Kartka z kalendarza

Rozpakowywałam zakupy. Z Frisco. Dużo ich było. Fajne.
Od śmierci Babci minęły 3 miesiące. Podniosłam się. To był wtorek. 22 lutego.
A potem 24. Urodziny mojej śp. Babci.
I znów upadłam.
Mam się o kogo martwić.
A dzisiaj znów ta piosenka.
I to chyba dobrze, że znów, mimo wszystko, umiem się z nią utożsamić.

Co tam u mnie?

Myśleliście, że styczeń skończył się dla mnie na tym, co Wam napisałam w ostatnim wpisie z cyklu? Czyli na ponad dziesięciu tysiącach znaków, tak na oko licząc?
Chyba nie znacie mnie dość dobrze, skoro sądzicie, że to wszystko. 🙂

##Powrót do aktywności fizycznej – oby na jak najdłużej!
W połowie stycznia miałam niewątpliwą przyjemność zapoznać się z Agnieszką, która to Agnieszka będzie pilnowała, żebym się nie zastała. 🙂 Przyjeżdża ona do mnie chwilowo raz w tygodniu i wyciska ze mnie soki, abym żyła dłużej, ciesząc się dobrym zdrowiem, zgrabną sylwetką, koordynacją ruchową itp itd.
Powrót do aktywności fizycznej zaczął się u mnie właściwie już na początku stycznia, gdy poczułam falę chęci na ćwiczenia. Akcja nabrała jednak potem tempa.
Na początku sądziłam, że mogę polegać tylko na treningach z Internetu, a właściwie z Youtube (treningi na centrumsportowca.pl są dość dobrze opisane, jeśli ktoś już wcześniej ćwiczył), ale mój problem polega na tym, że mam hipermobilność, pogłębioną dość mocno lordozę szyjną i lędźwiową i jeszcze pare innych "ale", które wymagają, żebym bardzo pilnowała się podczas ćwiczeń. A to z kolei sprawia, że najlepiej, by ktoś mnie pilnował.
No i pilnuje. 🙂 Oczywiście sama też ćwiczę, ale cotygodniowa kontrola zdecydowanie jest porządana.

##Powrót do czytania
Jak mogliście zauważyć, styczeń obfitował u mnie w recenzje książek.
Ciekawe u mnie to czytanie, bo czasem mam fazę i czytam ich po pięć, ale już przy tej piątej jestem tym czytaniem bardzo zmęczona, tak że potem, przez kilka następnych miesięcy, nie mogę spojrzeć na żadną. Nie jest to zdrowe i komfortowe, ale nie umiem zachować odpowiedniego balansu, niestety. 🙁

##Jakoś tak ciężko…
Z fundacyjnego wpisu na blogu domyśliliście się pewnie, że decyzją, która wytrąciła mnie miesiąc temu z równowagi, było odejście z Zarządu Fundacji Jamajki, szerzej znanej jako Maja Sobiech.
Nie będę rozwijać się zbytnio nt. samej tej decyzji – wspomniałam o niej w poprzednim wpisie i chociaż mam ochotę jeszcze dużo o niej gadać, to raczej słowa te nie są przeznaczone dla Was. 🙂
Muszę jednak przyznać się, że ta decyzja zatrzymała rozpędzone poprzednio koło zamachowe. Mieliśmy wiele zaplanowanych projektów, nowych inicjatyw, wiele nowych modeli, które już, już miały trafić do sklepu. Nie trafiają, nie działają, nie idą do przodu. Nawet ja nie mogę codziennie, jak dawniej, sumiennie spełniać swojego niewielkiego przydziału obowiązków. Wszystko dlatego, że nie mam motywacji.
Decyzja Mai była wyłącznie jej decyzją, a ogólnikowe "Właśnie pokazaliście, że nie można Wam ufać", skierowane do nas, jako do organizacji, uderza też we mnie, bezpośrednio we mnie. Sory, świecie kochany, ale to nie ja jestem winna. I wiecie, co mnie smuci najbardziej? Że wkładam w tę sprawę naprawdę wiele serca, czasu, poświęcenia, a obrywa mi się za to, co zrobił ktoś inny.
Stąd brak motywacji do dalszego działania, jakiś taki marazm. Skoro i tak ktoś, pośrednio lub bezpośrednio, przekreśli to, co z takim mozołem budowałam, to po co się właściwie starać? Ja mogę być czynna, ale inni i tak będą mieć w dupie. Albo też, zależnie od punktu widzenia, uznają, że ja też jestem współwinna.
Mogę tylko powiedzieć, że to przykre.
Humor i optymizm, którym tryskałam, nieco mnie więc opuściły.
Nie mogę jednak powiedzieć, że jestem ich zupełnie pozbawiona. Mam wrażenie, że coś na stałe (lub na długo) zmieniło się w moim postrzeganiu rzeczywistości. Teraz, zgodnie z ideą Edith Eger, próbuję patrzeć na każdą sytuację z perspektywy jej dobrych aspektów. Widzę taki nawet w zmianach w Zarządzie, chociaż raczej nie wypada mi o nim publicznie pisać. 😉 Takimi właśnie technikami próbuję sobie pomagać w kiepskim (hormonalnie i pozahormonalnie) okresie w moim życiu.
Nie zrozumcie mnie źle, to naprawdę nie jest zły czas. Po prostu mój organizm źle obecnie na niego reaguje…

##Denka
Projekt "Denko" to w świecie Youtubowym i influencerskim opowiadanie o kosmetykach, które się zużyło do samego dna. To wrażenia z ich używania i rekomendacje dla ew. kupujących (takie denka cenię najbardziej).
W ostatnich tygodniach skończyły się:
* Faceboom, Mix me up, serum kolagenowe #3 – Prawdziwy Fenomen
Ciekawa sprawa z tym serum. Dostałam je do testów w ramach Klubu Recenzentki na wizaz.pl wraz z dwoma innymi produktami z serii. Już na samym początku oceniłam go wyżej niż elektrolitowego brata, ale zaskoczył mnie, gdy wróciłam go po przerwie. Jest gęsty, ładnie pachnie i bardzo przyjemnie wygładzał, nawilżał i leciutko napinał moją mieszaną, odwodnioną cerę. Oczywiście dawany pod krem. 🙂 Można stacjonarnie (i online też) kupić go tylko w Hebe.
* Speick, szampon w kostce do włosów cienkich – Objętość i blask
Produkt można na pewno kupić w Bioekodrogerii (https://bioekodrogeria.pl/product-pol-8363-Speick-Natural-Activ-szampon-w-kostce-do-wlosow-normalnych-Objetosc-i-Blask-60-g.html) i kosztuje obecnie 30 zł, ale przy obecnych cenach szamponów to nie jest dużo. Z resztą starcza na nie wiem ile. I pieni się jak wściekły!
To już moje drugie zużyte do końca opakowanie, ale mam jeszcze trzy. 🙂 Wszystko dlatego, że to produkt bardzo podróżny, więc jeden mam w domu rodzinnym, jeden – w Warszawie, a jeszcze jedną kostkę wożę w kosmetyczce, bo nie zajmuje stosunkowo dużo miejsca, a jest zawsze na podorędziu, gdybym musiała umyć włosy. Przez to nie muszę przelewać szamponów do malutkich opakowań i zastanawiać się, na ile mi taka "odlewka" starczy. Nie trzeba go właściwie rozpieniać, w przeciwieństwie do innych szamponów – wystarczy tylko wziąć go do rąk i porządnie zmydlić, a gęste mydliny nałożyć na skórę głowy (pamiętajcie, szampon jest do skóry głowy, nie do włosów) i masować. Na zmoczonej skórze głowy spieni się jeszcze bardziej. Do szamponów w kostce trzeba się przyzwyczaić, ale jak już je ogarniemy, są naprawdę super. 🙂 No i pamiętajcie, że nie wliczają się do limitów 200, 100 czy 50 ml do bagażu podręcznego w samolotach, no bo to przecie gramy, nie mililitry. 😉 Nawet pajper, osobnik myjący głowę codziennie, zdecydowanie przeciwny nowościom, innowacjom, rewolucjom, a przede wszystkim – naturalnej pielęgnacji, stwierdził po pobycie w Oxfordzie, że "Te szampony w mydełku to naprawdę praktyczne są!". #Wearethechampions

ALog #02 – Ogólne, niepełne spojrzenie na porządki, trochę rozkmin nt. produktywności i takie różne :)

Kochani,
Ten alog to ogólna przebieżka po moim dniu porządków z dn. 01.02.2024. Był to dla mnie bardzo trudny, ale też bardzo produktywny dzień. Wycięłam z audio duże fragmenty o sprzątaniu poszczególnych powierzchni – wrzucę je w ciągu kilkunastu najbliższych dni i dowiecie się, jak myję kabinę prysznicową, muszlę klozetową, lodówkę i parę innych powierzchni. Dodatkowo pomiędzy poobiednim wejściem z pokoju i ostatnim wejściem jest duża przerwa, w której umyłam kuchenkę gazową, podłogi, jak również odkurzyłam konty tradycyjnym odkurzaczem. Niestety te nagrania mi się nie zapisały, więc musicie wierzyć na słowo. 🙂

11. R. Kosin, „Dziecko z mgły”

Wszystko zaczyna się, gdy do Alicji dzwoni niejaka Miss Parker z informacją, że jest najbliższą krewną przybyłej z USA dziewczynki, której matka umarła i małą nie ma się kto zaopiekować. Alicja przyjeżdża na lotnisko z zamiarem wyjaśnienia tej pomyłki, ale zostaje z małą sam na sam tuż po ulotnieniu się jej ekscentrycznej opiekunki. Mia zdaje się być ofiarą mutyzmu wybiórczego, będącego następstwem smutnych przeżyć. Okazuje się jednak dziewczynką nadspodziewanie bystrą, zwłaszcza, gdy pozwoli się jej na autonomię.
Z czasem, mimo napomnień tajemniczej Parker, Alicja musi wtajemniczyć w przybycie małej Amerykanki swojego najlepszego kumpla, Bartodzieja, jak również Igę, sąsiadkę i matkę ośmiolatki, oraz swoją ciotkę Anielę. Ciotka zastąpiła Alicji rodziców, po tym, jak ci zginęli w wypadku, gdy Alicja miała tylko siedem lat… Zaraz zaraz, że co? Czyżby zbieg okoliczności? A czy Ciotka Aniela nie widziała nigdy wcześniej Emmy Parker? I czy zachowanie Mii nie przypomina reakcji siedmioletniej Alicji tuż po wypadku? Dlaczego obie nie pamiętają czasów przed zamieszkaniem u nieznajomych krewnych? Dlaczego na początku są apatyczne? I czemu nagle okazuje się, że matka Mii, uznawana za zmarłą, przecież żyje?
Powiem szczerze, że myślałam, że fabuła tej książki będzie inna. Że powieść Renaty Kosin przypomina mi "Magiczną chwilę" Kristin Hannah, którą swego czasu bardzo polubiłam, opowiadającą historię dzikiego dziecka, Alice, wychodzącego z mroku. Tymczasem jest wręcz odwrotnie. Socjalizująca i adaptująca się do nowej rzeczywistości Mia staje się, w swej dziecięcej niewinności, coraz mroczniejsza, a jej historia – coraz bardziej zagmatwana i niepokojąca. Zwłaszcza, że z Alicją nie łączą dziecka tylko więzy krwi.
W dodatku w całą sprawę zamieszana jest tajemnicza Fundacja, o której nie mamy pewności, czy jest "dobra" czy też "zła".
A na domiar wszystkiego, zakończenie książki jest otwarte i bynajmniej nie do końca szczęśliwe.
Czytając "Dziecko z mgły", miałam wrażenie, że bohaterowie żyją w wielkim Matrixie, wciąż kontrolowani i obserwowani. Że każdy ich krok, każdy czyn jest przewidziany i na każdą ich reakcję jest plan. To z kolei sprawiło, że sama zaczęłam czuć się podobnie.
Bo skoro ludzie opisywani w książce mogli przeprowadzać swoje brudne machinacje zarówno w Polsce, jak i w Ameryce, to dlaczego nie mam wierzyć, że działają nadal, naprawdę?
Nie mogę powiedzieć, że jest to typowy kryminał. Uważam też, że w zarysowaniu postaci są pewne luki, a drobne niedociągnięcia zdarzają się nawet w fabule.
Niemniej jednak cieszę się, że udało mi się książkę przeczytać, nie zaglądając prawie na koniec. Ale cieszę się też, że na ten koniec zajrzałam, bo pozwoliło mi to nie bać się w pewnych, kluczowych dla fabuły momentach tylko dlatego, że wiedziałam, jak się to wszystko skończy.
Z tego miejsca znów muszę pozdrowić Eugeniusza Pompiusza, o którym podejrzewam, że ma zamiar zacząć mi wyskakiwać z lodówki, jak również Dorkę B, której z całego serca życzę, by nigdy nawet przez myśl jej nie przeszły lęki, jakie musiały odczuwać występujące w powieści matki.

10. P. R. Cichoń, „Pewnego razu w Świnioryjach”

Na wstępie chciałabym pozdrowić Eugeniusza Pompiusza oraz, nieobecnego tu już od czasu dłuższego, Marchevauxa, czyli zawodowo – p. Patryka Faliszewskiego oraz p. Dariusza Marchewkę, którzy pośrednio przyczynili się do minimalnego zepsucia mi mózgu. 😀
Gdy myślę o tej książce, to kojarzy mi się ona najbardziej z "Kiepskimi", których miałam przyjemność poznać tylko maleńki kawałek uniwersum, jak również z "Trzynastym Posterunkiem" (oj, tu jeszcze gorzej).
Waldek Paciaja jest sobie wioskowym pijaczkiem, który korzysta z życia na tyle, na ile starcza mu butelek, często pożyczanych od przyjaciół i im również. Picie z gwinta jest tu na porządku dziennym i dobrze, że pożyczają sobie butelki z wódką, bo przynajmniej wiadomo, że się niczym, siłą rzeczy, nie zarażą. 😀
Mundek Waśka, starszy od Waldka, jest jego opoką, przyłbicą i ostoją. Hamuje zapędy kolegi, jest jego kumplem, managerem, rzecznikiem prasowym i bodyguardem, jak trzeba.
Wszystko dzieje się w spokojnych, mazurskich Świnioryjach, gdzie czas faktycznie płynie wolniej, a ludzie – żyją spokojnie. Na tyle spokojnie, że Waldek w gminnym Gnijewie pojawia się raz na dziesięć lat, a wymiana dowodu osobistego to dla niego szok poznawczy.
Wszystko fajnie, dopóki nie pojawia się we wsi tajemniczy "Warszawiak", który zwabia Walę do tajemniczego domu Konieczki na końcu wsi i, nie wiadomo jak, wciąga go do lustra. Od tej pory, jak to się mówi, Wala ma wizje. A raczej sny. Przewiduje przyszłość, rozpoznaje morderców i złodziei, a nawet, we śnie, potrafi unieszkodliwić im hamulce w wozie. Już nie mówiąc o tym, że monolog umoralniający nt. marnowania potencjału wody jego ustami wypowiadają istoty pozaziemskie, a także o tym, że pierwszy widzi zombiaki, które wychodzą z grobów po burzy.
Także wiecie, dzieje się dużo. 🙂 Żadne opowiadanie nie ma zakończenia. Dziwne rzeczy po prostu się dzieją, a ludzie, chyba dość odporni psychicznie, po prostu sobie z nimi żyją. I już.
Ba – w pewnym momencie autor łamie czwartą ścianę, sam zjawiając się w Świnioryjach…
Zdradzać więcej nie będę. Jeśli chcecie sobie zepsuć mózgi, ale w stopniu minimalnym i zdolnym do szybkiego naprawienia, serdecznie polecam. 🙂 Chociaż miałam takie nieliczne minuty wieczorem, gdy czekałam, co mi wylezie ze ściany. Błeach!
Muszę tylko nadmienić, że akcja zawiązuje się dziwnie powoli. Mam wrażenie, że p. Roch Siemianowski, mistrz w tej dyscyplinie, musiał się najpierw dobrze wkręcić, nim przejął stery nad tym szaleństwem. No, ale jak już się wkręcił, to zaczęło się dziać. 😀 Gdy spojrzałam na jego nazwisko w metryczce, to wiedziałam, na co się piszę i nie zawiodłam się. Tzn. na tyle, na ile można nie zawieść się tak… pochrzanionym światem. 🙂

Z pisania pracy magisterskiej nauki kolejne

Niesamowitym jest, jak wiele dowiaduję się podczas pisania mojej nieszczęsnej magisterki, mojego nemesis i koszmaru nocnego obecnych czasów.
Otuż Mr. Hejwowski, niedościgniony wzór tzw. "scholars" w temacie, znany na całą Polskę jakże Świętej Pamięci profesor, który nawet uczył mnie przez jeden semestr (I że ja nie wiedziałam, z kim mam do czynienia!) podał w swej książce przykład, jak to swego czasu tłumaczył książkę z dziedziny astronomii, w której padło pojęcie "big crunch". Jeśli ładnie poprosicie pajpera, może zrobi na ten temat wpis – ja nie zamierzam wgłębiać się w szczegóły. 😀
Otuż owo "big crunch" jest przeciwieństwem "big bang", o którym mniej więcej wiemy, co to znaczy. Określa to tzw. Teorię Wielkiego Wybuchu, która stworzyła Wszechświat w formie, jaką znamy dzisiaj (no, mniej więcej w takiej).
I teraz tak: Samo przetłumaczenie banalnego "big bang" na monumentalne "Wielki Wybuch" jest już pewnego rodzaju uwzniośleniem. Bo skoro "bang" oznacza po prostu "buuuum", to dlaczego nie zostało to przetłumaczone na polski jako "wielkie buuum"? Tak, jak zrobiono to, nomen omen, w przypadku filmu z roku 2010 z Nianią McPhee jako główną bohaterką? Kto dał Polakom prawo do robienia z tego nie wiadomo jakiej teorii, skoro światowe sławy zza granicy mówią po prostu "buuuum" i się nie certolą?
I teraz dochodzimy do owego "crunch". Wiecie, co to znaczy, prawda? To jest ten dźwięk, który się wydaje np. siadając (oczywiście nie chcący) na paczce chipsów. Najlepiej zamkniętej. Albo nadeptując, np. na jakąś cenną a małą klawiaturkę bluetooth. Nie odda tego żadna klawiatura. Ciekawa sprawa z tym słowem, bo anglosasi mają swoje "crunch", które nie jest nawet onomatopeiczne w ścisłym sensie, ale oznacza coś, co w języku polskim nawet nie ma odpowiednika, a co brzmi mniej więcej jak krrrrhhhhhhhhhhhh. No sory, inaczej nie umiem tego zapisać.
I dochodzimy do tłumaczenia owego "crunch" na polski. Odejdźmy od skojarzenia z chipsami, wszak mowa o końcu świata… Trochę powagi, dobrze? Dziękuję.
No, więc o ile "big bang" miało już swoje monumentalne odzwierciedlenie w "Wielkim Wybuchu", o tyle, jak pisze prof. Hejwowski, zwany w skrócie przez swoich studentów po prostu "Hej" (Mam nadzieję, że Pan o tym wiedział, Profesorze…), podczas próby znalezienia tłumaczenia "Big Crunch" na polski napotkał na problem. Bo jedyne tłumaczenie wynikało z, nomen omen, tłumaczenia jakiegoś Polaka, który przekładał książkę angielską. Ów tłumacz, chyba niesiony szczytnymi ideałami, przetłumaczył "Big Crunch" na "Wielki Kres". Zapaliła mi się żółta lampka namber jeden. Ale gdy Hejwowski, zniechęcony propozycją kolegi, zastosował, wymyślone przez siebie, pojęcie "Wielka Implozja", w mojej głowie rozbrzmiał główny motyw z "Pogromców Mitów" i zdecydowałam się zasięgnąć opinii eksperta. Ekspert, przywołany potężnym okrzykiem z rodzaju "Daaaawiiiiiiid!" przybył i wyjaśnił, że w nomenklaturze, branży, slangu, czy co to tam jest, stosuje się termin "Wielki Kolaps". Po pierwsze więc, Profesorze Hejwowski i kolego wcześniejszy, gdzieście szukali? Czy książki przez Was tłumaczone były tak starymi, czy też zawiodły Internety? Bo pierwszy raz pojęcie "Wielki Kolaps" pada w pracy z roku 1992. I to w dodatku na Uniwersytecie Warszawskim. Więc jeśli te przekłady były późniejsze, to może jednak radzę się nie przyznawać. 😉 Przypuszczam jednak, że były dużo wcześniejsze. I fizycy, którzy patrzyli na Wasze wysiłki, stwierdzili, że… no chyba jednak nie skorzystają. 🙂 Po drugie, o ile anglosasi się nie certolili i, po prostu nazwali to "Big Crunch", czyli na nasze "Wielkie krhhhhhhhh", to my musieliśmy, też po naszemu, nazwać to "Wielkim Kolapsem". Ludzie, co to jest za anglicyzowanie (lub latinizowanie, jeśli istnieje takie pojęcie) prostego krhhhhhh??? Kto, siadając na paczce chipsów, mówi "kollllllappppppppppppssssss?".
Wywód skończony. Dziękuję za uwagę. 😀

9. N. Fields, „Nie zadzieraj z nianią”

Jeśli szukacie lekkiej rozrywki po cięższych czasach czytelniczych, to jest to książeczka w sam raz dla Was. Taka właśnie na jeden wieczór, bo trwa zaledwie niepełne 3 godziny słuchania. 🙂
Czyta niezawodna K. Anzorge, dzięki której się z nią zapoznałam.
No bo to było tak, że p. Anzorge tak dobrze przeczytała "Mansfield Park", że stwierdziłam, że chcę poczytać coś innego w jej wykonaniu.
I o ile bardzo dobrze sprawiła się także i tutaj, to jednak lekko przesadziła z emocjonalnym potraktowaniem dzieła. Za dużo było tych emocji, za dużo. Rozumiem takie zaangażowanie, bo wynikało z fabuły, ale jednak wolałabym najpierw zaangażować się sama. 🙂
Co do No ale ja, jak zwykle, o lektorce, a co z książką?
Cóż, jest to powieść oznaczona dz.st, co oznacza mniej więcej tyle, co "dzieci starsze". Nie powiedziałabym, że to książka dla dziesięciolatka, ale już dla czternasto, piętnasto – owszem. To nie tak, że będzie niedopasowana językowo – po prostu marzenia i miłości osiemnastolatków mogą takiego dziesięciolatka troszkę mniej interesować. Oczywiście nie zabraniam. 😉
Główną bohaterką jest Laura – początkująca baletnica, córka zubożałej rodziny z wyższych swer. Dziewczyna musi sama zarabiać na to, by stać było ją na lekcje baletu. Z tego też powodu podejmuje się opieki nad córką bogatych rodziców z dzielnicy, w której kiedyś sama mieszkała. Zastanawia ją tylko, dlaczego stawka na zleceniu jest dwókrotnie wyższa od normalnej…
To, co mnie rozczarowało, to rozwój małej Grace i jej relacji z Laurą, główną bohaterką. Wszyscy, łącznie z bratem, uważają Grace za prawdziwie nieznośną, podczas gdy poza pierwszym wybuchem, na samym początku znajomości, dziecko jest naprawdę przyjazne i bystre. Owszem, zachowuje się jak troszkę rozpieszczone, ale wierzcie mi – nie wychodzi poza normy, nawet jak na jedynaczkę, którą mała Grace nawet nie jest.
Skąd więc ta łatka "nieznośnej"? Skąd – podwójna pensja? Niby wiem, że czasami takie łatwki przypina się dzieciom, ale Laura nie ma jakichś wybitnych zdolności, intuicji i empatii, a jednak dociera do dziewczynki w niespełna 15 min. Co więcej, odkrywając jej pasję, przemienia Grace w urocze, bystre, uczynne dziewczątko.
A to wszystko razem daje pozór płytkości postaci.
Wiem, że to książeczka dla dzieci, ale myślę, że nawet jako dziecko byłabym lekko rozczarowana, jak wszystko idyllicznie płynie do przodu, bez żadnych niemal przeszkód. Jest zbyt pięknie, by mogło być prawdziwie, nawet jeśli zakończenie, dobre zakończenie, jest jak najbardziej możliwe do osiągnięcia.
Muszę przyznać na koniec, że to było właśnie to, czego potrzebowałam tego dnia. Wiem, że często piszę tak o książkach lekkich, łatwych i przyjemnych – trudno, nic nie poradzę. 😉 Mogę tylko jednoznacznie powiedzieć, że bardzo poprawiła mi kiepski humor pewnego wieczora.

8. J. Austen, „Mansfield Park”

Do lektury tej powieści już od dawna zachęcała mnie bardzo pozytywna opinia "Czytaczowej" ze Strefy Czytacza – osoby, która raczej nie znajduje upodobania w literaturze klasycznej, tymczasem tę powieść cały czas sobie ceni.
Fenomeny "Mansfield Park" są dwa – pierwszy to postaci, a drugi to lektorka, w tym wypadku – K. Anzorge (za ew. błędy pisowni przepraszam).
Jest to już trzecia powieść Austen, którą miałam przyjemność przeczytać, a czytało mi się ją, mimo wszystko, dużo przyjemniej, niż "Emmę".
Fanny jest uboga, bo jej mama wyszła za mąż za pułkownika Price’a. Gdy ma dziesięć lat, jej dwie szacowne ciotki decydują się zabrać ją do Mansfield Park i tam wychować. Fanny musi stawić czoła oderwaniu od domu i rodziny, jak również surowym wymaganiom tzw. "wyższych swer". Towarzystwo Marii i Julii, kuzynek i córek lady Bertram, pani na Mansfield, raczej jej w tym nie pomaga – dziewczynki są lekko zniesmaczone jej brakami w edukacji i ogładzie. Dziewczęta rosną, rosną też ich zalety i wady. A wiadomo, że tam, gdzie ładne dziewczęta, tam i przystojni młodzieńcy. 😉
Ciekawostką w tej powieści jest to, że znajduję w niej tylko dwie wyraźnie "złe" postaci – p. Norris z jej dwulicowością, pychą, skąpstwem, wywyższaniem się i pogardą dla pewnych bohaterów oraz jej siostrę, lady Bertram – osobę leniwą, mało bystrą, gnuśną, otępiałą i mało dbającą o dom i dzieci.
Reszta bohaterów, w tym – postaci, których postępowanie autorka kreśli jako nieodpowiednie, nie może wyróżnić się wyraźnie złymi skłonnościami. Jest tam pewien kobieciarz, który pod wpływem płomiennego uczucia do dobrej, młodej panny mógłby się ustatkować, bo sam tego pragnie, jest też pewna panna, która z czasem zmienia sądy o pewnych grupach społecznych na korzystniejsze, a jednak nie zdąża zyskać szczęścia, są dwie dziewczyny, które tracą szansę przez niedopilnowanie rodziców, nadmierne pochlebstwa i chwile słabości… Teoretycznie autorka wskazuje nam, że pewne zachowania, a więc i postaci, są złe. Ale nawet ona sama opisuje je w taki sposób, że o żadnej z nich nie mogę powiedzieć, by z gruntu była niegodna szacunku. Jest to zachowanie o tyle zaskakujące, że w poprzednich dwóch powieściach postaci negatywnych, przekoloryzowanych, gnuśnych, pysznych i knujących intrygi było znacznie więcej i były niemal od razu widoczne. Ich negatywne cechy charakteru tylko narastały. Tymczasem w "Mansfield Park" skłaniałam się raczej ku usprawiedliwianiu bohaterów i wybaczaniu ich słabości w trakcie czytania.
W tej powieści brakowało mi zwrotu akcji, który pozwoliłby znaleźć zakończenie mniej przewidywalnym. W "Mansfield Park" zakończenia jako takiego nie było. Pewne rzeczy się wydarzyły i ich uczestnicy oraz świadkowie ponieśli odpowiednie konsekwencje. Dla jednych, w tym – głównych bohaterów, skończyło się to dobrze, dla innych – źle. W "Dumie i uprzedzeniu" ucieczka Lidii Bennett wiąże się z dramatycznymi zwrotami akcji, zmianami poglądów, burzliwymi myślami i naradami. Tutaj wszystko jest naturalną konsekwencją następujących po sobie wydarzeń. Przyjęłam te konsekwencje za bardzo naturalne i wciąż czekałam na coś, co mnie zaskoczy. Nic takiego nie nastąpiło. Trochę tak, jakby po zimie przyszła wiosna, a po wiośnie – lato. Brakło mi zamieszania, płomiennych wyznań, zmian pozycji i wielkiego spotkania bohaterów na końcu powieści, jak miało to miejsce w "Emmie" i w "Dumie i uprzedzeniu".
Co zaś do lektorki…
Z towarzyszenia p. Anny Romantowskiej w tej przygodzie zdecydowałam się zrezygnować głównie przez zmęczenie materiałem (wszak "Emma" nie przeczytała się sama), jak również przez kiepską jakość nagrania. Zachęcona poprzednim powodzeniem p. Szczepkowskiej, która nagrała audiobook Austen dla Metra MSN, wybrałam nowszą interpretację i się nie zawiodłam. K. Anzorge, jak ją przedstawia DZDN, spisała się fantastycznie. Brzmi ona na lektorkę na wskroś współczesną. Czyta powoli, spokojnie i bez maniery, która charakteryzowała nawet p. Szczepkowską. Ta ostatnia czytała "Dumę i uprzedzenie" z pewną emfazą, która (całkiem słusznie) dodawała klimatu wiktoriańskiej Anglii. P. Anzorge po prostu była. I to "bycie" świetnie podziałało na tę powieść. Zdawało się ją jakby… uwspółcześniać, przy zym lektorka nic w tym kierunku nie robiła. A jednocześnie bardzo dobrze wcielała się w konkretne postaci, nie potrzebując nawet zmieniać zbytnio barwy głosu, sposobu wymowy itp. Innymi słowy, nasza znajomość na pewno się nie zakończy, zwłaszcza biorąc pod uwagę, że w dzisiejszych czasach dobrych lektorek jest coraz mniej…
Bardzo przypomina mi ze sposobu wypowiadania słów, rytmu i tonu głosu p. Annę Dereszowską. Naprawdę ma podobny głos. 🙂 Jest on tylko troszeczke mniej afektowany.

7. A. Conan Doyle, „Przygody Sherlocka Holmesa”

Z Sherlockiem Holmesem miałam przyjemność zapoznać się już w gimnazjum, gdy wraz z klasą przeczytaliśmy "Psa Baskerville’ów" jako lekturę szkolną. Odgrywał go, w wielu kręgach niezmiernie kontrowersyjny, Jacek Kiss, który w tej konkretnej roli sprawdził się wprost fantastycznie. Może dzięki pomieszaniu wrodzonej, jakby nie patrzeć, delikatności, dźwięczącemu w głosie humorowi, z mrukliwością i ordynarnością, o którą posądza go wiele osób, dobrze wcielił się w postać tak dziwną, jak detektyw z Baker Street.
Już przy pierwszej styczności z Doylem uderzyło mnie, wspomniane bezpośrednio przez Watsona, podejście Holmesa do przyjaciela.
Z jednej strony rozumiem, że to geniusz, bo faktycznie, po przeczytaniu cyklu przygód utwierdziłam się w tym przekonaniu, z drugiej – naprawdę źle traktował przyjaciela. Czasem próbował mu to powetować, ale, powiem szczerze, odbierałam to jak akty łaski, jak ochłapy, rzucane dość dobremu służącemu.
Do nakreślenia tej refleksji skłoniło mnie ostatnie opowiadanie, w którym Holmes umierał, a Watson naprawdę przeraził się stanem jego zdrowia. Holmes nie bardzo wyglądał na to, by miał powetować mu tę stratę.
Jestem szczególnie wrażliwa na tym punkcie; uważam, że każdy przejaw troski, ale też każdą krzywdę zadaną drugiemu człowiekowi, warto odwdzięczać, nawet w dwójnasób. Są jednak osobowości, w tym Holmes i ja, które zdecydowanie w tym nie celują.
Holmes jest zadaniowcem i geniuszem. Fakt, że jest zadaniowcem, tak jak ja, sprawia, że skupia się tylko na zadaniu i jego rezultacie, zaś fakt, że jest geniuszem, sprawia, że zapomina o kwestiach przyziemnych. Mam wrażenie, że gdyby tego człowieka oderwać od spraw absorbujących, gdyby np. musiał sam poprowadzić sobie dom, kupić kwiaty kobiecie, zaprosić ją na randkę itp, zdecydowanie by nie podołał. Ba – jasno wynikało z powieści, że za kobietami nie przepadał. Może dlatego, że stanowią one zagadkę, której nawet najtęższa głowa nie potrafi sprostać? To daje nam, płci słabej, ogromną satysfakcję, czy nie tak? 😉
Jeśli chodzi o sam cykl opowiadań, to zawiłość zagadki Psa Baskerville’ów była dużo większa. Rozczarowałam się banalnością tych opowiadań, szybkim postępem akcji (za szybkim nawet jak dla mnie) i dość banalnymi zakończeniami.
Chociaż, co tu dużo kryć, w zwrotach akcji Doyle musiał stanowić wzór dla twórców Scooby’ego Doo. 😀
Czy polecam przeczytać?
Pewnie, że tak. 🙂 Na pewno osobom, które generalnie nie mają do czynienia z kryminałami w ogóle, a chciałyby zacząć od klasyka. Ale ostrzegam, że jest to lektura odpowiednia na szykowanie obiadu, sprzątanie, na krótkie przerwy w rozmowie i podobnie absorbujące zajęcia, bo jest lekka i sama nie absorbuje. Myślę zaś, że zaabsorbować może młodzież 13+.