Wszystko zaczyna się, gdy do Alicji dzwoni niejaka Miss Parker z informacją, że jest najbliższą krewną przybyłej z USA dziewczynki, której matka umarła i małą nie ma się kto zaopiekować. Alicja przyjeżdża na lotnisko z zamiarem wyjaśnienia tej pomyłki, ale zostaje z małą sam na sam tuż po ulotnieniu się jej ekscentrycznej opiekunki. Mia zdaje się być ofiarą mutyzmu wybiórczego, będącego następstwem smutnych przeżyć. Okazuje się jednak dziewczynką nadspodziewanie bystrą, zwłaszcza, gdy pozwoli się jej na autonomię.
Z czasem, mimo napomnień tajemniczej Parker, Alicja musi wtajemniczyć w przybycie małej Amerykanki swojego najlepszego kumpla, Bartodzieja, jak również Igę, sąsiadkę i matkę ośmiolatki, oraz swoją ciotkę Anielę. Ciotka zastąpiła Alicji rodziców, po tym, jak ci zginęli w wypadku, gdy Alicja miała tylko siedem lat… Zaraz zaraz, że co? Czyżby zbieg okoliczności? A czy Ciotka Aniela nie widziała nigdy wcześniej Emmy Parker? I czy zachowanie Mii nie przypomina reakcji siedmioletniej Alicji tuż po wypadku? Dlaczego obie nie pamiętają czasów przed zamieszkaniem u nieznajomych krewnych? Dlaczego na początku są apatyczne? I czemu nagle okazuje się, że matka Mii, uznawana za zmarłą, przecież żyje?
Powiem szczerze, że myślałam, że fabuła tej książki będzie inna. Że powieść Renaty Kosin przypomina mi "Magiczną chwilę" Kristin Hannah, którą swego czasu bardzo polubiłam, opowiadającą historię dzikiego dziecka, Alice, wychodzącego z mroku. Tymczasem jest wręcz odwrotnie. Socjalizująca i adaptująca się do nowej rzeczywistości Mia staje się, w swej dziecięcej niewinności, coraz mroczniejsza, a jej historia – coraz bardziej zagmatwana i niepokojąca. Zwłaszcza, że z Alicją nie łączą dziecka tylko więzy krwi.
W dodatku w całą sprawę zamieszana jest tajemnicza Fundacja, o której nie mamy pewności, czy jest "dobra" czy też "zła".
A na domiar wszystkiego, zakończenie książki jest otwarte i bynajmniej nie do końca szczęśliwe.
Czytając "Dziecko z mgły", miałam wrażenie, że bohaterowie żyją w wielkim Matrixie, wciąż kontrolowani i obserwowani. Że każdy ich krok, każdy czyn jest przewidziany i na każdą ich reakcję jest plan. To z kolei sprawiło, że sama zaczęłam czuć się podobnie.
Bo skoro ludzie opisywani w książce mogli przeprowadzać swoje brudne machinacje zarówno w Polsce, jak i w Ameryce, to dlaczego nie mam wierzyć, że działają nadal, naprawdę?
Nie mogę powiedzieć, że jest to typowy kryminał. Uważam też, że w zarysowaniu postaci są pewne luki, a drobne niedociągnięcia zdarzają się nawet w fabule.
Niemniej jednak cieszę się, że udało mi się książkę przeczytać, nie zaglądając prawie na koniec. Ale cieszę się też, że na ten koniec zajrzałam, bo pozwoliło mi to nie bać się w pewnych, kluczowych dla fabuły momentach tylko dlatego, że wiedziałam, jak się to wszystko skończy.
Z tego miejsca znów muszę pozdrowić Eugeniusza Pompiusza, o którym podejrzewam, że ma zamiar zacząć mi wyskakiwać z lodówki, jak również Dorkę B, której z całego serca życzę, by nigdy nawet przez myśl jej nie przeszły lęki, jakie musiały odczuwać występujące w powieści matki.
Recenzje
10. P. R. Cichoń, „Pewnego razu w Świnioryjach”
Na wstępie chciałabym pozdrowić Eugeniusza Pompiusza oraz, nieobecnego tu już od czasu dłuższego, Marchevauxa, czyli zawodowo – p. Patryka Faliszewskiego oraz p. Dariusza Marchewkę, którzy pośrednio przyczynili się do minimalnego zepsucia mi mózgu. 😀
Gdy myślę o tej książce, to kojarzy mi się ona najbardziej z "Kiepskimi", których miałam przyjemność poznać tylko maleńki kawałek uniwersum, jak również z "Trzynastym Posterunkiem" (oj, tu jeszcze gorzej).
Waldek Paciaja jest sobie wioskowym pijaczkiem, który korzysta z życia na tyle, na ile starcza mu butelek, często pożyczanych od przyjaciół i im również. Picie z gwinta jest tu na porządku dziennym i dobrze, że pożyczają sobie butelki z wódką, bo przynajmniej wiadomo, że się niczym, siłą rzeczy, nie zarażą. 😀
Mundek Waśka, starszy od Waldka, jest jego opoką, przyłbicą i ostoją. Hamuje zapędy kolegi, jest jego kumplem, managerem, rzecznikiem prasowym i bodyguardem, jak trzeba.
Wszystko dzieje się w spokojnych, mazurskich Świnioryjach, gdzie czas faktycznie płynie wolniej, a ludzie – żyją spokojnie. Na tyle spokojnie, że Waldek w gminnym Gnijewie pojawia się raz na dziesięć lat, a wymiana dowodu osobistego to dla niego szok poznawczy.
Wszystko fajnie, dopóki nie pojawia się we wsi tajemniczy "Warszawiak", który zwabia Walę do tajemniczego domu Konieczki na końcu wsi i, nie wiadomo jak, wciąga go do lustra. Od tej pory, jak to się mówi, Wala ma wizje. A raczej sny. Przewiduje przyszłość, rozpoznaje morderców i złodziei, a nawet, we śnie, potrafi unieszkodliwić im hamulce w wozie. Już nie mówiąc o tym, że monolog umoralniający nt. marnowania potencjału wody jego ustami wypowiadają istoty pozaziemskie, a także o tym, że pierwszy widzi zombiaki, które wychodzą z grobów po burzy.
Także wiecie, dzieje się dużo. 🙂 Żadne opowiadanie nie ma zakończenia. Dziwne rzeczy po prostu się dzieją, a ludzie, chyba dość odporni psychicznie, po prostu sobie z nimi żyją. I już.
Ba – w pewnym momencie autor łamie czwartą ścianę, sam zjawiając się w Świnioryjach…
Zdradzać więcej nie będę. Jeśli chcecie sobie zepsuć mózgi, ale w stopniu minimalnym i zdolnym do szybkiego naprawienia, serdecznie polecam. 🙂 Chociaż miałam takie nieliczne minuty wieczorem, gdy czekałam, co mi wylezie ze ściany. Błeach!
Muszę tylko nadmienić, że akcja zawiązuje się dziwnie powoli. Mam wrażenie, że p. Roch Siemianowski, mistrz w tej dyscyplinie, musiał się najpierw dobrze wkręcić, nim przejął stery nad tym szaleństwem. No, ale jak już się wkręcił, to zaczęło się dziać. 😀 Gdy spojrzałam na jego nazwisko w metryczce, to wiedziałam, na co się piszę i nie zawiodłam się. Tzn. na tyle, na ile można nie zawieść się tak… pochrzanionym światem. 🙂
Z pisania pracy magisterskiej nauki kolejne
Niesamowitym jest, jak wiele dowiaduję się podczas pisania mojej nieszczęsnej magisterki, mojego nemesis i koszmaru nocnego obecnych czasów.
Otuż Mr. Hejwowski, niedościgniony wzór tzw. "scholars" w temacie, znany na całą Polskę jakże Świętej Pamięci profesor, który nawet uczył mnie przez jeden semestr (I że ja nie wiedziałam, z kim mam do czynienia!) podał w swej książce przykład, jak to swego czasu tłumaczył książkę z dziedziny astronomii, w której padło pojęcie "big crunch". Jeśli ładnie poprosicie pajpera, może zrobi na ten temat wpis – ja nie zamierzam wgłębiać się w szczegóły. 😀
Otuż owo "big crunch" jest przeciwieństwem "big bang", o którym mniej więcej wiemy, co to znaczy. Określa to tzw. Teorię Wielkiego Wybuchu, która stworzyła Wszechświat w formie, jaką znamy dzisiaj (no, mniej więcej w takiej).
I teraz tak: Samo przetłumaczenie banalnego "big bang" na monumentalne "Wielki Wybuch" jest już pewnego rodzaju uwzniośleniem. Bo skoro "bang" oznacza po prostu "buuuum", to dlaczego nie zostało to przetłumaczone na polski jako "wielkie buuum"? Tak, jak zrobiono to, nomen omen, w przypadku filmu z roku 2010 z Nianią McPhee jako główną bohaterką? Kto dał Polakom prawo do robienia z tego nie wiadomo jakiej teorii, skoro światowe sławy zza granicy mówią po prostu "buuuum" i się nie certolą?
I teraz dochodzimy do owego "crunch". Wiecie, co to znaczy, prawda? To jest ten dźwięk, który się wydaje np. siadając (oczywiście nie chcący) na paczce chipsów. Najlepiej zamkniętej. Albo nadeptując, np. na jakąś cenną a małą klawiaturkę bluetooth. Nie odda tego żadna klawiatura. Ciekawa sprawa z tym słowem, bo anglosasi mają swoje "crunch", które nie jest nawet onomatopeiczne w ścisłym sensie, ale oznacza coś, co w języku polskim nawet nie ma odpowiednika, a co brzmi mniej więcej jak krrrrhhhhhhhhhhhh. No sory, inaczej nie umiem tego zapisać.
I dochodzimy do tłumaczenia owego "crunch" na polski. Odejdźmy od skojarzenia z chipsami, wszak mowa o końcu świata… Trochę powagi, dobrze? Dziękuję.
No, więc o ile "big bang" miało już swoje monumentalne odzwierciedlenie w "Wielkim Wybuchu", o tyle, jak pisze prof. Hejwowski, zwany w skrócie przez swoich studentów po prostu "Hej" (Mam nadzieję, że Pan o tym wiedział, Profesorze…), podczas próby znalezienia tłumaczenia "Big Crunch" na polski napotkał na problem. Bo jedyne tłumaczenie wynikało z, nomen omen, tłumaczenia jakiegoś Polaka, który przekładał książkę angielską. Ów tłumacz, chyba niesiony szczytnymi ideałami, przetłumaczył "Big Crunch" na "Wielki Kres". Zapaliła mi się żółta lampka namber jeden. Ale gdy Hejwowski, zniechęcony propozycją kolegi, zastosował, wymyślone przez siebie, pojęcie "Wielka Implozja", w mojej głowie rozbrzmiał główny motyw z "Pogromców Mitów" i zdecydowałam się zasięgnąć opinii eksperta. Ekspert, przywołany potężnym okrzykiem z rodzaju "Daaaawiiiiiiid!" przybył i wyjaśnił, że w nomenklaturze, branży, slangu, czy co to tam jest, stosuje się termin "Wielki Kolaps". Po pierwsze więc, Profesorze Hejwowski i kolego wcześniejszy, gdzieście szukali? Czy książki przez Was tłumaczone były tak starymi, czy też zawiodły Internety? Bo pierwszy raz pojęcie "Wielki Kolaps" pada w pracy z roku 1992. I to w dodatku na Uniwersytecie Warszawskim. Więc jeśli te przekłady były późniejsze, to może jednak radzę się nie przyznawać. 😉 Przypuszczam jednak, że były dużo wcześniejsze. I fizycy, którzy patrzyli na Wasze wysiłki, stwierdzili, że… no chyba jednak nie skorzystają. 🙂 Po drugie, o ile anglosasi się nie certolili i, po prostu nazwali to "Big Crunch", czyli na nasze "Wielkie krhhhhhhhh", to my musieliśmy, też po naszemu, nazwać to "Wielkim Kolapsem". Ludzie, co to jest za anglicyzowanie (lub latinizowanie, jeśli istnieje takie pojęcie) prostego krhhhhhh??? Kto, siadając na paczce chipsów, mówi "kollllllappppppppppppssssss?".
Wywód skończony. Dziękuję za uwagę. 😀
9. N. Fields, „Nie zadzieraj z nianią”
Jeśli szukacie lekkiej rozrywki po cięższych czasach czytelniczych, to jest to książeczka w sam raz dla Was. Taka właśnie na jeden wieczór, bo trwa zaledwie niepełne 3 godziny słuchania. 🙂
Czyta niezawodna K. Anzorge, dzięki której się z nią zapoznałam.
No bo to było tak, że p. Anzorge tak dobrze przeczytała "Mansfield Park", że stwierdziłam, że chcę poczytać coś innego w jej wykonaniu.
I o ile bardzo dobrze sprawiła się także i tutaj, to jednak lekko przesadziła z emocjonalnym potraktowaniem dzieła. Za dużo było tych emocji, za dużo. Rozumiem takie zaangażowanie, bo wynikało z fabuły, ale jednak wolałabym najpierw zaangażować się sama. 🙂
Co do No ale ja, jak zwykle, o lektorce, a co z książką?
Cóż, jest to powieść oznaczona dz.st, co oznacza mniej więcej tyle, co "dzieci starsze". Nie powiedziałabym, że to książka dla dziesięciolatka, ale już dla czternasto, piętnasto – owszem. To nie tak, że będzie niedopasowana językowo – po prostu marzenia i miłości osiemnastolatków mogą takiego dziesięciolatka troszkę mniej interesować. Oczywiście nie zabraniam. 😉
Główną bohaterką jest Laura – początkująca baletnica, córka zubożałej rodziny z wyższych swer. Dziewczyna musi sama zarabiać na to, by stać było ją na lekcje baletu. Z tego też powodu podejmuje się opieki nad córką bogatych rodziców z dzielnicy, w której kiedyś sama mieszkała. Zastanawia ją tylko, dlaczego stawka na zleceniu jest dwókrotnie wyższa od normalnej…
To, co mnie rozczarowało, to rozwój małej Grace i jej relacji z Laurą, główną bohaterką. Wszyscy, łącznie z bratem, uważają Grace za prawdziwie nieznośną, podczas gdy poza pierwszym wybuchem, na samym początku znajomości, dziecko jest naprawdę przyjazne i bystre. Owszem, zachowuje się jak troszkę rozpieszczone, ale wierzcie mi – nie wychodzi poza normy, nawet jak na jedynaczkę, którą mała Grace nawet nie jest.
Skąd więc ta łatka "nieznośnej"? Skąd – podwójna pensja? Niby wiem, że czasami takie łatwki przypina się dzieciom, ale Laura nie ma jakichś wybitnych zdolności, intuicji i empatii, a jednak dociera do dziewczynki w niespełna 15 min. Co więcej, odkrywając jej pasję, przemienia Grace w urocze, bystre, uczynne dziewczątko.
A to wszystko razem daje pozór płytkości postaci.
Wiem, że to książeczka dla dzieci, ale myślę, że nawet jako dziecko byłabym lekko rozczarowana, jak wszystko idyllicznie płynie do przodu, bez żadnych niemal przeszkód. Jest zbyt pięknie, by mogło być prawdziwie, nawet jeśli zakończenie, dobre zakończenie, jest jak najbardziej możliwe do osiągnięcia.
Muszę przyznać na koniec, że to było właśnie to, czego potrzebowałam tego dnia. Wiem, że często piszę tak o książkach lekkich, łatwych i przyjemnych – trudno, nic nie poradzę. 😉 Mogę tylko jednoznacznie powiedzieć, że bardzo poprawiła mi kiepski humor pewnego wieczora.
8. J. Austen, „Mansfield Park”
Do lektury tej powieści już od dawna zachęcała mnie bardzo pozytywna opinia "Czytaczowej" ze Strefy Czytacza – osoby, która raczej nie znajduje upodobania w literaturze klasycznej, tymczasem tę powieść cały czas sobie ceni.
Fenomeny "Mansfield Park" są dwa – pierwszy to postaci, a drugi to lektorka, w tym wypadku – K. Anzorge (za ew. błędy pisowni przepraszam).
Jest to już trzecia powieść Austen, którą miałam przyjemność przeczytać, a czytało mi się ją, mimo wszystko, dużo przyjemniej, niż "Emmę".
Fanny jest uboga, bo jej mama wyszła za mąż za pułkownika Price’a. Gdy ma dziesięć lat, jej dwie szacowne ciotki decydują się zabrać ją do Mansfield Park i tam wychować. Fanny musi stawić czoła oderwaniu od domu i rodziny, jak również surowym wymaganiom tzw. "wyższych swer". Towarzystwo Marii i Julii, kuzynek i córek lady Bertram, pani na Mansfield, raczej jej w tym nie pomaga – dziewczynki są lekko zniesmaczone jej brakami w edukacji i ogładzie. Dziewczęta rosną, rosną też ich zalety i wady. A wiadomo, że tam, gdzie ładne dziewczęta, tam i przystojni młodzieńcy. 😉
Ciekawostką w tej powieści jest to, że znajduję w niej tylko dwie wyraźnie "złe" postaci – p. Norris z jej dwulicowością, pychą, skąpstwem, wywyższaniem się i pogardą dla pewnych bohaterów oraz jej siostrę, lady Bertram – osobę leniwą, mało bystrą, gnuśną, otępiałą i mało dbającą o dom i dzieci.
Reszta bohaterów, w tym – postaci, których postępowanie autorka kreśli jako nieodpowiednie, nie może wyróżnić się wyraźnie złymi skłonnościami. Jest tam pewien kobieciarz, który pod wpływem płomiennego uczucia do dobrej, młodej panny mógłby się ustatkować, bo sam tego pragnie, jest też pewna panna, która z czasem zmienia sądy o pewnych grupach społecznych na korzystniejsze, a jednak nie zdąża zyskać szczęścia, są dwie dziewczyny, które tracą szansę przez niedopilnowanie rodziców, nadmierne pochlebstwa i chwile słabości… Teoretycznie autorka wskazuje nam, że pewne zachowania, a więc i postaci, są złe. Ale nawet ona sama opisuje je w taki sposób, że o żadnej z nich nie mogę powiedzieć, by z gruntu była niegodna szacunku. Jest to zachowanie o tyle zaskakujące, że w poprzednich dwóch powieściach postaci negatywnych, przekoloryzowanych, gnuśnych, pysznych i knujących intrygi było znacznie więcej i były niemal od razu widoczne. Ich negatywne cechy charakteru tylko narastały. Tymczasem w "Mansfield Park" skłaniałam się raczej ku usprawiedliwianiu bohaterów i wybaczaniu ich słabości w trakcie czytania.
W tej powieści brakowało mi zwrotu akcji, który pozwoliłby znaleźć zakończenie mniej przewidywalnym. W "Mansfield Park" zakończenia jako takiego nie było. Pewne rzeczy się wydarzyły i ich uczestnicy oraz świadkowie ponieśli odpowiednie konsekwencje. Dla jednych, w tym – głównych bohaterów, skończyło się to dobrze, dla innych – źle. W "Dumie i uprzedzeniu" ucieczka Lidii Bennett wiąże się z dramatycznymi zwrotami akcji, zmianami poglądów, burzliwymi myślami i naradami. Tutaj wszystko jest naturalną konsekwencją następujących po sobie wydarzeń. Przyjęłam te konsekwencje za bardzo naturalne i wciąż czekałam na coś, co mnie zaskoczy. Nic takiego nie nastąpiło. Trochę tak, jakby po zimie przyszła wiosna, a po wiośnie – lato. Brakło mi zamieszania, płomiennych wyznań, zmian pozycji i wielkiego spotkania bohaterów na końcu powieści, jak miało to miejsce w "Emmie" i w "Dumie i uprzedzeniu".
Co zaś do lektorki…
Z towarzyszenia p. Anny Romantowskiej w tej przygodzie zdecydowałam się zrezygnować głównie przez zmęczenie materiałem (wszak "Emma" nie przeczytała się sama), jak również przez kiepską jakość nagrania. Zachęcona poprzednim powodzeniem p. Szczepkowskiej, która nagrała audiobook Austen dla Metra MSN, wybrałam nowszą interpretację i się nie zawiodłam. K. Anzorge, jak ją przedstawia DZDN, spisała się fantastycznie. Brzmi ona na lektorkę na wskroś współczesną. Czyta powoli, spokojnie i bez maniery, która charakteryzowała nawet p. Szczepkowską. Ta ostatnia czytała "Dumę i uprzedzenie" z pewną emfazą, która (całkiem słusznie) dodawała klimatu wiktoriańskiej Anglii. P. Anzorge po prostu była. I to "bycie" świetnie podziałało na tę powieść. Zdawało się ją jakby… uwspółcześniać, przy zym lektorka nic w tym kierunku nie robiła. A jednocześnie bardzo dobrze wcielała się w konkretne postaci, nie potrzebując nawet zmieniać zbytnio barwy głosu, sposobu wymowy itp. Innymi słowy, nasza znajomość na pewno się nie zakończy, zwłaszcza biorąc pod uwagę, że w dzisiejszych czasach dobrych lektorek jest coraz mniej…
Bardzo przypomina mi ze sposobu wypowiadania słów, rytmu i tonu głosu p. Annę Dereszowską. Naprawdę ma podobny głos. 🙂 Jest on tylko troszeczke mniej afektowany.
7. A. Conan Doyle, „Przygody Sherlocka Holmesa”
Z Sherlockiem Holmesem miałam przyjemność zapoznać się już w gimnazjum, gdy wraz z klasą przeczytaliśmy "Psa Baskerville’ów" jako lekturę szkolną. Odgrywał go, w wielu kręgach niezmiernie kontrowersyjny, Jacek Kiss, który w tej konkretnej roli sprawdził się wprost fantastycznie. Może dzięki pomieszaniu wrodzonej, jakby nie patrzeć, delikatności, dźwięczącemu w głosie humorowi, z mrukliwością i ordynarnością, o którą posądza go wiele osób, dobrze wcielił się w postać tak dziwną, jak detektyw z Baker Street.
Już przy pierwszej styczności z Doylem uderzyło mnie, wspomniane bezpośrednio przez Watsona, podejście Holmesa do przyjaciela.
Z jednej strony rozumiem, że to geniusz, bo faktycznie, po przeczytaniu cyklu przygód utwierdziłam się w tym przekonaniu, z drugiej – naprawdę źle traktował przyjaciela. Czasem próbował mu to powetować, ale, powiem szczerze, odbierałam to jak akty łaski, jak ochłapy, rzucane dość dobremu służącemu.
Do nakreślenia tej refleksji skłoniło mnie ostatnie opowiadanie, w którym Holmes umierał, a Watson naprawdę przeraził się stanem jego zdrowia. Holmes nie bardzo wyglądał na to, by miał powetować mu tę stratę.
Jestem szczególnie wrażliwa na tym punkcie; uważam, że każdy przejaw troski, ale też każdą krzywdę zadaną drugiemu człowiekowi, warto odwdzięczać, nawet w dwójnasób. Są jednak osobowości, w tym Holmes i ja, które zdecydowanie w tym nie celują.
Holmes jest zadaniowcem i geniuszem. Fakt, że jest zadaniowcem, tak jak ja, sprawia, że skupia się tylko na zadaniu i jego rezultacie, zaś fakt, że jest geniuszem, sprawia, że zapomina o kwestiach przyziemnych. Mam wrażenie, że gdyby tego człowieka oderwać od spraw absorbujących, gdyby np. musiał sam poprowadzić sobie dom, kupić kwiaty kobiecie, zaprosić ją na randkę itp, zdecydowanie by nie podołał. Ba – jasno wynikało z powieści, że za kobietami nie przepadał. Może dlatego, że stanowią one zagadkę, której nawet najtęższa głowa nie potrafi sprostać? To daje nam, płci słabej, ogromną satysfakcję, czy nie tak? 😉
Jeśli chodzi o sam cykl opowiadań, to zawiłość zagadki Psa Baskerville’ów była dużo większa. Rozczarowałam się banalnością tych opowiadań, szybkim postępem akcji (za szybkim nawet jak dla mnie) i dość banalnymi zakończeniami.
Chociaż, co tu dużo kryć, w zwrotach akcji Doyle musiał stanowić wzór dla twórców Scooby’ego Doo. 😀
Czy polecam przeczytać?
Pewnie, że tak. 🙂 Na pewno osobom, które generalnie nie mają do czynienia z kryminałami w ogóle, a chciałyby zacząć od klasyka. Ale ostrzegam, że jest to lektura odpowiednia na szykowanie obiadu, sprzątanie, na krótkie przerwy w rozmowie i podobnie absorbujące zajęcia, bo jest lekka i sama nie absorbuje. Myślę zaś, że zaabsorbować może młodzież 13+.
6. E. Eger, „Wybór. Przetrwać niewyobrażalne i żyć”
Książkę tę poleciła mi terapeutka i przeczytałam dużą jej część głównie po to, by mieć o czym z nią dyskutować na następnej sesji. Oczywiście nie musiałam tego robić, ale zdecydowałam, że "poradnik psychologiczny", za jaki brałam w całości tę pozycję, będzie miłą odskocznią od Maya, Austen i innych, jakże ekspresyjnych autorów.
Problem polega na tym, że nie mogę do końca sklasyfikować tej pozycji jako poradnik. Nie mogę też – jako powieść, co to, to nie, ale biografią, w ścisłym tego słowa znaczeniu, także nie jest.
Pierwsza część opisuje pobyt Edith Eger w obozie Auschwitz. Dziewczyna trafia tam jako nastolatka w przekonaniu, że wojna nie będzie trwała długo i już na samym początku zostaje rozdzielona z matką, skierowaną do komory gazowej, przez Doktora Mengelego. Właściwie przeżywa pierwsze dni głównie dlatego, że oprawca lubi być zabawiany, a Edith umie tańczyć. Opisywane są jej zmagania i życie w obozie, które znosi tak dobrze oczywiście dzięki silnemu organizmowi, ale też Magdzie – siostrze, z którą udaje jej się być aż do końca piekła, które jest im gotowane. Na podstawie tych doświadczeń, późniejszego zmagania z własną traumą, z losem imigrantki, matki (w tym – dziecka z porażeniem mózgowym) i kilku innych czynników, Edith wypracowuje w sobie pewnego rodzaju postawę życiową, która opiera się na tym, że za każdym razem mamy wybór, jak zachowamy się w danej sytuacji (dobrej lub złej).
Chciałam opisać coś więcej, wytłumaczyć Wam, o co konkretnie chodzi, ale jest to tak trudne do sprecyzowania, że polecam przeczytać książkę, nim odniesiecie się do tematu, nawet w komentarzach. Bo nie chodzi, bynajmniej, o optymizm mimo wszystko.
To, co przeszkadzało mi w książce, to dwie rzeczy – jedna z życia Edith, druga – w układzie książki.
Edith walczy ze swoją traumą, obłaskawia ją, akceptuje siebie itp. itd. Z drugiej strony, gdy czytałam książkę, miałam wrażenie, że jej łatwo jest postępować w taki sposób. Albo inaczej – nie łatwo, ale łatwiej. Dlatego, że naprawdę wiele razy jej się w obozie "pofarciło". Nie chcę odbierać jej zasług, bohaterstwa, siły woli i temperamentu – wiele razy pokazała, jaka jest silna, sprytna i gotowa uratować siostrę, Magdę, ale kilka razy tylko szczęście lub dobra wola ludzi ratują ją przed okrutną karą lub rozstrzelaniem. Można tu więc mówić o "farcie". Zastanawiam się, czy mogłaby przekazywać swoją ideologię ludziom, którym w obozie udało się mniej. Takim, których trauma jest, o ile to możliwe, jeszcze większa, bo ani razu nie mieli takiego jak ona szczęścia.
Drugi mankament to fakt, że duża część książki pokazuje sukcesy Edith jako terapeutki. Zdecydowanie nie taki jest cel tych rozdziałów, ale są to głównie opowieści o tym, w jakich okolicznościach zapoznała różnych pacjentów i co zrobiła, by pomóc im w ich problemach. Nie do końca wiem, co ten zabieg ma na celu. Czy w tamtych postaciach mamy odnaleźć siebie? Czy mamy utożsamić się z ich problemami? Mam wrażenie, że jest to trochę niebezpieczne, bo wydaje mi się, że z każdym z tych problemów każdy z nas może, chociaż w części, się identyfikować. A jeśli nie taki był cel, to jaki inny? Pokazać świadectwa, jak na zebraniach wspólnot? Ile można takich "świadectw" przeczytać – dwa? Trzy? I ile jest takich terapeutek, jak Edith? Jaka jest szansa, że trafimy akurat na takiego specjalistę, który pomoże nam w ten sam sposób?
Dość skąpo opisany jest zaś proces samej Eger. Nie mogę oczywiście żądać wynurzeń na temat konkretnych metod postępowania i etapów, ale konkretne nurty psychologiczne, które jej pomogły, zostały zaledwie muśnięte. Chciałabym poczytać na ich temat więcej.
Nie traktujcie tej książki jak typowego poradnika. Może jednak dać Wam do myślenia, zainspirować, a może też być zwykłą historią do przeczytania, chwilowej zadumy i odłożenia na półkę.
5. K. May, „Old Surehand”
Na wstępie muszę z przykrością zaznaczyć, że przeczytałam wydanie "komunistyczne", tj. ocenzurowane. Zostało opublikowane w roku 1968 przez wydawnictwo Nasza Księgarnia i nagrane przez p. Piotra Gasparskiego w ZNIW w roku 1980. Po odkryciu tej nieścisłości nie dziwi mnie więc ta cenzura ze względu na ten właśnie zbieg dat.
Sama książka trwała aż 38 godzin w audiobooku, co pierwszy raz w historii zmusiło mnie do słuchania go na prędkości 1,25. 🙂 Bardzo było to ciekawe uczucie, zwłaszcza że lektor czytał tak spokojnie i wolno, że naprawdę nie dało się zauważyć, że z prędkością odtwarzania coś jest nie tak. Smuci mnie jednak, że w dzisiejszym świecie jesteśmy tak zabiegani, że nawet ludzką mowę musimy przyspieszać, bo jest dla nas za wolna, bo nie chcemy nadmiernie tracić czasu…
Z tego, co wiem, audiobooki "Old Surehanda" są 2 – jeden właśnie wykonany przez ZNIW, drugi – nowszy, z innym lektorem, dostępny na rynku audiobooków.
Różnica ta jest kluczowa, ponieważ nowszy audiobook, oparty na nowym wydaniu, nie jest ocenzurowany. Ma to zaskakująco wielkie znaczenie, bo o ile PZN-owska wersja audiobooka liczy ponad 38 godzin, to wersja CD – ponad 48.
Zabrano mi więc 10 (słownie – dziesięć) godzin dobrej książki!
Jak oni mogli? Jak mogło się to stać? Czemu, ach czemu, zostałam pozbawiona naprawdę ważnych faktów?
Wiecie, cenzura w tym wypadku nie obejmowała jakichś nic nie znaczących monologów, ale raczej wydarzenia naprawdę ważne dla powieści, a niektóre – wręcz kluczowe!
A wszystko dlatego, że zawierały w sobie wątki chrześcijańskie, a także (to akurat podobno występuje w innych książkach) – krytykę Komunizmu i Rosji.
Tak więc, dzięki tym drobnym manipulacjom, poznałam innego Old Shatterhanda (książka nazywa się "Old Surehand", główny bohater – Old Shatterhand, ale wszystko jest ok.), niż poznałabym, czytając audiobook CD.
I wiecie co?
Na razie mi z tym dobrze. 🙂
Wyznawana przez PZN-owskiego Shatterhanda wiara niemal nie rzuca się w oczy, a jednak jest widoczna. Głównie w czynach, nie w słowach. Jeśli nie wiedziałabym od pajpera, który mi książkę polecił, o pewnych zdarzeniach, których nie zarejestrowałam, nawet nie zauważyłabym cenzury.
Nieocenzurowana wersja zawiera kilka rozmów i scen, które każą bohaterowi dużo mówić na temat wiary. Ja, po przeczytaniu "Listów starego diabła do młodego" Lewisa, potrzebowałam trochę przerwy od zastanawiania się nad szeroko pojętą wiarą. Czułam lekką awersję do bycia "moralizowaną". I to właśnie zapewniła mi wersja PZN. Za to jestem, nomen omen, wdzięczna Bogu, który chyba musiał wyczuć, czego mi w tym momencie potrzeba. 🙂
Gdy poznałam kilka brakujących fragmentów z nowego audiobooka, moja perspektywa na Shatterhanda się zmieniła. Nie, bynajmniej nie na gorsze; gdybym poznała tego "nowego" w innym momencie mojego życia, odebrałabym go pewnie dosłownie tak samo, jak starego, a nawet może i lepiej. Ale cieszę się, mimo wszystko, że nie musiałam go poznawać. Nie oznacza to oczywiście, że jest gorszy – bynajmniej!
Zachęcam wręcz do słuchania nowego audiobooka wydanego nie przez ZNIW – głównie dlatego, że wycięto z niego naprawdę ważne z perspektywy ciągłości fabuły sceny. Jeśli będziecie chcieli przeczytać potem kolejne tomy, te nieścisłości mogą mieć naprawdę duże znaczenie. Audiobook CD zawiera też więcej emocji, jest bardziej poruszający, więcej jest tam momentów wzruszających lub ściskających serce.
Muszę jednak stwierdzić, że interpretacja p. Gasparskiego, tego, który nagrał ZNIW, podoba mi się o wiele, wiele bardziej, niż zasłyszane fragmenty nowego audiobooka. I to pomimo bardzo ciekawego zjawiska – pod koniec powieści w nagraniu słychać przez kilka godzin… wyraźne zgrzytanie. Jakby ktoś skrobał wyjątkowo wielkie paznokcie wyjątkowo dużym pilnikiem. Albo szlifował jakiś niewielki przedmiot. Dawid, który wraz ze mną odświeżał sobie "Old Surehanda", stwierdził, że to na pewno lektor buja się na skrzypiącym krześle w przypływie emocji związanych z rozwojem akcji. Ja znów spekulowałam, że chwieje mu się źle nasmarowany pulpit na trzymanie książki. Dlaczego ja muszę ostatnio natrafiać na różne lektorskie przygody? 😀
Gdyby Gasparski mógł nagrać nową wersję z wszystkimi jej poruszającymi momentami, byłoby to zapewne małe arcydzieło. No ale cóż, nie można mieć wszystkiego.
Tak więc przeczytałam książkę o Apaczach, Komanczach, czerwonoskórych, squaw, braciach i fajkach pokoju. Znacząca luka kulturowa została uzupełniona u źródła. Przeczytałam pozycję, na swoje czasy, rewolucyjną – pokazującą po raz pierwszy Indian w dobrym świetle i podkreślającą, że na łotrowskie czyny nie wpływa kolor skóry, a dusza człowieka. Nie było to zamanifestowane w dzisiejszy, ordynarny sposób, ale z klasą, na podstawie wyraźnych czynów i opisów charakterów.
Gdy usłyszałam, że w najnowszej wersji filmowej którejś z książek Maya zagrało ośmiu czarnoskórych, bo tak, zgrzytnęłam zębami z niesmakiem. Takiej właśnie manifestacji unikam i dlatego cenię sobi tę, którą wykorzystał May.
Ba – jego wstawki chrześcijańskie, ocalone w nowych wydaniach, są także rewolucyjne, jak na jego czasy. Jego podejście do wiecznej kary za grzechy, do Miłosierdzia Bożego, do momentu śmierci człowieka, nie było typowe dla czasów, w których pisał. Dlatego m.in te chrześcijańskie fragmenty, jako takie, cenię sobie mimo wszystko.
I raz jeszcze podkreślam: Nie musicie się ich obawiać. 🙂 Pajper mówi, że dla niego to wszystko układało się płynnie i nie rzucało mu się w oczy. Wiecie, jak to jest – jak poznacie jedną wersję powieści, z jednym lektorem, to drugi lektor i druga wersja, jakkolwiek byłyby dobre, będą poddane już surowszej krytyce. 🙂
Czy polecam tę powieść?
Cóż, zacznijmy od tego, że kiedyś czytały ją dzieci. Nie wyobrażam sobie dziecka, które mogłoby przeczytać dzisiaj tę książkę. Jest zbyt dojrzała. A może to ja źle oceniam dzisiejszych "young adults"? Akcja i emocje nie biją z każdej strony. Czyta się ją powoli, jak spokojnie, wartko płynącą rzekę. Kolejne przełomowe wydarzenia zmieszane są z opisami polowań, podróży, konceptów i codzienności. Nie czytałam jej z zapartym tchem, ale na pewno dużo zmieniła w moim książkowym świecie, m.in dzięki samemu uzupełnieniu kulturowej luki. Nie będę mogła od razu kojarzyć tej pozycji ze "świetną książką", ale na pewno warta jest przeczytania. Niestety (lub dla niektórych – stety) w nowej wersji, czytanej lektorem, który elementów komicznych czytać nie umie w ogóle, a dużą część czyta jakby troszkę bardziej dokumentalnie. Co tu dużo kryć – stara szkoła to stara szkoła…
2. C. S. Lewis, „Listy starego diabła do młodego”
Była to moja druga próba przebrnięcia przez tę doniosłą (i szczęśliwie dość krótką) lekturę i tym razem udało mi się przeczytać ją całą. 🙂
Sądzę też, że będę do niej wracać, ponieważ zawiera w sobie wiele uniwersalnych prawd i to pomimo paru zarzutów, jakie mogę jej postawić.
Niestety w wielu kwestiach nie mogę być do końca obiektywna, bo zaczęłam czytać ją w momencie trudnym dla mnie, tj. pełnym zmian w moim życiu i to takich, których nie chciałam.
Czułam się więc tak, jakbym nie tylko musiała radzić sobie ze zmianami "na dole", ale też "na górze", tj. w mojej głowie.
Listy starego Krętacza do młodego, lekkomyślnego Piołuna poruszyły w mojej duszy wiele strun i mam nadzieję, że zagrają one zgodnie z przeznaczeniem. Cieszę się, że przeczytałam tę książkę, bo dała mi wiele do myślenia. Mam jednak nieodparte wrażenie pewnego zgrzytu, gdyż wszystkie rady i przestrogi, choć w dużej mierze słuszne, napisane były, jakby nie patrzeć, przez człowieka, a więc z jego perspektywy. Niby wiem, że przecież inaczej się nie da, że każda książka, nawet Pismo Święte, zawiera w sobie rys osoby, która ją tworzy, ale nie do końca podoba mi się, że poucza mnie ktoś, kto sam może nie tylko popełniać grzechy, co mi w uczeniu się nie bardzo powinno przeszkadzać, ale jego sposób myślenia wcale nie musi być jedynym słusznym. Tyle jest przecież dróg do Boga, ilu jest ludzi, prawda? Mr Lewis pisze o pewnych prawdach, mówi, że powinno być "tak i tak", a przecież nie możemy mieć pewności, że ma rację. Ba – żadne z informacji, które do tej pory o nim wiem, nie potwierdzają, że ma prawo pisać w taki sposób. Do tego trzeba wielu lat studiów teologicznych, może setek poznanych bardzo dobrze ludzi, a nawet setek historii spowiedzi i kierownictw duchowych. No, może przesadzam. 🙂
Uważam jednak oczywiście lekturę "Listów" za uniwersalną i dość prawdziwą, oczywiście dla osób wierzących i dość mocno w tej wierze zakorzenionych. Nie polecam jej za bardzo ateistom a także osobom, które mogą jedynie powiedzieć o sobie, że wiedzą, że Bóg jako taki istnieje.
Zdecydowanie żałuję, że nie zawiera w sobie więcej humoru, dowcipu i lekkości, a jest raczej monotonna w rysie i stylu. Nie jest to zdecydowanie powieść filozoficzna, pełna zawiłości i niezrozumiałych ciągów przyczynowo-skutkowych, ale sądzę, że większa doza lekkości sprawiłaby, że więcej osób by ją przeczytało, a co ważniejsze – zapamiętało płynące z niej przesłanie i zrobiłoby z niego odpowiedni dla siebie użytek.
Na koniec dodam, że ubawiła mnie wzmianka o jakże cenionym i subtelnym poczuciu humoru Brytyjczyków – że, przepraszam, o czym mówimy??? 😀
1. K. Makuszyński, „Przyjaciel wesołego diabła”
Książkę tę przeczytałam na początku stycznia i muszę powiedzieć, że to było właśnie to, czego w tamtym czasie potrzebowałam.
Nie mogę jednak powiedzieć o tej powieści, że powinny ją czytać dzieci. Może dzieci z przed kilkudziesięciu lat, ale nie teraz. 🙂
Książka próbuje udawać wesołą i humorystyczną, jak to Makuszyński ma w zwyczaju, jednak jest pełna wzruszeń i doniosłości. Gdy czytałam kolejne rozdziały, skojarzyłam ją z Sienkiewiczowskim "pokrzepieniem serc", bo chyba w tym samym celu została napisana, a na pewno – w tym samym stylu. Nie przypomina pod względem wesołości i dowcipu "Szaleństw Panny Ewy", "Listu z tamtego świata" i innych powieści młodzieżowych Makuszyńskiego.
Mędrzec Witalis, staruszek nieco oderwany od rzeczywistości, ale o sercu szlachetnym i bardzo mądry, nawet nie spodziewa się, co stanie się z maleńkim chłopcem, którego znajduje na poboczu drogi do domu w ramionach martwej matki. Sam Janek nie wie, jak ogromną cenę będzie musiał zapłacić w wieku zaledwie kilkunastu lat za szczęście i życie ukochanego człowieka, którego traktuje jak ojca.
Nie wie, jakim próbom będzie poddany i czy… wyjdzie z nich żywy.
Nie mogę zdradzić więcej, bo zdradziłabym zbyt wiele, a nawet – popsułabym czytanie książki, jednak mogę powiedzieć, że dość spodziewanego właściwie zakończenia nie do końca się domyśliłam. Tak, oczywiście musiałam zajrzeć na koniec i trochę sobie "zaspojlerowałam", jednak w miarę czytania nie do końca wiedziałam, jak dokładnie skończy się książka.
Mamy tu do czynienia z dwoma swego rodzaju archetypami, a wręcz – fetyszami, które autor "Panny z mokrą głową" i "Awantury o Basię" bardzo lubi – miłości dziecka do rodzica oraz tragedii ślepoty.
Tego pierwszego rozwijać nie będę, bo zbyt dużo opowiedziałabym o fabule książki, jednak to drugie zasługuje na wspomnienie.
W każdej jednej powieści Makuszyńskiego występuje ktoś "ślepy". Sam autor w bardzo jednoznaczny sposób sugeruje nam, że nie ma większej tragedii, niż ślepota dla zdrowego człowieka. W książce "List z tamtego świata" jego pogląd jest przedstawiony najjaśniej. Książka o mylącym tytule "Przyjaciel wesołego diabła" pod tym względem nas nie zawodzi. Osoba ślepa jest właściwie umarła dla siebie, dla świata i dla otoczenia. Dostrzega w swojej ciemności jakieś tajemnicze, niezrozumiałe dla ludzi piękno, ale jednocześnie jest okaleczona bezlitośnie, niewspółmiernie i okrótnie. To jedno zawsze denerwowało mnie w książkach Makuszyńskiego, chociaż oczywiście rozumiem, skąd się takie wnioski brały w przedwojennej Polsce.
Wracając do powieści: jest wzniosła, pełna szczytnych ideałów, czasem powoduje uśmiech na twarzy, a przede wszystkim każe litować się nad bohaterem i gorąco mu kibicować. Nie spodoba się ludziom szukającym realizmu w książkach, nie wierzącym w idealizm. Jeśli jednak chcecie trochę pokrzepić się na sercu i duszy lub pokazać dojrzałej latorośli coś ze szczytnych ideałów, gorąco zapraszam do lektury.