Co tam u mnie w styczniu? :)

Ten miesiąc zaczął się, jak wiecie, fantastycznie. Nie boję się powiedzieć tego słowa, bo skończyłam rok z satysfakcją, że był lepszy od poprzedniego, a to już przełom. 🙂
Na początku stycznia miałam w sobie dużo pozytywnej energii i spokoju, którego jeszcze niedawno mi brakowało.
Z fundacją wszystko powoli, acz sukcesywnie do przodu, ze strefą psyche – także, a z magisterką… cóż, nie poruszamy na razie niewygodnego tematu. 😉
Cieszę się, że ok 10 stycznia miałam tego spokoju dość, by zmierzyć się z kolejnym problemem.
Ciekawa jestem, czy czytelnicy tego bloga zauważą, podobnie jak ja, że co ja się rozkręcę, co ja mam odpowiednio dużo siły i zaczynam żyć w harmonii z samą sobą i ze światem, to nagle okazuje się, że gówno tam, nie harmonia.
Ostatnio sprawdza się to nagminnie – przed Pandemią, tuż przed atakiem epileptycznym, a także przed wybuchem wojny na Ukrainie.
Pamiętacie, jak pisałam, że w roku 2023 bliska mi osoba podjęła ważną życiową decyzję, co w dużym stopniu mi ulżyło?
Na początku stycznia inna osoba podjęła pewną decyzję, która zawaliła mi spory kawałek świata. Nie zamierzam się wdawać w szczegóły, ale wierzcie mi, chodziło o ważną sprawę. Czuję się, jakbym zerwała wieloletni związek. Może nawet przed ołtarzem.
Od razu uspokajam: Nie nie, na tym polu wszystko gra! 😉
To jednak poważna sprawa, która wymaga ode mnie przewartościowania wielu rzeczy. Szczerze przyznaję, nie rozumiem tej decyzji. Mam żal do osoby, która ją podejmowała, o sposób jej podjęcia, formę jej zakomunikowania, a nawet – motywy, którymi się kierowała, a których nie rozumiem, a na pewno nie popieram i to, paradoksalnie, z troski o tę osobę. A jednak muszę, jako istota moralna, empatyczna i, z założenia, życzliwa światu, przyjąć ją do wiadomości. Pozmieniać własne plany, założenia i marzenia, a w dodatku – traktować tę osobę tak, jak wcześniej, a przynajmniej na pewno tak, jak powinna być traktowana. I, wierzcie mi, nie jest to łatwe. Bo z jednej strony ja wiem, co powinnam zrobić, co jest moralne, co jest dobre, co jest ludzkie – z drugiej, tak zwyczajnie moje emocje, serce i rozum się buntują. Jak pogodzić ze sobą te dwie rzeczy? Uczynić z siebie całość i jednocześnie być człowiekiem, wyrażać bezpośrednio swoje potrzeby, nie tłumiąc ich w sobie, ale jednocześnie nie raniąc innych? Cieszę się, że jestem wciąż w trakcie odpowiadania sobie na te pytania. Ba – cieszę się, że jestem na tyle daleko, by w ogóle je sobie zadawać.
Najpierw było oszołomienie, czyli właściwie robiłam wszystko, jak dotychczas i nie docierało do mnie, że w ogóle coś się dzieje; potem nastąpiła złość, która do tej pory się tli, bo jej przyczyny są obiektywne, więc emocje opadły, a one pozostały, a potem nastąpiło zmęczenie.
Byłam okropnie zmęczona całą sytuacją i mój spokój, pogodzenie się ze sobą etc etc trafił szlag. W dodatku miałam wrażenie, że znów muszę ogarniać całe towarzystwo. A przynajmniej nie tylko siebie, ale też jeszcze jedną osobę, która zniosła sytuację dużo gorzej, niż ja.
Ciekawa sprawa z tą sytuacją, nie powiem, ale na pewno wiele mnie nauczy. Tylko wolałabym jednak nie utrwalać w sobie przekonania, że skoro tylko zacznie być dobrze, to coś musi się, kolokwialnie mówiąc, spierniczyć (pierniki zawsze obecne ;)).

##Zawijanie w sreberka
Jedną z rzeczy, którą się zajmowałam w styczniu, a którą zajmuję się często, w zależności od potrzeby, jest tzw. "zawijanie w sreberka", a właściwie sortowanie Waszych zamówień.
No, może to zbyt wiele powiedziane – moim głównym zajęciem jest przebieranie literek do Scrabbli. Możecie mi wierzyć, że jest to praca równie żmudna, co wybieranie maku z popiołu, ponieważ poza odrzucaniem literek złych, nie nadających się nigdzie poza śmietnikiem (oczywiście do plastików), trzeba je jeszcze zapisać i sprawdzić, jakie literki należy dodrukować do konkretnych zestawów. Tak więc każdą literkę trzeba wpisać i porównać listę z oryginalną, bo np. spośród literek "a" mogą nadawać się wszystkie, ale trzeba dodrukować kilka "b", a litera "o" nie udała się żadna. Za to "y" jest w zdecydowanym nadmiarze, więc można otworzyć nowy zestaw. Takie zamieszanie bierze się z drukowania wielu zestawów na raz lub produkowania zestawów w różnych konfiguracjach – kontrastowych, w różnych kolorach itp. Gdy właściwie za jednym zamachem obsługujecie pracowitymi i cokolwiek podrażnionymi brajlem palcami 3 zestawy na raz, jest naprawdę ciekawie. 🙂
Zupełnie ciekawie zrobiło się, gdy znalazłam 3 literki, które zupełnie nie zgadzały się pod względem oznaczeń brajlowskich z przedstawioną punktacją. Litera "z", z tego, co pamiętam, oznaczona punktacją 1, przyjęła punktację 3. Jakież było moje zdziwienie, gdy okazało się po dotknięciu litery czarnodrukowej, że to wcale nie miała być litera "z", tylko "u", a dodatkowa kropka powstała w wyniku kapnięcia kropelki filamentu. Takie kapnięcia się zdarzają i są czymś normalnym, ale dlatego tym ważniejsze jest sprawdzanie poprawności oznaczeń przez osoby niewidome.
Z mojej pracy cieszę się tym bardziej, że w wyniku sortowania z dużego zestawu literek teoretycznie nadających się do śmieci, bo zwyczajnie uznanych za druk nieudany z gruntu, ja wyłowiłam tyle, że nadawało się na prawie kompletny zestaw i dwa kolejne, rozpoczęte. 😀 Więc fajnie, ekologicznie, oszczędnie i pracowicie za razem.
Zauważyłam przy okazji, że przy takiej manualnej pracy najlepiej mi się podśpiewuje. Najlepiej mi to wychodzi, gdy sprzątam intensywnie lub właśnie sortuję Scrabbelki. Ciekawe, czemu nie robię tego przy innych pracach, zwłaszcza że naprawdę lubię śpiewać. 🙂

##Serialowo, filmowo – mam i ja 🙂
Po tym, jak naszą polską wioskę obiegła moda na serial 1670, stwierdziłam, że ja też muszę go obejrzeć. Szczerze powiedziawszy głównie dlatego, żeby nadążyć za modą. :p Jak wszyscy oglądają, to ja także, no nie?
No i obejrzałam.
Rozumiem, że ten serial ma zadatki na komedię, ale, szczerze powiedziawszy, nie znalazłam w żadnym odcinku nic, co sprawiłoby, żebym szczerze się roześmiała. Było wiele momentów, w których się uśmiechałam i to zaliczam do stron pozytywnych.
Serial ogląda się przyjemnie, zwłaszcza z audiodeskrypcją.
Jest lekki, ale jednocześnie zrozumiały dla osób, które miały trochę do czynienia z historią w szkole. 🙂
Ukazuje wszystkie stereotypy, mity i prawdy nt. szlachectwa polskiego, w sposób dyskretny i przemyślny łącząc je z wieloma elementami kulturowymi ze współczesności.
I dlatego obawiam się, że za dwadzieścia, trzydzieści lat raczej zestarzeje się brzydko, bo nikt już nie będzie pamiętać serialu "Ojciec Mateusz", czy subtelnych (ciekawe, kiedy na to wpadli) nawiązań do pewnego Jana Pawła.
Uważam, że można by naprawdę ten serial zrobić lepiej, a jednocześnie nie twierdzę, że jest zły.
Takie sobie, ot, oglądadło na 2-3 wieczory.
Acha, oczywiście wątek homoseksualny pojawić się musiał, bo, jak wspomniał Łukasz Cegiełka w "Szyderczym Skrócie", bez tego produkcja Netflixa po prostu by nigdy nie powstała.
A moim ulubionym, tj. najlepiej wg mnie granym, bohaterem jest… Jan Paweł Adamczewski!
*Brawa, kwiaty, fanfary*
Wszyscy miłują Ojca Jakuba, ale jednak mam wrażenie, że najbardziej zaangażowany emocjonalnie we wczucie się w swą postać był aktor grający seniora rodu. Także gratulacje, czy coś. 🙂

##Odkrycia
Moimi odkryciami w tym okresie są:
* LOYD TEA Rozgrzewająca herbata z pomarańczą, cynamonem i goździkami
https://www.ceneo.pl/23276498
Jest to herbatka ekspresowa z saszetkami w kształcie piramidek, które nie są zapakowane w osobne kopertki. Jej zapach jest mocno pomarańczowy i pomarańczę wyczuwa się też w smaku, natomiast dominuje w nim raczej goździk i cynamon. Nie jest to zdecydowanie odpowiednik prawdziwej, zimowej, domowej herbatki, zrobionej z laską cynamonu, pomarańczą, goździkami, malinami i miodem, ale to na pewno miła alternatywa, gdy nie mamy nic innego pod ręką. Dobrze smakuje też z niewielką ilością syropu malinowego. Jak się nie ma, co się lubi… 🙂
Odkryłam ją właściwie jeszcze przed początkiem roku, ale bardzo dobrze mi się kojarzy z miłym czasem spędzonym w Sylwestra z miłymi ludźmi i późniejszymi próbami poprawienia sobie nastroju. Skutecznymi próbami. 🙂
* Wawel, mini czekolada Peanut Butter
https://www.wawel.com.pl/oferta/peanut-butter-2
Jest to czekolada w wersji batonika i bardzo mi w takiej odpowiada, ponieważ nadzienie z masła orzechowego (Przepraszam, teraz mówi się pasta orzechowa, czyż nie?) jest dość płynne, co sprawia, że gdy odrywa się kawałek od normalnej czekolady, to można ją rozwalić.
Może jeszcze tego nie wiecie, ale połączenie masła orzechowego m.in z czekoladą to jest to, co ja bardzo lubię. 🙂 Masło musi być jednak odpowiednio słone, tj. mieć odpowiednio małą ilość orzechów w orzechach, żeby te warunki spełnić. 🙂
Pamiętam, jak swego czasu fascynowałam się shakiem z KFC o tym właśnie smaku, jednak po pewnym czasie mi się "przepił" ze względu na nadmiar słodkości. A taka czekoladka od czasu do czasu – to jest to!
* Długie, ciepłe, relaksujące prysznice wieczorne
Należę do osób, które na myśl o wieczornym myciu dostają niemal mdłości. 🙂 Jak jestem zmęczona, to najchętniej od razu walnęłabym się na łóżko.
Ostatnio wieczory są dla mnie tym trudniejszym, pod względem psychicznym, momentem dnia. Mam zjazdy energetyczne, jestem smutna i właściwie nie wiem, z jakiego powodu (no chyba, że akurat wiem). Prysznic, najlepiej w połączeniu z aromatycznym żelem lub peelingiem, stanowi rytułał, do którego wprawdzie muszę się zmusić, ale który poprawia mój nastrój o jakieś 2-3%. A 2-3% to już coś, no nie? 😉

##Moje rozczarowania
W tym miesiącu rozczarowały mnie:
* Lindt, marcepan w gorzkiej czekoladzie, 50 g
https://www.ceneo.pl/15167499
Trudno jest trafić na dobry marcepan w dobrej czekoladzie. W połączeniu z moją coraz większą awersją do czekolad mlecznych i białych, zadanie robi się wręcz niewykonalne.
Czasem miałam przyjemność spróbować marcepanowych cukierków i bardzo mi smakowały, więc postanowiłam zaryzykować i spróbować tego jakże cennego smakołyku.
Szczerze powiedziawszy rozczarowałam się, bo smak marcepanowy rozpływa się po ustach dopiero w kilkanaście sekund po spróbowaniu batonika i trzeba chwilę go gryźć, by poczuć. Nie jest wart swej ceny, niestety. 🙁

Trochę o hybrydach po niewidomkowemu

Gdyby nie to, że hybrydy są drogie, tak zwyczajnie za drogie dla mnie, to robiłabym je sobie ciągle, bo są ładne, efektowne i dość efektywne. Problem polega jednak na tym, że u mnie paznokcie hybrydowe wytrzymują maksymalnie 14-17 dni w swej efektowności. Jednym słowem, paznokcie rosną mi jak szalone. 🙂
Ostatni raz robiłam hybrydy dla dwóch wydarzeń: Konferencji Prowadnicy w listopadzie oraz wyjazdu do Oxfordu. Wiedziałam, że muszę mieć ładne i wytrzymałe pazurki, żeby pokazywać wydruki naszym gościom; nawet nie wiecie, jak ponoć przyjemnie zobaczyć coś takiego u osoby, u której się tego nie widuje… Jest to eleganckie, estetyczne i ładne, tak poza wszystkim.
Im dłuższy paznokieć malowany hybrydą, tym jest on ładniejszy, więc ja zawsze przed manicure hybrydowym trochę zapuszczam pazurki.
Można oczywiście zrobić sobie manicure klasyczny, ale zdarza się, że ten nie wytrzymuje u mnie nawet kilku godzin i tworzą się odpryski. Hybryda jest wytrzymała dużo bardziej.
##Jak wygląda zabieg?
Ogólnie zabieg jest przyjemny i dość automatyczny.
Kosmetyczka matowi płytkę paznokcia frezarką, której dźwięk przypomina mocno wiertełko dentystyczne, tylko jest dużo cichszy, więc mniej niemiły dla ucha; potem zmienia końcówkę frezarki i odsuwa oraz wycina skórki. Czasem robi to nożyczkami, czasem – tylko frezarką. U mnie przydają się wszelkie dostępne metody, ponieważ moje skórki są jak las deszczowy – bujne, rosną szybko i nieprzebyte. 😉 Nie radzę dotykać paznokci po tej operacji, żeby nie przerazić się ich stanem, ponieważ aby hybryda dobrze się trzymała, to muszą one być szorstkie, a więc wierzchnia, gładka warstwa jest zwyczajnie zdzierana. Nie jest to przyjemne, więc ja na ten czas zwyczajnie myślę sobie o czymś innym, a zawsze mam o czym.
Potem nadchodzi najtrudniejsza i najbardziej ryzykowna część, czyli samo malowanie. Najczęściej nakładana jest najpierw baza, by paznokcie były twardsze, a hybryda – wytrzymalsza. Potem nakładana jest jedna lub dwie warstwy lakieru właściwego, a na sam koniec – top, który paznokcie nabłyszcza, a czasem dodaje im np. dodatkowego, brokatowego lśnienia – to już zależy od stylizacji.
Malowanie paznokcia musi być niesamowicie precyzyjne, ponieważ każde muśnięcie paznokciem innej powierzchni, np. boku lampy, nawet niezauważalne dla kosmetyczki, pozostawia pewien zaciek, smugę lub niedociągnięcie, a to wpływa na kształt i wytrzymałość hybrydy. Tak więc w trakcie, gdy kosmetyczka maluje nasze paznokcie, musimy być, paradoksalnie, jak najbardziej rozluźnieni, a jednocześnie uważni, bo spinanie rąk działa odwrotnie do zamierzonego celu. Po pomalowaniu każdej warstwy ręka wsadzana jest pod lampę UV. Lampa ma cieniutką podstawę, na której kładzie się dłoń, jest też obudowana cienkimi ściankami po bokach i "kopułką" z całą elektroniką i samą lampą – na górze. Zwykle jest lekka i przenośna i mieści się w niej akurat jedna dłoń. W zależności od typu lampy, kosmetyczka wciska odpowiedni przycisk lub uruchamia się czujnik, który sprawia, że włącza się naświetlanie UV. W zależności od wrażliwości i cienkości paznokci, odczuwamy tylko przyjemne ciepło, jak promienie słońca na wiosnę, lub lekkie pieczenie. Jeśli czujemy pieczenie, to nasze paznokcie są już raczej słabe i jest to sygnał, że to pewnie nasza ostatnia hybryda na pewien czas, ew. zastosowano mocno utwardzającą płytkę bazę. W każdym razie o każdym bólu warto poinformować osobę wykonującą zabieg. Takie naświetlanie trwa kilkadziesiąt sekund, a lampa nie emituje żadnego dźwięku. Potem dłoń jest wyjmowana lub możemy wyjąć ją same, żeby ułatwić kosmetyczce pracę. W zależności od współpracy z kosmetyczką, od naszego własnego oswojenia się z tematem, od jej wprawy i ostrożności, maluje ona na raz wszystkie paznokcie jednej dłoni lub kilka, a czasem nawet jeden. Czasem w trakcie naświetlania jednej dłoni już maluje drugą.
Dla osób niewidomych bardzo trudnym momentem jest przenoszenie dłoni z wałka, na którym opiera się rękę do malowania, pod lampę, bo zdarza się bardzo często, że muska się paznokciami jakieś niepożądane powierzchnie, a wierzcie mi – nawet jeśli kosmetyczka mówi Wam, że jest ok, to jednak warto uważać, bo pewnych niedoskonałości nie dostrzeże nawet oko ludzkie, a dłoń niewidomego – już tak. 😉
Na wierzch kładziony jest wygładzający i nabłyszczający top. Gdy wszystko jest gotowe, Wasze paznokcie wyglądają idealnie gładko, ale to śmieszny efekt – trochę tak, jakbyście pocierali idealnie gładką gumkę. Faktura jest jakby piszcząca, jak po naczyniach bardzo dobrze umytych płynem do naczyń. Ale nie bójcie się, to jest przyjemne, przyjemniejsze, niż ja to opisuję. 😀 Paznokieć wydaje się bardzo gruby – tak gruby, że nie idealnie płaski, ale jakby w formie delikatniutkiej górki.
Kosmetyczka może też posmarować Wam ręce oliwką, by je wygładzić i zmiękczyć. Te oliwki zawsze ładnie pachną. 😉

##A co potem?
Potem, cóż, paznokcie rosną. 😀 A gdy odrosty zaczynają być widoczne, to widoczna i wyczuwalna jest też różnica między hybrydą i Twoim własnym paznokciem. I to zaczyna być problem, gdy szczelina jest wyczuwalna, bo jakiekolwiek mycie moich długich, cienkich włosów, powoduje, że haczą one o te szczeliny i czasem nawet się rwą. Nie mówiąc już o swetrach i innego rodzaju "ciągliwych" tkaninach.
Nie jest to uciążliwe tak długo, jak szczelina jest niewielka lub jeśli często zmieniamy hybrydy, ale czasem może być niewygodne. No i nieestetyczne też jest. 😉

##A jak to zdjąć?
Cóż…
Sposoby zdjęcia są właściwie trzy:
Po pierwsze, frezarką i polerką. Wtedy warstwę hybrydy się zwyczajnie zdziera, pozostawiając znów cienki, szorstki, dość słaby paznokieć. Potem poleruje się tę cienkość tak, że pozostawia się płytkę gładką, chociaż osłabioną. To osłabienie nie musi być duże, w zależności od natury paznokcia.
Drugi sposób to zdjęcie acetonem – obecnie praktykowane dużo rzadziej, bo dużo bardziej abrazyjne na płytkę paznokcia. Pomiędzy palce wsadza się płatki kosmetyczne lub specjalne pianki, tak by odseparować palce od siebie, nakłada się na paznokieć płatek kosmetyczny z acetonem i przyciska go odpowiednimi, mocnymi klipsami. Proces nie jest zbyt przyjemny – pozycja nie jest wygodna, a aceton śmierdzi i mocno niszczy płytkę. Jeśli nie nakładamy kolejnych hybryd, paznokcie są bardziej osłabione, niż po frezarce, przynajmniej tak wynika z mojego doświadczenia. Wszystko ściera się kolejnymi płatkami, paznokieć się poleruje i zostawia.
Trzeci, wykorzystywany przeze mnie sposób jest trochę nielegalny. 😉 Polega on po prostu na poczekaniu, aż paznokcie odrosną tak, by hybrydy w naturalny sposób zaczęły odrywać się same od płytki. Skoro nie mają punktu zaczepienia tuż przy skórce oraz na końcach paznokcia, zaczynają same odchodzić. Warto poczekać, aż zacznie odchodzić duży fragment hybrydy, a potem delikatnie zerwać resztę lub ew. poczekać, aż sama odpadnie. 😀 Trzeba potem taki paznokieć dodatkowo wypolerować polerką (do dostania w Rossmannie za kilka złotych), no i paznokieć będzie dość słaby, ale pamiętajcie, że jeśli moje hybrydy odpadają same, to odrost na paznokciu pozostaje już twardy i nie niszczy go frezarka lub aceton, co sprawia, że paznokcie szybciej odzyskują dawną formę.
Zdecydowanie nie jest to ortodoksyjna metoda pozbywania się lakieru, jednak ja ją stosuję, m.in dlatego, by nie umawiać się do kosmetyczki tylko i wyłącznie na zdjęcie hybryd, za który to luksus w dodatku trzeba zapłacić. 😀
Na pewno nie polecam prób oderwania hybryd przed ich naturalnym czasem odejścia do krainy wiecznych lakierów – wtedy będą odrywać się maleńkimi kawałkami i nie dość, że będzie to po prostu obrzydliwe i wyjątkowo nieestetyczne, to pozostawi paznokcie bardziej uszkodzone.
Pamiętajcie, że teoretycznie paznokci polakierowanych hybrydowo się nie obcina. Lakier jest zespojony z końcówką paznokcia i tam ma punkt zaczepienia, że tak to nazwałam. Jeśli więc obetniemy go, to ten punkt zniknie, zniknie jedność lakieru z płytką, a więc wrażenie będzie takie, jakby paznokieć lekko się rozdwajał. Jego krawędź nie będzie okrągła, a raczej kanciasta. Nie mam tu na myśli krawędzi z boku na bok, tylko jakby… w pionie. 😀 Tym niemniej do mojego sposobu zrywania hybryd taka metoda się przydaje, bo one szybciej odrywają się samoistnie.

##Czym pomagam sobie po hybrydzie?
Wpis nie zawiera lokowania produktu. Tzn. zawiera, ale…
Moje paznokcie rosną szybko, ponieważ z wielu powodów codziennie przyjmuję olej z czarnuszki, akurat w moim przypadku – w formie kapsułek. On naprawdę pomaga w utrzymaniu zdrowych, gładkich, mocnych płytek.
A tak poza tym…
No bo generalnie co ja poradzę, że najlepszym środkiem po mojej ostatniej hybrydzie okazało się serum "Na ratunek po hybrydzie" od Nowej Kosmetyki?
No tak, jest to sponsor Fundacji Prowadnica.
No nie, nie napisałam tego postu tylko po to, żeby zachwalić ten produkt. 😉
Serum chciałam kupić wcześniej, gdy miałam swoje pierwsze przygody z hybrydami. W końcu zakupiłam. Pomagało mi już wcześniej, ale trochę o nim zapomniałam. Do ostatnich hybryd. Jest ono w słoiczku, więc osobom niewidomym odpada, często nieprzeskakiwalny, problem malowania płytki pędzelkiem. Po prostu bierzemy na palec trochę gęstej pasty i wcieramy, wmasowujemy i wprasowujemy ją w płytkę. Stanowi ona tymczasowe wypełnienie (nie spektakularne, nie pogrubiające, ale troszkę wyczuwalne) oraz pomaga rosnąć paznokciom i nieco zmiękczać skórki. Zapach pasty jest specyficzny – przypomina maggi, kostkę rosołową lub mocno doprawiony rosołek. Wadą sposobu aplikacji jest to, że potem ręce pozostają trochę tłuste i pachną rosołkiem, jak po kostce rosołowej właśnie. 😉
Tuż po zerwaniu hybryd wcierałam produkt nawet kilka razy dziennie, jak również na noc, bo miałam taką możliwość. Po kilkukrotnym myciu rąk, umyciu włosów czy naczyń serum może się wypłukać, ale wystarczy nałożyć nową warstwę. 🙂 Ja robiłam to automatycznie, słuchając jakiejś książki czy czytając maile na laptopie. Pod ręką miałam chusteczkę, by otrzeć opuszki palców, i dawaj do przodu.
Są oczywiście na pewno inne produkty – kiedyś np. używałam odżywki Regenerum, takiej z pędzelkiem, która pogrubia trochę paznokcie. Można, pewnie, że można. Tylko mi samej nie chce się lawirować pędzelkiem, zwłaszcza, że dawno tego nie robiłam.

Jeśli macie jakieś pytania co do tej metody manicure, pytajcie. Nie jestem ekspertem w temacie, dlatego opisałam wyłącznie sam zabieg, by przekonać (bądź nie) więcej osób niewidomych.
U niektórych kobiet lakier hybrydowy utrzymuje się na paznokciach nawet 4 tygodnie, u innych – nie wytrzymuje nawet dziesięciu dni. Zależy to od kondycji płytki, czynników, w jakich pracujemy dłońmi, wprawy kosmetyczki, a nawet hormonów i dni cyklu miesiączkowego.
Zapraszam do zadawania ew. pytań. 🙂

Zadanie drugie: Robimy listę zadań +motywacyjna grupa :)

Drodzy,
Nasze picie wody powoli zyskuje na, że tak powiem, ostrości i płynności, a przynajmniej taką mam nadzieję. Czujemy się lepiej i już nam się niedobrze nie robi od wypitych płynów. Pijemy często, małymi łyczkami, a soczki zamieniliśmy na wodę lub zieloną herbatkę. Praaawdaaa? 😀
Należy więc pójść o krok dalej.
Gdy wieczorem kładziemy się spać, czujemy się przytłoczeni ilością rzeczy, których nie zrobiliśmy. Jest tego zdecydowanie za dużo, przecież nikt tego ogarnąć nie może. Nasze życie to mały haos. Co z tego, że nie zawsze to czujemy?
Albo jest wręcz przeciwnie: Kładziemy się spać z myślą, że właściwie nic produktywnego nie zrobiliśmy. Jest nudno. Bez sensu. Bezproduktywnie. Wstajemy następnego dnia rano i właściwie nie wiemy, co mamy w życiu robić. Snujemy się w piżamie do 12:00, bo w sumie po co się przebierać?
Budzimy się o 16:00, bo przecież po co wstawać?
A może czas to zmienić?
##Zadanie na ten miesiąc: Robimy listę zadań na następny dzień
* 1. Określamy z dokładnością do kilku minut porę, o której wieczorem siadamy i spisujemy zadania na jutro
Może to być po umyciu zębów, po przebraniu się w piżamkę, tuż po kolacji, albo wręcz w łóżku. Wyznaczamy sobie 5 do 15 minut tylko i wyłącznie na to, najlepiej z zegarkową, a przynajmniej z nawykową dokładnością.
* 2. Spisujemy sobie wszystko to, co musimy i chcemy wykonać następnego dnia
Możemy robić to w aplikacji na telefonie lub na kartce.
IPhonowska aplikacja "Przypomnienia" ma naprawdę wiele wad, ale jedną zaletę – jeżeli nie wykonasz czegoś dziś, automatycznie przechodzi to na jutro, więc wpisywanie raz jeszcze masz z głowy.
* 3. Przyporządkowujemy każdemu zadaniu godzinę jego rozpoczęcia i, mniej więcej, zakończenia
Tzn. jeżeli decydujemy się "pouczyć matmy", zastanawiamy się, ile czasu musimy na tę matmę poświęcić. Zakładając, że to jest godzina, wyznaczamy sobie godzinę, przygotowujemy sobie minutnik, odpalamy go i uczymy się godzinę. Potem przestajemy. Koniec nauki po godzinie.
UWAGA! Jeszcze lepszym nawykiem jest wyznaczanie nie tyle czasu, który mamy poświęcić, co konkretnego celu, czyli nie tyle uczenia się matmy przez godzinę, co raczej wykucia rozdziału siódmego lub zrobienia do niego 33 zadań. Jest to o wiele bardziej skuteczne, jednak na początek może okazać się demotywujące, bo może nam to zająć więcej czasu, niż teoretycznie myśleliśmy.
Jeżeli jesteśmy fajni, wybieramy więc tę drugą metodę, a jeżeli chcemy zacząć spokojnie – pierwszą.
Możemy zawsze założyć sobie większy zapas czasu i skorzystać z jego nadmiaru na wykonanie zadań dodatkowych, czego nie radzę, lub sensowny odpoczynek, co zalecam.
* 4. Spisujemy WSZYSTKIE zadania
Odebranie dziecka z przedszkola, przygotowanie obiadu na następny dzień, obmyślenie kolacji , posprzątanie jednej szuflady w pokoju – to wszystko musi znaleźć się na liście. Jeżeli nie umiemy przyporządkować ilości potrzebnego czasu, nie robimy tego, wykonując zadanie gdzieś pomiędzy innymi, oczywiście po zerknięciu na listę.
Jeżeli dziecko z przedszkola odbieramy codziennie, to po prostu wpisujemy zadanie z zapasem. 😀
* 5. Zadania nadmiarowe, dodatkowe, wykonujemy DOPIERO PO wykonaniu WSZYSTKICH z listy
Nie zaplanowałeś sobie czegoś ważnego na następny dzień i przypomniało Ci się dopiero rano?
Trudno, najpierw musisz wykonać zadania, które spisałeś. To dodatkowe może uda się wcisnąć w przerwę, a przy następnym planowaniu będziesz wiedzieć, żeby wszystko spisać, jak należy.
* 6. Wykonujemy WSZYSTKIE zadania z listy
Zaplanowałeś sobie za dużo? Cóż, staraj się wykonać wszystko, a jeżeli naprawdę, naprawdę Ci się nie udaje, to spróbuj zadanie przełożyć na dzień następny, a planując go, weź pod uwagę, że musisz sobie wyznaczać mniej zadań lub więcej czasu na nie.
* 7. Planujemy przynajmniej kilkadziesiąt minut odpoczynku
Idealnie byłoby, gdyby była to co najmniej godzina, najlepiej bez elektroniki, ale o tym później.
Na razie zaplanuj sobie na swojej liście odpoczynek. Co najmniej tyle i tyle odpoczynku. Stwierdź "Ja teraz odpoczywam". Zero nagłego "O Boże, jeszcze metrologia stosowana na jutro!". Nie, Ty teraz odpoczywasz!
* 8. Gdy tylko nam się coś przypomni, nawet coś na przyszły piątek, wpisujemy na listę
Nie mówię tu o planowanych spotkaniach, chociaż te na liście też trzeba odchaczać, ale np. przychodzi Ci do głowy, że musisz wreszcie posprzątać szafę w hallu, a ciągle nie ma na to czasu. Robisz więc kalkulację, którego dnia masz go najwięcej w swoim ogólnym grafiku i właśnie na ten dzień wpisujesz sobie zadanie. Jeżeli na dzień przed stwierdzisz, że jednak bieżących zadań jest za dużo, zawsze możesz je przełożyć.
* 9. Konsekwentnie pilnujemy listy i obserwujemy ją
Wcześniej już wspomniałam coś niecoś o tym. Wszystko polega na obserwacji – jeżeli dałeś sobie zbyt mało zadań na następny dzień, możesz zaplanować ich więcej przy kolejnym planowaniu. Jeżeli jest ich za dużo, zredukuj je. Jeśli nie wyrabiasz z czasem, daj go sobie więcej. I odpoczywaj!
Powodzenia!

PS. Niedawno założyłam grupę motywacyjną, której każdy wątek na forum jest przyporządkowany kolejnemu zadaniu; jeżeli masz ochotę, dołącz do niej i dziel się spostrzeżeniami i wynikami.

Skąd ta zmiana nazwy?

W podsumowaniu roku nie wspomniałam o jednym ważnym fakcie, który może odrobinkę uporządkował mój świat haosu. Od razu zaznaczam, że sama staram się nie przywiązywać zbyt dużej wagi do wszelkiego rodzaju testów osobowości i bzdur typu "Znaczenie Twojego imienia", jednak staram się też wykorzystywać ich mocne strony do motywowania samej siebie. Bo jeżeli napisane jest w jednym z tych zestawień, że potrafię samym swoim nastrojem zatruć innym serca lub poprawić humory, nawet jeżeli bardzo nie chcę tak na ludzi wpływać, to przecież mogę starać się tak kształtować swoją osobowość i własne nastroje, by tylko poprawiać humory. 🙂
Ale ad rem.
Zmiana nazwy wzięła się dokładnie z tego filmiku:

Dziękuję jeszcze raz Piterowi, który pokazał mi ten filmik i całą książkę. Ubawiona i zainspirowana, kupiłam ją i przesłuchałam całą, co rzuciło nowe światło na mój charakter.
Z moich analiz wynika bowiem, że jestem melancholijną choleryczką.
Filmik o choleryku jest chyba dostępny na Youtubie, nie pamiętam, czy jest tam ten o melancholiku, ale oba te filmiki pokrywają się z moim temperamentem. W obu też autor książki radzi, jak postępować, gdy się ma taki charakter, ale też jak postępować z takimi typami temperamentu.
Uspokajam, że temperament nie determinuje tak naprawdę tego, jacy jesteśmy i jacy być możemy. Choć temperamentu nie da się zmienić, bo rodzimy się cholerykami i raczej umieramy cholerykami, to da się zmienić osobowość tak, że to właściwie nie ma znaczenia. Przecież każdy choleryk może nauczyć się panować nad emocjami, a każdy melancholik – cieszyć się z tego, co ma, prawda?
W każdym razie polecam moim najbliższym (nie tylko rodzinie) zapoznać się z typami mojej osobowości, by zrozumieć, jak funkcjonuję i umieć ze mną postępować, o ile to w ogóle jest możliwe. 🙂
Oczywiście ich z kolei proszę o dokładnie to samo, tzn. o wskazanie, jeżeli mają na to ochotę, własnych typów temperamentowych. Będzie nam wszystkim dużo łatwiej.
Np. mnie było dużo łatwiej zrozumieć moją rodzinę, gdy dowiedziałam się, who is who.
Drugi etap poznawania siebie to było wypełnienie testu 16 personalities. Pierwszy wynik zignorujmy – już nawet nie pamiętam, czy wyszedł mi rzecznik, czy też działacz, ale mocno średnio mi to pasowało do mojej skromnej osoby.
Test poczyniony dokładnie 25 grudnia podczas rodzinnego spotkania świątecznego, w dodatku na telefonie, ukazał jednak następujący wynik:
https://www.16personalities.com/pl/osobowosc-enfj
Tak jest, Kochani, jestem protagonistką! A konkretniej ENFJ-T, cokolwiek to "T" ma oznaczać. Jest to o tyle niepokojące, co inspirujące, bo tak czy siak fajnie jest mieć osobowość Barracka Obamy czy Cassandry ze "Zwiadowców" lub Tolkienowskiego Faramira, prawda?
Coś mi się widzi, że Kółeczko potwierdzi wiele z tego, co jest tam napisane. I nie wiem, czy to dobrze, czy to źle.
Tym niemniej nie palę się do roli polityka. Trenera też nie. Ale ten nauczyciel… cholera… może to jednak przeznaczenie? 😀
Moją pewność siebie szlag ostatnio trafił, ale o to mniejsza. To się naprawi.
Aaa, już mi wujek Google powiedział, co to znaczy to "t". Jestem tzw. "turbulent protagonist". Czyli mam bardziej przerąbane. Bo, cytując za stroną i z małą pomocą GTranslate (Co złe, to nie ja, drodzy tłumacze, ja tu robię postedycję TM, jak się patrzy!). Wypisze też w skrócie te cechy, których nie będę tłumaczyć. Bo nie. 😀
* Otwarta natura protagonistów typu T może skłonić ich do odważniejszego działania niż inne osobowości typu Turbulent. * Ich skłonność do osądzania pomaga im doceniać przewidywalność i poszukiwać jej, co z kolei zapewnia im pewność siebie, gdy szukają zakotwiczenia. W rezultacie czynnik "Turbulent" nie musi być tak widoczny, jak u innych osobowości z tą cechą.
* Zaledwie 39% ENFJ-T uważa swoje poczucie własnej wartości za wysokie. Check.
* Ten poziom samooceny może pomóc T w zachowaniu pokory podczas przywództwa. Pozostawię bez komentarza. 😀
* Brak pewności siebie zwiększa jednak nadwrażliwość. Oooj, zdecydowanie taaaak!
* T mają też więcej zmartwień związanych ze swoim ciałem. Hmmm, właściwie nie narzekam. Prawie. 😀
* To jednak pozwala T utożsamiać się z ludźmi z podobnymi do nich problemami.
* 74% T często odczuwa smutek. Dwieście wykrzykników na potwierdzenie to za mało!!!
* T traktują problemy innych jak własne. Ma to, jak się domyślacie, wady i zalety. 🙂
* 50% T twierdzi, że kontroluje swoje emocje. No, to ja jestem w tej drugiej grupie. 😀
* 65% T uważa, że nie ma kontroli nad swoim stresem. Kółeczko, co powiecie? 😀
Połączenie ich natury z sytuacjami stresującymi najlepszym połączeniem zdecydowanie nie jest.
* Z drugiej strony, takie radzenie sobie ze stresem czyni ich bardziej wyrozumiałymi na stres innych i pozwala im być bardziej miłymi i empatycznymi. Oooj, nie. 🙂
* 67% T nie umie podejmować decyzji, a zwłaszcza bez konsultacji z innymi. Mhmmmmmmm… 🙂
No, to tyle.
Żeby nie było, nie odsłania to nawet połowy mojej skomplikowanej osobowości. Ja tak tylko, żebyście wiedzieli, skąd zmiana nazwy. 😀

Pajperowy łańcuszek

Dobry wieczór!
Dobra, sprawa wygląda tak:
Właśnie wróciliśmy z chrzcin i o ile właściwie nie jestem śpiąca, o tyle nie mam za bardzo siły na elaboraty, więc w skrócie:
Pajper nam zapoczątkował nowy łańcuszek pytaniowy składający się z pięciu pytań i ja go właśnie przeklejam tutaj, na bloga.
Będzie krótko, zwięźle, więc może na temat. :p
Enjoy!

1. Co ostatnio jadłeś i co najprawdopodobniej zjesz jako następne?
Dżisss, człowieku, musiałeś???
Ja wróciłam z imprezy, nie mam pojęcia, co było ostatnie!
Chyba… grzybki w occie, takie marynowane pieczarki. Albo może sałatka gyros.
A rano zjem pewnie kanapkę z twarożkiem i pomidorkiem i może drugą, z miodkiem.
2. Gdybyś miał kufer Alastora Moodiego, co byś w nim schował?
No pewnie, że kosmetyki! 🙂 Kosmetyki do włosów, do twarzy, do ciała, a do włosów i do twarzy podzielone też na kategorie. I jeszcze perfumy. I sukienki. I spudniczki.
3. Gdybyś miał polecieć na trwającą 3 miesiące misję na powierzchnię Marsa i mógł ze sobą zabrać piosenki tylko jednego wykonawcy, kto by to był?
Abba. Mnogość ich chitów, ale także po prostu wartościowych, zróżnicowanych piosenek, po prostu mnie zadziwia. #Louis
4. Co znajdzie się u Ciebie w szafce z napisem "Nie otwierać pod żadnym pozorem", a co sprawiłby guzik z napisem "Nie wciskaj mnie, serio"?
W szafce – chipsy (to moja pięta Achillesa), a guzik chyba otworzyłby po prostu kosz z brudną bielizną. :p
5. Dlaczego kury nie latają?
Bo masło.
6. Co masz teraz w kieszeniach?
Nic, mam na sobie koszulę nocną. :p
7. Jaki jest magiczny gadżet z książek, który chciałbyś mieć?
Tak jak sobie myślę moim zamroczonym umysłem, to zmieniacz czasu chyba. I myślę, że nie muszę tłumaczyć, dlaczego.
8. Gdybyś dostał 1000000 zł, ale pod warunkiem, że wyda je dla Ciebie wybrana przez Ciebie osoba (nie z Twojej rodziny lub związku) bez jakiejkolwiek konsultacji z Tobą, kto by to był? Co mógłby lub mogłaby kupić?
Jeżeli się, pajperze, liczy Twoja mama, to właśnie ona, bo mogłaby mi kupić sukienki, spudniczki, bluzki, buty i perfumy.
A jeżeli się nie liczy, z wiadomych względów, to może też Maja, właściwie z podobnych powodów, może bez tych ciuchów aż tylu, ale za to z herbatami i słodyczami. 🙂
9. Gdybyś został teraz gwiazdą i miał wywiad w ważnej stacji telewizyjnej, jakbyś się na niego przygotował i o czym opowiedział? Jaka to stacja?
O niczym bym nie opowiadała. Tzn. opowiadałabym po prostu o tym, o co by mnie pytali.
I nie przygotowywałabym się, bo by mnie zżarł stres jeszcze przed nagraniem.
A co do stacji, nie mam pojęcia!
Może jakaś Eska TV? Albo młodzieżowa sekcja TVP?
10. Kiedy świnie zaczną latać?
Kiedy pajper przez 30 dni z rzędu położy się spać o godz. 21:00 i wstanie o 8:00 bez żadnych przerw nocnych i dżemek w ciągu dnia.

To tyle!
Dobrej nocy, kochani.