że dużym kosztem nauczyłam się tego, co widzącym zajmuje chwilę? Taka byłam z siebie dumna, gdy oddawałam tę pamięć… Do momentu, gdy mi nie powiedziano, co było z Wordem.
Co ma tu do rzeczy moje wykształcenie?
Co ma tu do rzeczy mój tytuł lub jego brak?
A no nic; to było zadanie dla studenta; ba – dla przeciętnej Ani Kowalskiej z liceum, jeśli znała język dość dobrze. A ja nie mogłam, mimo tych studiów…
…………
Wiecie, przepłakałam kilka godzin, gdy to wszystko do mnie dotarło. Szlochałam spazmatycznie, w bezradności tłukąc się po łóżku. Rozważyłam wszystkie moje opcje zawodowe związane z przysłowiowym "planem a" i innymi jego odgałęzieniami i nagle poczułam, jak coś przypiera mnie do muru (o czym poniżej).
Nawet sam Rektor Uniwersytetu Warszawskiego mógłby mi w Auditorium Maximum wręczyć osobiście tytuł Doktora, ba – Profesora Honoriscausa, a ja i tak nie mogłabym zrobić tego zadania.
Jak mam dalej wykonywać ten zawód, skoro to, co mnie pokonało, się robi normalnie podczas tłumaczenia? Owszem, spacingi mogą nie być odjechane w kosmos, owszem, zmian rodzaju czcionki mniej, ale warstwa wizualna, której ja i tak nie zrobię, i tak zawsze będzie do wykonania.
Powiedziano mi, że mogłabym część zarobku oddawać osobie widzącej za to, by mi pomagała; jakiego zarobku? Takiego na hamburgera? I to z Maca? Bo zanim doszłabym do poziomu zarobków na hamburgery z warszawskich burgerowni, minęłoby ładnych parę lat. A osoby, którym ufam, mają swoje obowiązki. Swoje życie. Swoje szanse na zarobki! I wiecie co? Robiłabym to. Dostawałabym przysłowiowe 10 zł na rękę za wpis w CV i doświadczenie. Tylko takich ofert wcale nie ma dużo!

##Plany c i d
Tak, osoba niewidoma raczej nie ma tylko planu b. Ona ma plany c i d. I ja też je miałam. Aż się panie z komisji kwalifikacyjnej na magisterkę (Pozdrawiam kochane Panie!) dziwiły, co ja tyle tych ścieżek nawybierałam. "Widziałam to" w ich uśmiechach i tonie głosu.

Gdy na magisterce można było wreszcie zastanowić się, czy się chce robić nakładkę nauczycielską z języków obcych (taką, co to przygotowuje do nauczania w szkołach), mocno się zastanawiałam. No bo po co? Nauczycielką i tak nie zostanę, bo nie widzę. Tymczasem teraz błogosławię tę decyzję. Nie, nie nauczam języka stale, ciągle i z dobrym zarobkiem. (Marzenia!…) Ja po prostu mam alternatywę. Mam wytłumaczenie przed uczniami, że tak, mam wiedzę merytoryczną (metodyczną też), jak to się właściwie robi. Oczywiście stawka musi być "za bezcen", bo nie dość, że online, to jeszcze nie widzi, ale na waciki starczy. Może.

Planem D była lokalizacja gier i oprogramowania. Wolontariacko tłumaczyłam Eltena (potencjalny pracodawco, znam PoEdita, gdyby Cię to zainteresowało i nie, bynajmniej nie nauczyłąm się go na studiach ;)), więc stwierdziłam, że to nie może być takie trudne. A potem przyszedł bardzo rzeczowy i bardzo znany pan z pewnej bardzo znanej firmy (Bardzo serdecznie pozdrawiam, to były naprawdę ciekawe zajęcia!) i inna pani, którzy nam pokazywali, jak to się robi. I wtedy opadły mi ręce. Znów grafika! Strona internetowa, program, gra – to wszystko ma układ graficzny przycisków, tekstu, strzałeczek; ba – duża część tekstu jest w ramach obrazka, który to obrazek TEŻ trzeba przetłumaczyć.
Wiecie, raz tłumaczyłam instrukcję obsługi jakiejś żaglówki; do dzisiaj nie wiem, co jest czym na tych obrazkach…
Łzy kręciły się w oczach, ale nie poddawałam się. Właściwie to nadal się nie poddaję, bo nadal szukamy na Githubie projektów, które mogłabym tłumaczyć. Tylko wiecie, na czym polega paradoks? By wykonywać tłumaczenia, w których mogę być naprawdę dobra, trzeba mieć doświadczenie. Doświadczenie, które można zdobyć poprzez parzenie tej kawy, czyli klikanie w Wordzie i tłumaczenie obrazków. Tak, jakbym ja przeskoczyła ten początkowy etap i chciała iść dalej, ale wymogi i standardy "doświadczenia" mi na to nie pozwalały. Niedoświadczonemu tłumaczowi nie pozwoli się na tłumaczenie dokumentacji oprogramowania czy interfejsu programu w Gettexcie właśnie dlatego, że jest niedoświadczony. Więc znów wracamy do Worda!

##Takie różne, luźne refleksje
Wiecie, kiedyś szukali tłumacza j. angielskiego. Z orzeczeniem. Czyli niepełnosprawnego. Czyli ja! Jejjjj! Zarobki, wiadomo, kiepskie, ale i obowiązków niewiele, wszystkie zdalne, czyli wszystko super. Akurat wtedy nie mogłam aplikować z różnych przyczyn, ale podesłałam nawet paru niewidomym znajomym. Chyba nawet aplikowali…
Wiecie, że każda aplikacja na PFRON (czyli ta z dofinansowaniem z PFRON) musi zawierać statystyki, jakie niepełnosprawności zostały zatrudnione? A wiecie, że do tej pracy, pracy zdalnej, "takiej super dla niewidomych", wzięli wyłącznie, podkreślam – wyłącznie, ludzi na wózkach? Tak, w raporcie widniało, że niewidomi aplikowali. Było ich nawet całkiem dużo. I co z tego, skoro wzięli wózkowiczów?
W sumie nie żałuję; okazało się, że zarobki w tamtym miejscu i tak byłyby niższe, niż w moim obecnym, tak pogardzanym, "planie a".

##Dlaczego uważam nadal, że się "da"?
Ostatnio O. Adam Szóstak powiedział bardzo ważną rzecz: Nie sztuką jest wiedzieć, że Bóg jest; sztuką jest w niego wierzyć, gdy czujesz, że go nie ma.
Nie sztuką byłoby twierdzić, że "się da", gdybym od razu, np. po znajomości, dostała lukratywną pracę tłumacza. Wtedy to byłoby łatwe.
A ja nadal wierzę! Nadal wierzę, że się, cholera jasna, da! Trzeba zacisnąć zęby i walczyć. O siebie i o innych. Dlatego, paradoksalnie, czuję, że fundacja to jest właśnie "moje miejsce na ziemi", bo w tym "planie a" mogę walczyć, choćby pośrednio, o to, by pracodawca nie uznawał nas za kosmitów; by móc zyskiwać jego aprobatę chociażby tym pierwszym wrażeniem… Kiedyś zawalczę o to, by rynek tłumaczeniowy naprawdę był "miejscem dla niewidomych". Jeszcze zbieram siły. Potem ręce opadną i siły też, ale przejmie to ktoś inny. I kiedyś, kiedyś na pewno…
Najwięcej ograniczeń jest w głowach. Niewidomych, ich otoczeniach, pracodawców… Ale przecież to nie jest tak, że Tradosa nie dałoby się zrobić dostępnym. Więc to jest ograniczenie w głowie jego twórców, a nie w samym programie. Itp itd.
I dlatego nie uważam, by pandemiczne "siedzenie na dupie" było najlepszym rozwiązaniem naszych problemów. Rozumiem ludzi, których na walkę nie stać, że oni akurat w danym momencie swojego życia po prostu nie mogą; ja nie mogę na razie tłumaczyć, ale nie mogę też uważać, że tłumaczyć się nie da. Ja mam jeszcze siłę walczyć. I robię to.

##Wniosek końcowy
Ja mam plan b. Mam plan c. Mam plan d. Ba – ja sobie sama "dośpiewałam" plan a, bo plany b, c i d, które kiedyś były oczko wyżej, na razie trafia szlag. I chyba o to w życiu chodzi, prawda? Ważny jest efekt. Ważny jest sam cel.

##PS.
Tak naprawdę moim planem a były tłumaczenia literackie. Ale o tym to na razie nawet gadać mi się nie chce.

„Rozepnij kurteczkę”, czyli krótki flashback z czasów niemal prestudenckich

Przez pierwszy rok moich studiów mieszkała ze mną babcia. Tak się jakoś złożyło, że nie znalazłam lokatora na ten rok, ba – nawet nie szukałam zbyt dobrze. Byłam, i poniekąd jestem nadal, samotniczką i introwertyczką, więc nawet nie przyszło mi to do głowy.
Jednym z kamyków do ogródka, jedną z kropli, które przepełniły ostatecznie czarę, była następująca sytuacja:
Wraz z babcią pojechałyśmy gdzieś "w miasto", żeby załatwić jakąś sprawę. Poruszałam się wtedy jeszcze dość niepewnie, choć już czyniłam pierwsze śmiałe wyprawy i coraz mniej bałam się chodzić sama. Tym niemniej wtedy byłam z babcią. Nie pamiętam, gdzie to było, ale pamiętam, że byłyśmy wtedy w budynku i musiałyśmy chwilę zaczekać. Usiadłyśmy na krzesłach i padło wtedy owo znamienne "Rozepnij kurteczkę, bo ciepło". Nie musiało to paść w tych właśnie słowach, ale liczyła się intencja i przekaz. Przekaz, który skłonił mnie do zadania pytania: "Babciu, czy swojemu synowi też zadałabyś to samo pytanie?".
– Nie. – Odpowiedziała niepewnie.
– Dlaczego? – Spytałam mocno poirytowana. – Przecież to jest Twoje dziecko, więc równie dobrze jemu mogłabyś wydawać podobne polecenia.
– Bo Ty – Odparła. – wymagasz więcej uwagi.
– Dlaczego? – Spytałam wtedy. – Przecież to, czy jest mi zimno, czy gorąco, wcale nie zależy od dysfunkcji wzroku. Jeżeli czuję, że jest mi gorąco, rozbieram się, jeśli zaś zimno – zakładam okrycie wierzchnie. A jeśli tego nie potrafię zrobić, to świadczy to nie o tym, że nie widzę i potrzebuję więcej uwagi, tylko że jestem lekkomyślna i nie potrafię o siebie zadbać, bo przecież akurat ta umiejętność, umiejętność wyczuwania temperatury w pomieszczeniu i na zewnątrz, nie zależy od braku wzroku.
Na to pytanie nie mogła niestety odpowiedzieć. Nie mogła też na wiele innych – dlaczego asekuruje mnie na uczelnię, mimo że dobrze znam trasę i potrafię iść sama, choć nigdy wcześniej tego nie robiłam, a także na wiele innych.
I w końcu przyszedł taki moment, że owa zależność, owa matczyna troska względem mnie jako potencjalnego dziecka w jej zachowaniu, sprawiły, że zdecydowałam się zamieszkać sama. Nie wiedziałam, jak to zrobię i czy wytrzymam sama choćby miesiąc, ale wiedziałam, że nie mogłabym już mieszkać z nikim z rodziny, przynajmniej tak bliskiej rodziny.
A potem to już po`toczyło się lawinowo. 🙂

Znalazłam o takie coś na dysku, nie wiem, skąd się wzięło, no więc… :)

Oliwia z westchnieniem podniosła się z Ziemi. Pierścionka już chyba teraz nie odnajdzie, więc najwyższy czas spakować plecak albo raczej sprawdzić, czy jednak niczego nie zapomniała. Włożyła dłoń do przestronnej kieszeni.
– Laptop, monitor, książka… A gdzie ta książka? – Dłonie zatoczyły koło po podłodze. – Gdzieś ją tu widziała. Po chwili palce popchnęły chłodny krążek, którego wcześniej szukała. Odleciał kawałek, ale złapała go szybko i wsunęła na palec.
– Piękny. – Mówiono jej. – Piętnastokaratowe złoto, wspaniale z nim wyglądasz…
Możliwe, ale dla niej miał raczej wartość sentymentalną. Babcia dała jej go na piętnaste urodziny.
– Piętnastokaratowe złoto dla mojej piętnastolatki. – Powiedziała z uśmiechem przez łzy. Oliwia zasmuciła się, jak zawsze, gdy wspominała o babci. Babcia zmarła kilka miesięcy temu. Zaledwie rok po tym, gdy nastała nowa era w jej życiu.
"I stanowczo zbyt wiele lat za wcześnie…", pomyślała dziewczyna. Książka, której szukała, odnalazła się na łóżku. Skąd się tam wzięła, nie wiadomo – pewnie mama podniosła ją z podłogi i położyła tam, gdy Oliwia jadła śniadanie. Mogła chociaż powiedzieć… Dziewczyna zarzuciła plecak na plecy, a potem uwolniła z gumki gładkie rurki, które tylko czekały, by się połączyć.
Oliwia – długie, jasne włosy, dość wypukłe czoło, duże jasne oczy o długich rzęsach, szerokie usta i zadarty nos. tak przynajmniej mówiono. I dość mizerny wzrost, wynoszący całe 150 cm.
– Ile to będzie dm? – Zastanowiła się. – Ach, nieważne… Matma uderza mi do łba…
Otworzyła dżwi, kontrolnie sprawdziła, czy ktoś jej nie zapalił światła (oczywiście, było zapalone, więc zgasiła jej z westchnieniem) i, trzymając się poręczy, zeszła po schodach. Ostatnio liczyła je codziennie – równo 15. Tej poręczy mogłaby już się nie trzymać, ale robiła to z przyzwyczajenia, a może wciąż ze strachu…
Wyjście przed dom, w ciepły poranek. No tak, marzec, 15 stopni, niedługo będzie można zdjąć kurtkę… Kilka kroków w przód i odnalazła dżwi samochodu taty. Gdy wyjeżdżali za bramę, z rozbawieniem pomyślała, że niedługo zaczną kwitnąć kwiaty, po których nazwę nosiła ich ulica. Oliwia mieszkała na Konwaliowej 15 i uwielbiała tę ulicę tak, jak uwielbiała te świeżo pachnące, delikatne kwiatki.
Wyciągnęła z plecaka laptop, bo trzeba było jeszcze powtórzyć tę głupią matmę. 15 cali to dość duży format, ale na ultrabooka nie było ich na razie stać, z resztą ten komputer miała jeszcze wcześniej, bo dostała go, gdy poszła do gimnazjum. A wtedy miał służyć trochę do czego innego…
Westchnęła. Mat-Fiz to chyba nie był dobry pomysł, a początki w nowej szkole są zawsze ciężkie.
– Kiedy ten sprawdzian? – Spytał tata, odwracając w jej stronę głowę.
– Za dwa dni. Kurde, ja nie dam rady…
– Pewnie, że dasz, Lili, tylko musisz wziąć się w garść i wreszcie w siebie uwierzyć. Weź pod uwagę, że pare tysięcy pierwszaków boryka się z podobnymi problemami.
– Tato, przecież Ty dobrze wiesz, że ja nie jestem jedną z tych paru tysięcy.
– Wiem. – Odpowiedział po sekundzie wahania. – Tak, jesteś od nich inna, o czym dobrze wiesz. Nie będę Cię przecież oszukiwać. Problem w tym, że widzisz tylko minusy tej sytuacji, a nie dostrzegasz jej plusów. Lili, przecież masz też nas, nie jesteś z tym sama…
Wiedziała, że to prawda. Przymknęła oczy. Zmieniło się dużo, ale nie to. Dopiero teraz się o tym przekonała.
Lubiła, gdy mówiono na nią "Lili". Rodziło to w niej jakieś dziwne ciepło. Oliwia – wdzięczne, mocne imię, zaczynające się dokładnie na piętnastą literę alfabetu łacińskiego.
"Dużo jakoś tych piętnastek ostatnio…" – pomyślała z rozbawieniem.
– Dojeżdżamy. – Poinformował tata. – Dasz sobie radę?
– Tak. – odparła, jak robiła to od kilkunastu dni.
Otworzyć dżwi, uchwycić mocniej gładki kij, wysunąć go przed siebie, wysłuchać dźwięków otoczenia…
– Pa. – Rzuciła, zamykając dżwi.
Kilka niepewnych kroków, a potem już łatwiej – w stronę otwartych dżwi. Nagle uczuła dotyk na ramieniu. Uśmiechnęła się.
– Witaj! – Szept przy uchu.
– Co tu robisz tak wcześnie?
– Miałem trochę czasu, więc przyszedłem.
– Tak, a potem narzekasz, że kimasz na matmie!
– E tam, no i co z tego?
Poszła już pewniej, ufna jego mocnemu ramieniu.
Nagle, wraz z wiosennym wiatrem, owiały ją wspomnienia.
***
Trzask. Ból. Krzyk. Ciemność. Pustka. Cisza. Nicość. Dźwięki, które powracają powoli, jakby wynurzała się na powierzchnię wody.
– O Boże, budzi się… O Boże!
– Ma…ma?
– Jestem, Skarbie mój, jestem…
– Gdzie? Gdzie jesteś? Ciemno…
Zapadła głucha cisza.
***
Następnych paru miesięcy nie pamiętała.
***
Gdzie ta durna komórka? Ręce haotycznie przeszukują przestrzeń blatu biórka. Jest!
Palce bezmyślnie szurają po gładkim ekranie… Cholera jasna, jaki to był gest?
– Lili? Lili, to ty? Lili, mogłabyś się nie rozłączać, jak dzwonię? Mogłabyś mnie nie blokować? Dzwonię już z piątego numeru, nie rób mi tego znowu!
– Czego chcesz?
– Czego? No nie wiem, Mała, może ja tu umieram ze strachu? Może dostaję kręćka, bo nie wiem, co z Tobą się właściwie dzieje?
– Tak? Nie wiesz? Nie dotarło do Ciebie? Myślałam, że to najgorętrza plotka w mieście! Odpieprz się, spadaj!
– Lili! Oliwia!
Krzyk zaświdrował w ucho tak, że musiała odsunąć słuchawkę od ucha. Zdziwiła ją nagła zmiana tonu jego głosu.
– Lili, czy naprawdę chciałabyś, żebym się odwalił? Bo jeżeli tak, to jesteś skazana na porażkę. Nie wygrasz, Kwiatuszku. Nie zrezygnuję z Ciebie.