6. M. Krger, „Szkoła nażeczonych”

Jeśli jesteś zdeklarowanym/ą feministą/feministką, NIE czytaj tej książki. 😀

Kuzyni i kuzynki Marianny to wielkie szychy. A to modelka, a to balerina, a to jakiś piłkarz czy tam inny sportowiec. Wszyscy robią karierę. Nie to, żeby międzynarodową, o nie, ale jednak coś znaczą. Marianna trochę jeszcze nie wie, co ma z sobą począć. Piętnasty rok życia to, z mojego własnego doświadczenia, wciąż nie ten moment, gdy się wybiera swoją drogę życiową. 😉
Marianna wie tylko, że lubi gospodarować w kuchni. Wspaniale piecze, przyrządza pyszne desery.
Dlatego właśnie przyciąga jej uwagę broszurka "Szkoły Nażeczonych" w Jagodnem. Miejsce, gdzie jedynymi umiejętnościami, jakie się zdobywa, jest gotowanie, szycie, sprzątanie, zajmowanie się ogrodem i pielęgnacja niemowlęcia.
I właśnie to jest to, czego naszej bohaterce potrzeba. 🙂 Czy odnajduje siebie? Tak, odnajduje, i bynajmniej nie robi potem zawrotnej kariery. Po prostu przeżywa trzy wspaniałe lata ze swoimi szkolnymi koleżankami, z których każda po trochu odkrywa siebie.
Czytając tę pozycję miałam wrażenie, jakby Maria Krger chciała trochę skontrować powoli narastający trend kobiet robiących karierę. W Polsce było to modne w tamtych czasach, jakby nie patrzeć. :p Zarówno robienie kariery, jak i kontrowanie…
Marianna nie śledzi disneyowskiego trendu odkrywania siebie na wojnie, w biznesie, na wielkiej scenie czy w balecie. Ona po prostu rozwija swoje naturalne zdolności i staje się dobrą żoną.
Ale czy to oznacza, że potępia się w Jagodnem postęp i odrobinę nowoczesności? Oczywiście, że nie. 🙂 Że ośmielę się wspomnieć scenę obcięcia długiego warkocza…
Ale jeśli chcecie dowiedzieć się czegoś więcej, przeczytajcie sami.
Jeśli chcecie książki postępowej, trendy, to nie czytajcie tej. No chyba, że chcecie poznać także drugą stronę medalu.
Natomiast jeśli chcecie miłej, zabawnej lektury dla dziewcząt na kilkanaście zimowych godzin, bardzo polecam. 🙂
Szczerze, miałam nadzieję uzyskać kilka dobrych, choć może i przedawnionych, porad gospodarskich i zawiodłam się, bo ich nie uświadczymy. Ale to i tak fajna książka.

5. L. Glass, „Toksyczni ludzie.. 10 sposobów postępowania z ludźmi, którzy uprzykrzają ci życie”

Wygląda na ciekawe? Na poradnik, jak ogarnąć ludzi, których mielibyśmy ochotę zabić?
Cóż…
Właściwie jedyną rzeczą, która ratuje tę pozycję przed absolutnym potępieniem, jest lektorka – Blanka Kutyłowska, która czyta rzeczy najróżniejsze, a więc, ku mojemu zaskoczeniu, przeczytała także i to. I zastanawiam się, co właściwie czuła, czytając. 😀
Jest to poradnik typowo amerykański z całym dobrodziejstwem (Tfu!) inwentaża. Wydany został w roku bodajże 1997 i sprawia to dodatkowo, że pewne idee, myśli i nurty psychologiczne nie są tak zaawansowane i ukształtowane. O ile Amerykanie generalnie myślą dość zerojedynkowo, a ich rozważania psychologiczne idą w dziwnych kierunkach, o tyle ta pozycja dodatkowo jest przestażała o ponad 25 lat. Ach, jakże żałuję, że DZDN nie pokazuje daty wydania pozycji, którą się pobiera…
Na samym początku autorka informuje, jak ważne są słowa, jak można za ich pomocą wpływać, a więc także ranić, innych i że naprawdę należy uważać na to, co się mówi.
W toku czytania jednak poznajemy niemal 9 z 10 technik, które opierają się na użyciu słów przeciw naszemu adwersarzowi. Motto jest jasne: Możesz wszystko w samoobronie, byle nie uciec się do przemocy fizycznej. Techniki zaproponowane przez Glass są ładnie, profesjonalnie nazwane, żeby brzmiało psychologicznie, ale są tak banalne, że każda normalnie, bo o zdrowiu już nie muszę wspominać, myśląca osoba jest w stanie je sama wypracować.
Bo cóż znaczy technika wyciszenia, oddechu czy jak ona ją tam sobie nazwała, podana jako pierwsza? Po prostu "weź kilka głębokich wdechów o takiej to a takiej długości, co pozwoli Ci zrelaksować ciało, a więc i umysł". Nie zrozumcie mnie źle – takie przypominajki i uświadamiajki są potrzebne, żeby podkreślić rolę autorelaksacji i oddechu w procesie ogarniania własnych emocji, ale nie sądzę, by nikt z nas nie musiał uciec się do tego typu praktyk w rozmowie z absolutnym, w naszym mniemaniu, debilem.
A czymże jest technika "fantazji zastępczych", jeśli nie rozżarzaniem w sobie nienawiści? Mówi ona, że można w umyśle fantazjować nt. kar i groteskowych sytuacji, w których ma znaleźć się nasz adwersarz. Ośmieszenie, zabicie, zniknięcie, wyparowanie, wylot w kosmos… Wszystko to możemy sobie pomyśleć o przeciwniku, jeśli nie wypowiemy tego głośno. Czyli przekaz jest jasny: możesz sobie nienawidzić człowieka, jeśli tego nie przekazujesz. Niby wszystko z tym przekazem jest ok, bo to w sumie prawda, ale po co, w walce z toksyczną dla nas osobą, dodatkowo się nakręcać? I, szczerze, czy nie robimy tego sami, bez pomocy "profesjonalnych" wskazówek Pani Amerykańskiej Psycholog?
A czymże jest technika "bezpośredniej konfrontacji", jeśli nie po prostu wypowiedzeniem tego, co się ma na myśli, bez ogródek i prosto w twarz? Tak, owszem, p. Glass jasno komunikuje, że słowa powinny padać spokojnie, wyważonym tonem, bez emocjonalnej dramy. To jest ważne. Jest to jednak kropelka istotnej informacji w morzu banałów i powierzchownie rozumianej dobroci i szacunku wobec drugiego człowieka.
Dodatkowo w książce pojawia się kilka tzw. "testów" na toksyczność danej osoby, na typ osoby toksycznej i na to, czy sami jesteśmy toksyczni. Ale jeśll w pytaniu na "toksyczność" danej osoby pośród kilkudziesięciu (ponad 30) pytań pada np. takie, czy osoba ma pryszcze na twarzy, jest nieumalowana lub nie podoba nam się jej fryzura, no to jednak coś jest nie tak. Zwłaszcza, że z tego, co pamiętam, autorka podkreśla, że jeśli na którekolwiek pytanie odpowiedź brzmi "tak", to osoba jest dla nas toksyczna. Czy naprawdę mogę oceniać osobę na podst. nieświeżego oddechu, pryszcza na czole lub nieodpowiadającego mi stylu ubioru?
Z jednej strony rozumiem, co autorka chciała osiągnąć; chciała, żebyśmy wreszcie doszli do wniosku, z kim żyje nam się lub pracuje zwyczajnie niekomfortowo, a do czynników pozbawiających komfortu może, owszem, należeć nieświeży oddech czy źle zapięta koszula. Z drugiej strony jest to znów bardzo powierzchowne potraktowanie człowieka i relacji z człowiekiem.
Czego oczekiwałam?
Sposobów, jak poradzić sobie we własnej głowie z osobami, które naprawdę niszczą mi życie lub przynajmniej z radością czynią je nieznośnym.
Co zyskałam?
Amerykańską wizję człowieka – jeśli mi się nie podobasz, mam prawo skończyć z Tobą relację, bo tak, bo mam na to ochotę, bo jesteś toksyczna/toksyczny przez to, że nie podoba mi się w Tobie cokolwiek.
Jedyną prawdziwą dobrą radą, którą wyniosłam z tej pozycji, jest fakt, że osoba toksyczna dla jednego człowieka wcale nie musi się wydawać taką dla innego.
Czy polecam?
Cóż, jeśli w ogóle nie mieliście nigdy do czynienia z pojęciem osoby toksycznej, jeśli chcecie rozpocząć badanie tematu, przeczytajcie tę książkę, ale miejcie w pamięci, że to powierzchowne i nie do końca zgodne ze współczesną moralnością potraktowanie tematu.

4. H. Karolak, „Duśka.. Opowieść o Darii Trafankowskiej”

Książka przeczytana już chyba ze dwa miesiące temu, ale na pewno w upalne dni wakacyjne.
Odskocznia od naprawdę ciężkich, okropnych, przytłaczających myśli i sytuacji.
A jednocześnie osadzenie w naszej kochanej rzeczywistości.
Mała Duśka, która robi wszystko, żeby zadowolić mamę, niespełnioną, nieszczęśliwą, wiecznie czegoś pragnącą i dostająca od niej w twarz w odruchu za wiadomość, że chyba nie wygrała konkursu recytatorskiego. Chwila już się stała, dziecko płacze, chociaż mama przeprasza z całego serca. A Duśka wygrała przecież ten konkurs, potem się okazało.
Zapamiętałam to chyba najbardziej z całej książki.
I chyba jeszcze pierogi ze szpinakiem, które drugi partner Duśki nauczył się jeść ze względu na nią właśnie. Ciekawa sprawa…
No i klu całej biografii – fakt, że Duśka zwyczajnie była dobra. Tak po prostu. Oczywiście dobroć jest pojęciem względnym, ale chyba jeden jedyny raz słyszałam, jak lektorka po zakończeniu materiału właściwego dodaje coś od siebie. Ba – dodał i realizator, a może inny reżyser PZN. I powiedział bardzo ważną dla mnie rzecz – w latach ciężkich, latach Stanu Wojennego i po nich, gdy część aktorów nie chciała do końca współpracować z Reżimem, często chronili się w murach PZN. Robili coś i to coś pożytecznego, jednocześnie pozostając na uboczu. Zapamiętany przez niego obrazek zamieszania w reżyserce wbił mi się w pamięć na trwałe.
Acha, jeszcze pamiętam ten moment, jak Duśka rodziła…
No, ale to już trzeba samemu przeczytać.
Kim jest Duśka?
Daria Trafankowska to lektorka m.in książki "Poczwarka", "Samotność bogów", "Tam, gdzie spadają anioły", "Sekrety i niespodzianki", Ivette z "Legendy o zatopionym mieście", a także, co chyba rozjaśni wszystkim w głowach, Dusia z "Szalonych liczb". Ta właśnie, która pomagała rozwiązywać zadania matematyczne.
Jej kunszt doceniłam dość niedawno i jest na mojej liście Top X (no dużo ich, tak?) lektorów starej, świetnej szkoły PZN.
Szczególnie polecam ją w "Sekretach i niespodziankach". 🙂

3. J. Szczerbaty, „Jestem DDA. Notatki z terapii. Jak wyjść z toksycznego domu”

Natrafiłam na tę pozycję podczas przeglądania nowości w katalogu Serwisu Online DZDN i wiedziałam, że ją przeczytam.
Po doświadczeniach z inną pozycją (o czym innym razem) wiedziałam, że może mi się nie spodobać, ale optymizmem napawał mnie fakt, że autorką jest Polka i choć daty publikacji w audiobooku nie podano, książka wyglądała na stosunkowo nową.
Zdecydowałam się na jej przeczytanie, ponieważ mam ostatnio bardzo dużo do czynienia z osobami DDA – Dorosłymi Dziećmi Alkoholików. Gdy pierwszy raz przeczytałam o tym syndromie w jakimś piśmie kobiecym, nawet mnie za bardzo nie zdziwiło, że istnieje; od razu wywnioskowałam, że dorastanie w domu alkoholika pociąga za sobą pewne nieodwracalne, hoć uleczalne podczas pracy nad sobą i terapii konsekwencje.
Jak wspomniałam, ostatnio dużo przebywam w towarzystwie osób DDA, a i ja sama z pewnych powodów przejawiam pewne zachowania charakterystyczne dla tego syndromu.
Przede wszystkim chciałam wiedzieć, jak mogę spokojnie współżyć z takimi osobami. Chciałam je zrozumieć. Wiedzieć, co robić, by i mnie i im było łatwo.
Niestety o ile w książce wiele jest powiedziane nt. specyficznych zachowań DDA, o tyle mało jest powiedziane, jak typowy, szary Kowalski może współżyć z nimi na codzień. Szkoda, bo takie wskazówki naprawdę by się przydały. Tego mi w tym poradniku, a raczej w tych notatkach, brakowało.
Z drugiej strony opisy zachowan DDA zdecydowanie pomogły mi scharakteryzować zachowania pewnych osób i jasno wytłumaczyć, dlaczego dzieje się tak, a nie inaczej.
Zmroziła mnie wzmianka, poczyniona tak przez autorkę, jak i przez jej anonimowo cytowane pacjentki, że DDA często są tak zakamuflowani w szkole czy pracy, że nawet nie da się ich zidentyfikować. Na codzień doświadczający przemocy psychicznej i fizycznej, w szkole mogą z pasją opowiadać, co dostali na gwiazdkę i gdzie pojadą na wakacje. Robią to tak zręcznie, że nie da się stwierdzić, że zwyczajnie kłamią. Przeraziło mnie, ilu moich kolegów, zwłaszcza z ośrodka szkolno-wychowawczego, mogło być DDA, a ja o tym nie wiedziałam. Byli tacy, z których zachowania jasno to wynikało i nawet w wieku siedmiu lat wiedziałam, że coś jest nie tak, ale byli też tacy, o których dopiero dzisiaj myślę, że mogłam swoim brakiem wrażliwości działać na szkodę, a nie na korzyść.
Z drugiej strony co ja sama, jako nieświadome takich sytuacji dziecko, mogłam zrobić?

Książka podzielona jest na dwie części – pierwsza opisuje historię zmyślonej bohaterki, utworzonej z opowieści wielu pacjentek autorki, a druga zawiera bardzo sucho i konkretnie podane fakty, sposoby zachowań i reakcji. O ile do pierwszej można podejść emocjonalnie, o tyle druga aż bije w oczy suchością faktów.
Żałuję, że nie ma tej pozycji w formie tekstowej, bo na pewno do części drugiej, niefabularnej, wrócę jeszcze nie raz, ale w audiobooku ciężko skupić się na jednym aspekcie i wynotować istotne dla siebie i swojej sytuacji informacje.
Ogólnie daję książce 7 na 10 pkt. Na pewno polecam ją do przeczytania wszystkim, którzy nigdy się z pojęciem DDA nie zetknęli, ale, jak mówiłam, brakuje mi praktycznych rad dla ludzi z zewnątrz, a nawet dla samych DDA, jak współżyć w społeczeństwie. Bo o ile zgadzam się z autorką, że jedynym skutecznym sposobem jest w tym wypadku terapia grupowa lub indywidualna, to wiem, że czasem potrzebne są metody doraźne. A przede wszystkim sposób, by odnaleźć w sobie lub DDA siłę, by na tę terapię w ogóle się udać.

2. K. Wilczyńska, „Rok na kwiatowej” cz. 1-3

W momencie, gdy to piszę, czytam właśnie trzecią część cyklu. Są to nieduże, liczące po 300-400 tysięcy książki, właściwie prawie opowiadania, o czterech lokatorkach bloku przy ul. Kwiatowej w Kielcach. Niemal banał rodem z tak ostatnio popularnych książek dla kobiet.
Co ja poradzę, że to lubię? 🙂 Albo inaczej: Nie tyle lubię, co jest to jedyne, co mogę czytać.
Książki o Oświęcimiu, o tatuażystach, problemach kobiet wychodzących za mężczyzn innego wyznania, zbrodniach wojennych – to wszystko tak mnie porusza, że po prostu nie mogę czytać takich pozycji. W połączeniu z odcięciem się od telewizji i ignorowaniem wiadomości z radia możecie mnie uznać za ignorantkę – trudno, nic nie poradzę. Po prostu nie umiem i już. Gdy słyszę urywki tych wszystkich okropnych rzeczy, to myślę, że nie chcę rodzić dzieci na ten okropny świat. A biorąc pod uwagę, że przez całe moje życie uznawałam wydanie na świat dzieci za jedną z jego sprężyn, możecie ocenić, w jakim kierunku postępują zmiany.
Tak czy siak uciekam w literaturę kobiecą.
Czy można to nazwać ucieczką? Każda literatura jest wartościowa. A ludzie, którzy cenią jedne pozycje wyżej od innych tylko dlatego, że poruszają aktualne tematy lub są trudne, więc w ich mniemaniu wartościowe, sprawiają mi duży ból.
Hm, ale o czym miał być ten wpis?
A tak, o czterech lokatorkach bloku, a właściwie jednej z jego klatek. Jedna, dominująca historia którejś z nich (za każdym razem innej) i cztery perspektywy. Najpierw swoją historię opowiada pierwsza z lokatorek, a potem swoje dopowiadają jej przyjaciółki. Traktują czytelniczkę tak, jakby była ich najlepszą przyjaciółką. Niemal widzę siebie, jak przychodzę do każdej z nich, siadam w domu i słucham najnowszych wydarzeń. Tylko albo musiałabym być niesamowicie cierpliwa, albo być psychologiem. Bo ile można słuchać tego samego? 🙂 Pomijając już wszystko inne, na pewno wtrąciłabym coś z perspektywy dziewczyn, u których byłam wcześniej.
Chciałabym powiedzieć, że postaci są dobrze zarysowane, ale raczej nie są. Fabuła jest… cóż, może nie tyle cukierkowa, co dość prosta. Poruszane są tematy trudne, ale banalne, bo wciąż na nowo wałkowane ze wszystkich stron. Niby dobrze, że się je wałkuje, ale ileż można?
Czy te pozycje poszerzą Wasz światopogląd? Chyba nie bardzo. Czy autorka zastosowała ciekawy zabieg narracyjny? Tak, udało się nawet sprawić, bym czasem (rzadko) poczuła się słuchaczką czterech kobiet.
Czy jest to miła, niezobowiązująca lektura na jeden wieczór lub dłuższą podróż pociągiem?
Jak najbardziej.
Więcej nie zdradzam. 🙂

1. D. Terakowska, „W Krainie Kota”

Cóż, nazwisko autorki zobowiązuje. 🙂 Terakowska lekko, a jednocześnie wnikliwie, podchodzi do tematów egzystencjalnych, a raczej, należałoby powiedzieć, filozoficznych i religijnych. Rozważa każdą religię, każdy aspekt religii, pod różnymi, naukowymi i paranaukowymi względami. Nauki jest trochę mniej, ale za to dużo wierzeń, ich pochodzenia i mentalności ludzkiej wokół nich stworzonej.
Świat lekko surrealistyczny, jakby specjalnie podkreślała, że bohaterów powieści nie znajdziesz na swoim osiedlu.
Chociażby zupki podgrzewane na kuchence gazowej dla kilkunastodniowego niemowlęcia. Kto karmi kilkunastodniowe niemowlę zupkami? 🙂 Tak, właśnie to uderzyło mnie w całej powieści; nie to, jak ciekawie Terakowska oplotła fabułę wokół Tarota, nie to, jak zarysowała bohaterów.
Ewa jest w miarę spełnioną żoną naprawdę kochającego męża, Adama. Terakowska albo miała przyjaciółkę, mamę lub siostrę Ewę, albo po prostu uwielbia to imię, bo w każdej jej książce musi pojawić się jakaś Ewa. Adam zaś, chyba jako pierwszy sportretowany mężczyzna w dotychczas poznanych przeze mnie powieściach autorki, jest naprawdę rozsądnym, czułym, kochającym mężem. Owszem, ma swoje odpały, tzn. jest lekarzem i teorie lekarskie chce przenieść na wychowanie własnego mości potomka, ale można nad tym przejść łatwo do porządku dziennego i uznać za nieszkodliwe, choć irytujące dziwactwo.
Wszystko się w życiu Ewy fajnie plecie do momentu, gdy jako ciężarna nagle w środku nocy czuje niewyjaśnioną potrzebę zjedzenia konkretnego korzenia z rogu ogródka. Potem zaczyna widzieć i wiedzieć coraz więcej. Ale tylko we śnie. Niczym trójka przyjaciół z FNiN Kosika we śnie przenosi się do równoległej krainy, w której ma do spełnienia misję. Ona i jej mądre, tańczące niemowlę. Adam musi obejść się smakiem.
Wątek fantastyczny bardzo mi przypomina "Niekończącą się historię" Endego. Wątek podróży sennych – Kosika. A ten w świecie realnym – tylko Terakowską, bo inaczej się tego ująć nie da. 😀
Czy to książka dla dzieci? Właściwie tak. Może ją czytać młodsza młodzież. Kiedyś powiedziałabym, że od wieku 13 lat, ale dzisiaj punkt ciężkości dojrzałości przenosi się w rejony dla mnie niezrozumiałe.
Czy mogą ją czytać dorośli? Tak, oczywiście, że tak. Mogą, pod pozorem czytania znanej i poważnej autorki, śledzić fantastyczną, choć dość delikatnie zarysowaną, fabułę i przygody bohaterów w Krainie Kota.
To, co już wspomniałam, a co teoretycznie wyjaśnia się dopiero na koniec książki, znajdziecie w każdym opisie bibliograficznym, więc i ja sobie nie podaruję: Bardzo oryginalnym pomysłem było umieszczenie fabuły w uniwersum tarota. Niby bohaterowie to karty, postaci tarota, ale są żywi i mają swoje przygody i swoje sprawy. Lekcja tarota za darmo, nie ma co. 🙂 To tak, jakby wziąć tradycyjną talię kart, i z asa, króla, jopka czy damy stworzyć żywe postaci. Ale Terakowska chyba nie bardzo wiedziałaby, co zrobić z całą talią cyfr. 😀 No i z tarotem miała łatwiej, bo tamtym postaciom już sam kult przypisuje pewne cechy charakteru.
A nad całą krainą, jako opiekun i przedmiot tęsknoty, opiekę roztacza postać boska – Złocisty Ptak. Ta postać, która przewija się we wszystkich powieściach, a to jako On w "Poczwarce", a to jako Światłość w "Tam, gdzie spadają anioły", a to właśnie jako Złocisty Ptak.
Tak, jakby autorka próbowała powiedzieć, że każda religia, każdy nawet najbardziej odrealniony kult potrzebuje postaci, która będzie po prostu istnieć i kochać. Wszystko, jak leci. Taka osoba i ucieleśnienie samej Miłości.

3. T. Pratchett, „Kosiarz”

Jak czytelnicy tego bloga mogli już zauważyć, książki Pratchetta bardzo polubiłam w zeszłym roku, kiedy to odskocznia od trudnej codzienności czasami była wskazana.
Pamiętam, gdy czytałam książki z cyklu o Świecie Dysku, gdy hormony nie pozwalały cieszyć się życiem, gdy stresowałam się magisterką, gdy przytłaczały mnie sprawy fundacji lub sprawy prywatne…
Do dziś wspominam, jak dokańczałam "Maskaradę" w dzień po śmierci mojej babci, gdy po prostu musiałam zająć czymś zbłąkane myśli.
Ostatnio Dawid zaproponował mi wspólną lekturę "Kosiarza". Bo Pratchetta najlepiej czyta mi się właśnie w duecie. 🙂
Muszę z całą powagą przyznać, że będzie to najlepiej przeze mnie wspominana z jego książek. I to tylko dlatego, że urzekł mnie występujący w niej wątek związany ze Śmiercią. Pozostałe również były ciekawe i wzruszające, dające dużo do myślenia, jednak ten po prostu mnie porwał, sama nie wiem dlaczego.
No dobrze, próbuję wmówić sobie, że wcale nie dlatego, że w Śmierci, TYM Śmierci, zauważyłam rys romantyczności. 🙂 Ale jego relacja z Panną Flitword zdecydowanie jest czymś po prostu pięknym, nawet jeżeli, wg powszechnie przyjętej interpretacji, nie jest i nie ma być romantyczna.
No, ja już tak mam, że wszędzie widzę romanse. 😀
Wiele w powieści jest refleksji, ale nie powiedzianych w stylu Pratchetta, czyli tak, że nie da się ich zrozumieć bez czystego umysłu lub kieliszka czegoś mocniejszego.
Napisane są tak, że trafiają do każdego, może dlatego, że większość z nich wynika nie z opisów, nie z trudnych rozmów, ale z akcji samej w sobie.
Polecam "Kosiarza" wszystkim tym, którzy lubią się wzruszyć i przemyśleć sobie parę spraw. I tym, którzy lubią wątek Śmierci. I Magów.

2. U. Eco, „Imię Róży”

Powiedzieć, że zabierałam się do tej pozycji długo, to powiedzieć mało.
Ale jak już się zabrałam, to i skończyłam szybko. 🙂
No dobra, pominęłam fragment, w którym wszyscy rzucają się na siebie z pazurami, jakichś 70 stron. No przepraszam… W sumie było ich chyba 500, więc rozgrzeszcie… I ja to doczytam do końca, naprawdę! 😀
Pamiętam fragment czytany na języku polskim. Piękny, podniosły, ale zupełnie nie oddający głównego motywu tej książki.
Bo to, że na motywach opactwa, debat i wojen religijnych, w czasie, gdy to Kościół był Panem i Władcą świata, zrobiono prawdziwy kryminał, to pomysł ciekawy i niecodzienny.
Czytałam kilka tekstów Eco i mało co z nich zrozumiałam, tak były filozoficznie zawikłane. Poczytajcie "Historię Piękna", to zrozumiecie. 😀
Tymczasem sama akcja była po prostu ciekawa.
Jak to ja, do ostatniej chwili nie byłam pewna w stu procentach, kto właściwie zabił. Ba – nie zabił, tylko sukcesywnie zabijał. I to jak perfidnie… Kto był dobry? Kto właściwie był zły?
Cóż, mogę jedynie zdradzić, że niewidomi nie są w ciemię bici i nie tacy z nich niedołędzy, jak by się mogło wydawać!
Ogółem polecam do przeczytania, także ateistom, ponieważ poruszanych jest wiele istotnych motywów i zadawanych jest wiele pytań, na które to my, czytelnicy, musimy znaleźć odpowiedzi.

1. B. A. Paris, „Pozwól mi wrócić”

Fin już zdążył pogodzić się z tym, że Layla zaginęła. No, prawie zdążył. Wyszedł skorzystać z toalety w punkcie obsługi podrużnych przy autostradzie podczas powrotu z wyjazdu na narty, a gdy wrócił, już jej nie było, a stojący niedaleko samochód odjeżdżał prawie z piskiem opon. Ale życie przecież toczy się dalej. Mają się z Ellen pobrać, więc to się chyba liczy do ułożenia sobie życia, prawda? Ellen też zdaje się próbować poradzić sobie z faktem zaginięcia Layli, co jest tym trudniejsze, że przecież były siostrami.
Wszystko zmienia się w dniu, gdy Fin znajduje na murku przed domem matrioszkę. A właściwie tę jej najmniejszą część – malutką laleczkę z samego środka. Uruchamia to nie tylko lawinę wspomnień, ale i wydarzeń, które doprowadzają do zrujnowania jego poukładanej rzeczywistości.
Bo co, jeżeli Layla nie zginęła? Przecież nie ma dowodów na to, że zmarła?
Co, jeżeli żyje?
I jeżeli jest bliżej, dużo bliżej, niż myśli Fin?
Co, jeżeli kobieta, z którą pragnie ułożyć sobie życie, nie jest tą, za którą bierze ją jej partner?
##Wrażenia
Był to chyba pierwszy kryminał/triller nie z serii o Sherlocku Holmesie, który przeczytałam. Uznałam, że trzeba przełamać własną ignorancję i sięgnąć również po ten gatunek.
Do pewnego stopnia nie zawiodłam się, choć wydaje mi się, że książka nie pozostawi w moim sercu trwałego śladu. Czytało się dobrze, dość szybko, a zwrot akcji, jak można było przewidywać, mnie zaskoczył.
Cóż, jest to tym ciekawsze, że od początku miałam już ułożony cały scenariusz. 😀
Autorka chciała chyba zwrócić uwagę czytelników na pewne zjawisko psychologiczne. I udało jej się.
Bo niby wiedziałam, że czasem jest tak, że jedno jest dwoma, ale żeby aż tak?…

13. T. Pratchett, „Bogowie, honor, Ankh-Morpork”

Błagam, nie każcie mi pisać nazwy tego miasta raz jeszcze…
Typowa, Pratchettowska powieść o straży w Świecie Dysku – Vimes jako swego rodzaju spiritus Movens, Marchewa, który hamuje i jednocześnie napędza Vimesa, Angua (chyba tak się pisze jej imię), która jednocześnie hamuje i napędza Marchewę, no i Nobi i Collon, którzy nie muszą być hamowani i napędzani, bo się sami napędzają. Tzn. fajnie byłoby ich czasem przyhamować, ale to już moja prywatna opinia.
Zagadka dość mocno skomplikowana, ciekawe zwroty akcji, zupełnie niespodziewane zakończenie… Tak, zakończenia powieści o straży i w ogóle powieści Pratchetta cenię, bo jak już się zaczynasz domyślać, co się stanie, on Ci elegancko gra na nosie.
Swoją drogą ciekawa jestem, czy można sobie w Świecie Dysku zagrać na nosie, skoro tam wszystko jest inaczej…
"Na Glinianych Nogach" podobało mi się bardziej, nawet dużo bardziej, ale i tę książkę oczywiście polecam. To, w przeciwieństwie do Witkiewicz, zdecydowanie nie jest odmużdżacz, ale już odskocznia od szarości – owszem.