Grajdołek Musi Wrócić!

Akcja została niedawno zapoczątkowana, a jej celem jest… hm… nakłonienie autorki bloga do… nie porzucania go! Ja, przyznaję, nie byłam stałą czytelniczką, ale zawsze znajdowałam tam wartościowe treści. Bez Grajdołka to już nie jest to samo!
Proszę, zróbmy wszystko, by Grajdołek wrócił!
Zmieńmy statusy i sygnaturki, wpisując w nie takie jak moje lub podobne hasło i dodajmy wpis na blogu, by autorka wiedziała, że tak łatwo się nie poddamy!
Elanor, wróć do nas!!!

Dlaczego mężczyźni?

"Widzę, że kto się ożeni, robi się
lepszy. Powiedzcie mi, dlaczego Maryla się nie ożeniła?
Staropanieństwo Maryli nie było dla niej nigdy drażliwą sprawą, toteż,
zamieniwszy porozumiewawcze spojrzenie z Anią, odpowiedziała po prostu:
– Prawdopodobnie dlatego, że nikt mi się nie oświadczył.
– To dlaczego Maryla się komuś nie oświadczyła?
– Ależ, Tadziu – oburzyła się Tola, która zazwyczaj nie wtrącała się do rozmowy
nie pytana. – Przecież to mężczyźni muszą się oświadczać.
– Nie rozumiem, dlaczego zawsze mężczyźni – odburknął Tadzio. – Wszystko na
świecie każą robić mężczyznom. Czy mogę dostać jeszcze puddingu, Marylo?"
Zgadnijcie, z jakiej to powieści p. Montgomery pochodzi ten fragment. Albo raczej z jakiej części pewnego znanego cyklu.
Odświeżam sobie ten cykl i wiele rzeczy odbieram zupełnie inaczej niż wcześniej. Jest tak za każdym razem, gdy czytam ponownie jakąś książkę, a niektóre odświeżam sobie po kilkadziesiąt razy. Nie zliczę, ile razy czytałam ten cykl. Dziś jednak zastanowiło mnie… dlaczego mężczyźni? Nie, nie jestem feministką i nie będę tego ukrywać. Nie chodzi mi też o to, że wszystko na świecie każe się robić mężczyznom. Mam na myśli co innego.
##"Dlaczego Maryla się nie oświadczyła?"
No właśnie, dlaczego? Jak już mówiłam, nie chodzi mi o prawo, które zapobiegałoby czyjejkolwiek dyskryminacji. Myślę raczej, że to zawsze mężczyzna pyta kobietę, czy zechciałaby zostać jego żoną. To ona może się nie zgodzić, to ona wydaje swoje specjalne zezwolenie na bycie kochaną… Dlaczego? Czy to nie jest właśnie tak, że często to my powinnyśmy zapytać o to mężczyzny? "Czy zechciałbyś", "Czy uczynisz mi ten zaszczyt"? To najpiękniejsze pytanie jest ukazaniem swojego oddania, przywiązania, chęci poświęcenia się drugiej osobie… Uważam, że czasem role powinny się odwrócić. Dlaczego to zawsze mężczyzna musi się tak… Nie, zniżanie to nie jest dobre słowo. Cóż, innego nie mam! 🙂
I to tyle!
Buziaczki dla Was,
Papa!

Wyzwanie językowe dla Was, czyli… Jestem po kawie!

Witajcie, Cześć!
Po godz. 19:00 wypiłam kawę. Jest to pierwszy raz, gdy wypiłam ją tak późno i pierwszy raz, gdy użyłam naszego ekspresu by zaspokoić własne potrzeby, więc nie dziwcie się efektom mego stanu!
Uczę się do poprawki egzaminu z Podstaw Dydaktyki (Nie, nie oblałam go, ale pragnę podciągnąć z 3 na 4.) i właśnie dowiedziałam się, że 10 najczęściej używanych słów w języku stanowi zwykle ok. 25% całego tekstu, a 100 słów – 50%. Rozumiecie? 50% mojej pisaniny stanowią słowa z listy stu najczęściej używanych!
To zainspirowało mnie do postawienia Wam następującego wyzwania:
Oto lista 10 najczęściej używanych w j. polskim słw (niestety znalazłam je tylko w jednym źródle, więc lista może być nieżetelna):
Się, i, w, nie, na, z, do, to, że, a.
Teraz czekam na wpisy na blogach lub komentarze pod tym wpisem, które żadnego (Podkreślam, żadnego!) z tych słów nie będą zawierać. I to ma być luźna wypowiedź, a nie specjalnie spreparowany pod tym kontem twór. Nie wiem, jaka będzie nagroda za najbardziej kreatywny i swobodny tekst, ale z pewnością będzie to szacunek, honor, sława, chwała i uznanie.
No to enjoy, Dziubki, bawcie się dobrze, a ja wracam do metod badania znajomości słownictwa. 🙂
Buziaczki dla Was,
Papa!
PS. Bonusowe pytania dla Was:
1. Co to jest słowo?
2. Ile słów ma j. polski?
3. Ile słów zna przeciętny człowiek?
4. Jak można zmierzyć znajomość czyjegoś słownictwa?

Szykuję Wam niespodziankę, ale…

Kochani,
Pod presją, za namową, przyszpilona setkami okrzyków skandującego tłumu, szykuję Wam niespodziankę. Nie powiem, co to jest. Pewnie część z Was się domyśla, ale nie zdradzajcie mojego pomysłu, proszę. Pierwsza jej część miała wylądować na blogu dzisiaj, ale niestety pokonała mnie technologia. Musicie więc poczekać trochę, aż dostanę lepszy sprzęt.
Ja już nie mogę doczekać się tej chwili!
Buziaki dla Was,
Papa!

Skarbnik Pomaga, Kiedy Fedrować Trudno (legenda śląska, opr. Jan Baranowicz)

To się działo dawno, bardzo dawno. Najstarsi z żyjących górników nie pamiętają kiedy, powtarzają to, co słyszeli od ojców. A kto wie, czy i ojcowie nie słyszeli od swoich ojców czy dziadków. Trudno byłoby odmierzyć wydarzenia latami.
Niedaleko Bytomia znajdowała się kopalnia rudy cynkowej, wielu starych i młodych górników pracowało w jej podziemiach. Rozprzestrzeniała się korytarzami jak rosły dąb konarami. Zabłądzić w niej można było jak w starożytnym labiryncie.
Któregoś dnia kierownictwo kopalni przystąpiło do budowy nowego chodnika. Szły wieści, że w tej stronie kopalni znajdują się bogate żyły kruszcu. Chciano za wszelką cenę dobrać się do nich.
„ spoisty \ twardy że praca wcale nie posuwała się naprzód Najzręczniejsi rębacze opuszczali ręce w zniechęceniu, porzucali wiercenie po paru dniach. Robota wlokła sie
dości.
zupełnie.
Widziało się, że już nikt nie da się skusić do drążenia chodnika, mijały tygodnie, wreszcie sztygar zwerbował znowu ochotnika. Był nim młody górnik, robotny jak rzadko, doświadczony już w swym zawodzie. Nie wyglądał na strachajłę, co się zraża trudnościami.
34
Sztygar, co go wyorędował skądsić, nie taił przed nim kłopotów. Powiedział otwarcie, ilu to ludzi brało się już za bary ze skałą, jak się zrazili, nie mogąc uszczerbać paru piędzi naprzód. Ostrzegł, żeby się rozmyślił od razu, jeśli boi się roboty, bo koledzy lubią żartować i wezmą go na języki. A języki ostre mają jak kilofy.
Karlik, bo takie imię nosił nasz górnik, wzruszył ramionami lekceważąco. Był dobrej myśli, uśmiech nie schodził mu z twarzy. Chwycił w garść świder i udał się w kierunku napoczętego chodnika. Skoro się tam znalazł, usiadł beztrosko na głazie, wydobył z torby ser i chleb, zabrał się do śniadania.
Miał swój pogląd na zmartwienia. Myślał jedząc:
„Jeśli istotnie robota tak ciężka tutaj, wtedy i siły nie mogą być byle jakie. Powinny iść w parze z wysiłkiem."
I wypróżniał zawartość chlebaka, aż mu się uszy trzęsły.
Kiedy tak siupał i chrupał, da mu się spojrzeć, a tu wypełzła spod kamienia maleńka mysz. Ano jak wypełzła, za-strzygła wąsikami, obejrzała się bystro, potem przybiegła bliżej i usiadła przed górnikiem na tylnych nóżkach. Przyglądała się jedzącemu roztropnymi, jasnymi jak iskierki ślepkami, ale jakoś tak przymilnie, jak gdyby chciała prosić: „Nie znajdzie się ta kęska i dla mnie?" Spodobała się górnikowi ta ufność zwierzątka. Odszczypnął palcami kruszynkę chlebowej ośrodki, rzucił pod pyszczek żartobliwie.
— Naści, smakuj! — uśmiechnął się. Myszka nie wahała się ani przez
moment. Schrupała kąszczek łapczywie. Zaledwie to zrobiła, znowu wpatrzyła się w Karlika łakomymi oczkami. Czytał w nich najwyraźniej:
„A może by tak jeszcze okruszek?"
Nie pożałował. Rzucił jej znowu kęs przed łapki. Schrupała bez wahania. Wyglądało na to, że się wymorzyła za wszystkie czasy.
Ale teraz i górnik połknął już ostatni kawałek. W torbie nie zostało ani jednej okruszyny. Na brak apetytu nie mógł się skarżyć.
Spojrzał na myszkę figlarnie, jakby chciał powiedzieć: „kto późno przychodzi, sam sobie szkodzi", lecz ta nie ruszała się z miejsca. Dalej siedziała na tylnych nóżkach i patrzyła prosząco w oczy. Nie zadowoliły jej ofiarowane kąski razowca.
Karlik wzruszył ramionami:
— No cóż, miła myszeczko? — rzekł. — Jadłoby się, jadło, gdyby znowu spadło… Niestety, i u mnie szczere pustki w torbie. Choćbym rad, nie ma się wziąć z czego. A zgaduję po tym, jakeś się łakomie zabrała do pałaszowania, że apetyt w tobie narasta… Jeśli ci już tak mój chlebuś smakuje, przyjdź znowu jutro, chętnie podzielę się z tobą~ŚHia4aniem. Chyba że się tak przeciągnę dzisiie]szą~szychtą, ~że~~ mi sił do przyjścia nie starczy…
Nie skończył jeszcze zaproszenia, gdy myszka straciła się z jego oczu. Jakby się rozwiała w powietrzu. Na miejscu, gdzie siedziała, stał karzeł, drobniutki, nie-
35
pozorny człowieczek. Ubranko na nim było górnicze, czapka na głowie, broda siwa i długa do pasa. Karzeł powiedział:
— Nie martw się, bierz w garści świder. Twoja praca nie będzie bezowocna. Podzieliłeś się ze mną śniadaniem, nawzajem ja podzielę trud z tobą… Wysuwam jednak warunek: dasz połowę zarobku, kiedy przyjdzie wypłata. Od dziś jestem do twojej dyspozycji.
Powiedział, co wiedział, i rozwiał się jak dym. Dziwi się górnik: zamiast karła stoi przed nim znowu maleńka myszka. Stoi, taksuje rębacza roztropnymi ślepkami, potem odwróciła się zręcznie, obwąchała skaliszcze i smyrt-myrt! — wwierca się, wgryza w głazy ząbkami i pazurkami. Zakurzyło się, zaszeleściły odpryski. Zanim się Karlik pomiar-kował, wydrążyła w skale sześć otworów, okrąglutkich, dokładnie takich, jakie wywierciłby świder, gdyby się zabrał do roboty.
Górnik nie ochłonął jeszcze ze zdumienia, gdy zaprzepaściła się mysz, pojawił się brodaty karzeł. Karzeł rzekł:
— Załóż naboje w otwory i zapal lonty. O wykończenie chodnika się nie trap. Strop, ściany, podkład — wszystko to wyciosane będzie, gładkie jak lustro. Nie musisz się już trudzić więcej tego dnia, zakończ szychtę. Jutro pokażę się tu znowu. Szczęść Boże!
Otworzył Karlik gębę, chciał coś rzec w podzięce, ale karta )uż nie byto. Znikf, rozrzedził się jak cień. Upłynęła spora chwila, zanim rębacz otrząsnął się ze zdziwienia. Uszczypnął się w policzek, czy nie śni, ale zabolało siarczyście. To co się działo, działo się naprawdę.
Zrobił dokładnie, jak karzeł zalecił. Wepchnął woreczki z prochem w wiertnicze otwory, zapalił lont, uskoczył w bok. Ledwie przehuczały eksplozje i
dym się rozwiał, wrócił na miejsce. Znalazł chodnik pojemny jak sążeń, o bokach, podłodze i stropie tak gładkich, jak gdyby kamieniarz ciosał je dłutem. Cudo, nie chodnik. Nieforemna kupa gruzu czekała na szlepra u wejścia.
Ogromnie rad ze swej pierwszej szychty, wziął Karlik w garść górniczą lampę i nie bacząc na to, że niedawno zjechał na dół, wyjechał na powierzchnię. Skierował kroki do sztygara i poprosił pięknie, żeby przydzielił ładowaczy. Nie uprzątnięty gruz przeszkadzałby mu jutro w szychcie.
Sztygar wpadł w złość. Sądził, że górnik żartuje z niego. Powąchał pracę nosem, zląkł się mozołu i dał drapaka na wierzch. Jak tylu innych przed nim.
Ryknął, jak niedźwiedź w gąszczy, gdy go zaskoczy nagonka:
— Co? Tak szybko straciłeś chęci do pracy w tym przeklętym chodniku? Piekielna historia! Głowę daję, że w urobisku usadowił się diabeł i płata górnikom kawały!
Karlik uśmiechnął się tajemniczo.
— I mnie się tak zdaje — przytaknął. — Diablik jednak czy nie diablik, chęci do pracy nie straciłem. Przeciwnie — narosło jej jeszcze więcej we mnie. Nie dziwota więc, że już po pierwszych strzałach urobiłem tyle skały, że nie warto było fatygować się dłużej. Ładowacz dobrze się napoci, zanim usunie bryły.
— Co takiego? Strzały? — zająknął się sztygar. Zaskoczony był wiadomością, daleki od uwierzenia. — Pewnieś, próżniaku, jednej dziury nie wywiercił. ..
^TTdneTaziury? Ch~archarehaf-=-śmiał się Karlik. — Powiedzcie raczej, panie sztygar, sześć dziur. I wszystkie, jak na komendę, pękły, rozerwały się od wybuchów.
Sztygar słysząc to, mimo woli cofnął się o krok.
36
— Sześć otworów w tej skale twardszej od żelaza? Gadaj co chcesz, ale się to bez diabelskiej spółki nie obeszło…
Karlika zniecierpliwiły swary. Uciął krótko:
— Dawajcie ładowacza, panie sztygar. A macie chęć, zjedziemy na dół. Sprawdzimy robotę na własne oczy.
Dobrze szpakowaty już sztygar chwiał głową w zamyśleniu. W końcu wyznaczył ładowacza i wybrał się z Karli-kiem do szybu. Znalazł wszystko tak, jak to opowiedział górnik. Tym mocniej utrwalił się w przekonaniu, że tu wyższe jakoweś siły grają z nim w ciuciubabkę. Spoglądał na Karlika z zabobonnym lękiem jak na jakiegoś czarodzieja. Trzymał się też z daleka od niego, podobnie jak i ci wszyscy, którzy już coś niecoś słyszeli o jego wyczynach. Zanadto jednak był praktyczny, żeby nie wyciągnąć z Karlikowej roboty jak największej korzyści dla kopalni.
— Krzątaj się, synku, krzątaj — zachęcał. — Kopalnia ci tego nie za-baczy…
— Dyć wiem — nie odrzekał się Karlik od szychty.
Majstrował świdrem, myszka pomagała na swój sposób. Zjawiała się ni stąd, ni zowąd, oznaczała stosowne miejsce, wyrzucała kopczyki brył wzorem kreta.
Wydłużały się chodniki, ukazywały się coraz to bogatsze złoża rudy, w sercu sztygara wzbierała wdzięczność. Doszło do tego, że przy spotkaniu z właścicielem zaproponował dopuszczenie Karlika do udziału w zyskach. Dzięki niemu przecież, nie komu innemu, kopalnia stała się jedną z najrentowniejszych w okolicy.
— Zgoda! Przyjmiemy chłopa na wspólnika, — uśmiechnął się brzuchaty pan.
W ten sposób, szychta po szychcie, Karlik zarabiał coraz więcej. Był sa-
motny, oszczędny, zużywał na własne utrzymanie maleńkie kwoty. Jego ogromna górnicza kabza miała spęcznieć w krótkim czasie od okrągłości ciężkich złocistych talarów.
Przyszła wypłata. Karlik zaraz, jak jeno otrzymał pieniądze, wymknął się z towarzystwa kolegów i pospieszył na dół. Na drugim pokładzie, tuż u wylotu sztolni, czekał na niego uprzejmy karzeł.
— Nie zwiodłeś — stwierdził przychylnie, jak tylko zobaczył górnika.
— Umowa umową — powiedział Karlik i uchylił czapki.
— Siądziemy chyba. Trudno robić podziały na stojąco — karzeł rozejrzał się bystro. — Zresztą i nóg szkoda…
W kącie chodnika leżała długa deska. Podniósł ją i położył nad przepaścią szybu.
— Proszę — zachęcił dłonią. Karlik usiadł bez wahania. Jego nogi
zadyndały niebezpiecznie nad przepaścią. Sięgnął za pazuchę po kabzę.
— Poczekaj jeszcze — wstrzymał go karzeł. Sam również usadowił się na desce. — Przed podziałem — warunek. ..
— Jakiż?
— Usiądziemy tak, żeby nasze twarze znalazły się naprzeciw siebie.
— Tyle tylko… — Karlik spełnił życzenie gnoma.
Nie było już przeszkód w dzieleniu. Karlik wydobył mieszek z pojemnej kieszeni bluzy, wysypał ostrożnie zawartość na deskę. Zwisając nogami nad czeluścią przeliczał skrupulatnie pieniądze. Sporo było tego liczenia, zarobek był szumny, ale jakoś doliczyli się w końcu. Liczba nie wypadła parzyście.
— Tego talara odłóżmy na bok. — Karlik ostatni krążek odsunął dalej od błyszczącej kupy.
— Czemu to robisz? — sprzeciwił się karzeł. — I ten pieniądz przecież należy do podziału.
37
Górnik uśmiechnął się ciepło.
— Dzielić? Nie, lepiej niech już przypadnie tobie. I tak wszystko, co zarobiłem, jest z twojej poręki. Nieparzysty talar należy ci się rzetelnie.
Pomarszczona twarz karła, choć w szybie panował półmrok, napełniła się słońcem. Powiedział z radością:
— Tak. Oto słowa, których nie słyszałem już dawno. Wymówiłeś je na własne szczęście…
— Czemuż to? — zdziwił się Karlik dobrodusznie.
— To bardzo proste — tłumaczył karzeł. — Gdybyś w chciwości wyciągnął był rękę po ten pieniądz, leżałbyś już na dnie szybu. Tak jak tylu innych przed tobą.
A gdy Karlik dziwił się coraz bardziej, karzeł rozwiódł się już szeroko. Otworzył przed nim dźwierze tajemnicy:
— Domyśliłeś się pewnie, że jestem Skarbnikiem, duszkiem podziemi. Wszedłem w spółkę z tobą, bo szukam człowieka szczerego sercem, bez samo-lubstwa, bez żądzy posiadania, aby przez niego dopomóc ludziom w biedzie. Jak dotąd trudziłem się daremnie, choć przetaczały się wieki. Twoim poprzednikom na widok pieniędzy trzęsły się ręce, zawsze ostatni talar przeznaczali dla siebie. Zginęli w przepaści, bo nie dotrzymywali warunków umowy, nie dzielili zarobków na równo. Dopiero ty… Podstępy — nie wyłączając owych kąsków chleba przy pierwszym naszym spotkaniu — służyły mi do tego, żeby wypróbować twój charakter. Postąpiłeś nie tylko uczciwie, ale po górniczemu, honorowo. Potrafię 'j ocenić. Gdv
wrócisz do domu, znajdziesz na stole również i tę część, która przypadła mi w udziale. Wraz z twym zarobkiem będzie to wielka suma. Staraj się, żebyś i w dalszym życiu zasłużył na nią. Bogactwa kopalni, w których masz udział, zdziesięciokrotnią, ustokrotnią twoje dochody. Nie chwiej głową, już ja postaram się o to. Miałeś okazję przekonać się, jak wielka jest moja władza. Nie zmarnuj bogactw lekkomyślnie. Obróć je dla dobra ludzkości. Zawsze znajdować się będę w twoim pobliżu. Zajdzie potrzeba, rad pomogę. Szczęść Boże!
Karzeł wypowiedział te słowa i na oczach ciągłe zdumionego Karlika rozwiał się jak świetlisty obłok. Gdy znikł, górnik schował do sakiewki część swego sutego zarobku. Podniósł się z ławki. Stanął na twardym gruncie i jakby tknięty przeczuciem, mimo woli obejrzał się za siebie. Nogi ugięły się pod nim, od strachu poczuł gęsią skórkę na plecach. To, na czym siedział nad przepaścią, wraz z karłem, nie było deską, ale zwyczajnym źdźbłem zboża. Tym głębiej poznał straszliwą moc Skarbnika.
Wydostał się na światło dzienne. Idąc, coraz pełniej rozumiał wielkość i piękno zadania, które duszek roztoczył przed nim. Nie zwlekał też ani sekundy, nie ociągał się w zamiarach. Rozdzielał szczodrze bogactwa pomiędzy chorych i biednych; szczególnie zaś między górników, których dotknęło nieszczęście w kopalni.
Zyskał sobie zaszczytne miano skarb-nikoweeo szafarza.

Podanie o Skarbniku (legenda śląska)

Kiedyś dawno w kopalniach rudy srebra i cynku przebywał duch Szarlej. Był to niedobry duch czyha­jący na życie gwarków – bo tak wtedy nazywali się górnicy – robił im na paskudę, czyli zasypywał im chodniki, obrywał ze stropu głazy i strącał na nich, za­lewał ganki i przodki wodą, truł „ziemskimi smrodami”, czyli gazami, słowem dałoby się dużo przykrego o nim napisać. W końcu zalał kopalnie srebra i rudy cynku i wyniósł się nie wiedzieć dokąd.
I długo nie było żadnego ducha w kopalni, aż dopiero wtedy, gdy gwarkowie, przezwani teraz górnikami, za­częli grzebać w ziemi za węglem, pojawił się Skarbnik.
Skarbnik był bardzo porządnym duchem.
Jak tamten Szarlej przypominał diabła-kuternogę, bo lewą stopę miał zamienioną w końskie kopyto, uszy odstawały mu od głowy na kształt dwóch liści łopianu, z nozdrzy i gęby buchał siarkowym smrodem lub zgoła płomieniem, a gwarkowie mu złorzeczyli, to Skarbnik pojawiał się górnikom w postaci starego sztygara z dłu­gą siwą brodą i z lampą o czerwonym świetle, a górnicy mu dobrorzeczyli.
Siła rzeczy umieli o nim opowiadać. A więc, że wy­chodził z calizny, przeszedł milcząco koło górników i zniknął znowu w caliźnie. Że jeżeli górnikowi wykoleił się wózek z węglem, a on, biedaczysko, mozolił się z jego ciężarem, to ni stąd, ni zowąd zjawiał się Skarbnik i pomagał mu podnieść wózek i nałożyć na szyny. Albo też górnik kuł kilofem w twardą caliznę węglową i kuł, a węgiel był twardy jak wszyscy diabli, to Skarbnik zapukał trzykrotnie w głębi calizny na znak, że chce mu pomóc.
Wtedy górnik usuwał się, a w tej samej chwili zwalała się ogromna ławica węgla, że górnikowi starczyło urobku do końca szychty, czyli dniówki.
Skarbnik nic za to nie chciał, jak tylko szacunku. A więc nie wolno było gwizdać na dole, bo on tego nie lubił. Jeżeli był taki głupi firlifrancek, że mimo ostrze­żeń gwizdał na przekór, zjawiał się i, nic nie mówiąc, uderzał w twarz tak mocno tamtego operiasza, że gęba spuchła mu w tym okamgnieniu jak bania. I mógł mia­nować się szczęśliwcem, jeżeli mu zęby nie wyleciały tyłkiem.
Poza tym nie lubił, by górnicy zbytnio pieronowali. Tak trochę, to im pozwalał, lecz gdy tego pieronowania było za dużo, zjawiał się i takiego wrzaszczka o niewy­parzonej gębie zdzielił kilofkiem po grzbiecie. Chodził bowiem z kilofkiem jak sztygar i podpierał się nim, gdyż był już stary.
A jeżeli pojawił się gdziekolwiek górnikowi, a więc w przodku, gdzie kopie się węgiel, na chodniku lub za­walisku, to należało zdjąć czapczysko z głowy i powie­dzieć grzecznie:
– Szczęść Boże, panie Skarbniczku!…
– Dej Panie Boże! – odpowiadał i znikł w caliźnie. I był raz stary górnik, nazywał się Szymon Trąbala, który znał kopalnię jak swoją dziurawą kieszeń i wie­dział, gdzie Skarbnik przesiaduje.
– Siedzi w zawalisku i coś kreśli kilofkiem w miale węglowym! – mawiał.
Ten Szymon Trąbala do tego stopnia zaprzyjaźnił się z nim, że często właził do zwaliska, gwizdnął cichutko trzykrotnie i w tej samej chwili zjawiał się Skarbnik.
– Szczęść Boże, panie Skarbniczku! Pięknie witam! – mawiał i pokłonił mu się z czapczyskiem w ręce. – Panie Skarbniczku, a może zagramy sobie w karty?
– Czemu nie? – mawiał Skarbnik. Usiadł na kamie­niu, a tymczasem Trąbala potasował karty i potem za­częli grać. Najczęściej w ,,byka” albo w ,,oczko”. Stanęło zaś na tym przed rozpoczęciem gry, że jeżeli Skarbnik przegra, to nazajutrz będzie pomagał Trąbali fedrować. A jeżeli Trąbala przegra, to musi Skarbnikowi przynieść sporą pajdę chleba posmarowaną masłem.
I tak grali sobie w karty i grali, raz Trąbala orżnął Skarbnika, innym razem Skarbnik orżnął Trąbalę i było wszystko w porządku. Gdy wygrał Trąbala, ogromnie się radował, gdyż Skarbnik pomagał mu rwać węgiel. Wte­dy Trąbala siedział tylko pod ścianą i popędzał chłopców wywożących urobek z przodku do wózka. Ów urobek wywozili w takich wielkich taczkach.
– Wio syncy! – pokrzykiwał. – Wio!…
Syncy przeto ganiali z taczkami spoceni, zziajani, a Trąbala siedział pod ścianą, żuł tytoń i strzykał przez zęby. A gdy przyszła wypłata, Trąbala zgarniał ze stołu spory zarobek.
Ale jak to często bywa z ludźmi, ma ktoś dużo, chce mieć jeszcze więcej. Raz i drugi, i dziesiąty Trąbala przynosił sporą pajdę chleba posmarowaną masłem, gdy przegrał. Kładł chleb na kamieniu i szedł rąbać węgiel, a Skarbnik przychodził, zabierał chleb i zjadał go w za­walisku.
I byłoby nadal dobrze, tylko że Trąbala miał żonę ogromnie skąpą i chciwą. I jednego razu tak mu rzekła:
– Chłopeczku, tyś głupi, aże głupi…
– A po jakiemu, mój dzióbeczku, aże po jakiemu?
– Bo nosisz temu Skarbnikowi chleb z masłem, a nie trzeba… Widzisz, chleb jak chleb, ale masło drogie, a ty smarujesz tę pajdę grubo na palec… Szkoda masła, ni?…
– A masz słuszność, babeczko! Tyś jednak mądro!…
– Sie wie, żech mądro!… Mądrzejszo od ciebie, ślimoku! Wiesz, co ci powiem? Oto weź pajdę chleba i za­miast posmarować ją masłem, posmaruj ziemniakami…
– Po jakiemu ziemniakami?
– No, jakiś ty głupi, aże głupi! Ugotuję ziemniaki, rozpuczę je warzechą, zrobię z nich bryję i posmarujesz nią chleb dla Skarbnika. On się na tym nie pozna, bo na dole jest ciemno, to on będzie myślał, że to jest ma­sło… A gdyby coś kręcił nosem, to mu powiesz, że to te farońskie handlarki sprzedawają takie masło za drogie pieniądze, że rad byś ze szczerego serca posmarować chleb dobrym masłem, ale nie ma i zbyte! I że wszy­stkiemu winne zasmolone handlarki!…
– Ty masz słuszność, babeczko! Na, że mi i też to wcześniej do głowy nie kapło! Smaruj, dzióbeczku chleb ziemniakami, bo ten stary grzyb Skarbnik na pewno nie pozna się na tym…
I tak zrobił. Pajdę chleba posmarowaną grubo rozpuczonymi ziemniakami zawinął w papier, zjechał do ko­palni, poszedł do przodku i położył na kamieniu. W du­chu zaś śmiał się ze Skarbnika.
– Ale go wykiwam! – radował się niemrawie. Wcale nie wykiwał. Bo nie minęło pół pacierza, a tu znienacka zjawia się Skarbnik z jego pajdą chleba na dłoni.
– A, szczęść Boże, panie Skarbniczku! Pięknie wi­tam! – zawołał Trąbala.
– Ty giździe zagiżdżony! Ty przegrzeszony ślimoku – wrzasnął Skarbnik.
– Nale, Jeckusie, dyć tak nie wrzeszczcie, panie Ska­rbniczku… Dyć ja wiem, o co chodzi. O to masło na chlebie! To nie moja wina! To te farońskie handlarki takie masło sprzedawają… Niech się zarozki zapadnę w ziemię, jeśli cyganię!…
Skarbnik nic, tylko słuchał, co tamten fanzoli. A gdy Trąbala skończył, wtedy jak go wyrżnął w gębę, że Trąbali zaroiły się gwiazdy w oczach, gęba mu spuchła jak bania i wyleciały mu wszystkie zęby.
I już było po paradzie.
Skarbnik wszedł do calizny, chleb zostawił na ka­mieniu, a biedaczysko Trąbala wyjechał na powierzchnię podobny do maszkarona, gdyż był szczerbaty, a gębę miał krzywą jak stary but dziurawy.
I odtąd skończyły się dobre czasy dla Trąbali. Gdzie się podjął rąbania węgla, to w okamgnieniu zamieniał się jakby w skałę i Trąbala, chociaż kuł kilofem i kuł, za całą szychtę udłubał tyle węgla, że można go było wynieść z przodku w dziurawej czapce. I odtąd zarabiał zaledwie na słoną wodę.
Żałował teraz swojego niecnego czynu, ale darmo, darmo!… Skarbnik nie dał się już przebłagać. A wydrzyduchowi Trąbali już teraz nie darzyło się w pracy, zarabiał tak mało, że z rozpaczy porzucił górnictwo i zaczął chodzić z katarynką po świecie. Tak duch Skarbnik pokarał Trąbalę za jego nieuczci­wość.

Krzesiwo (H. Ch. Andersen)

Przekład: Franciszek Mirandola.

Szedł sobie drogą żołnierz: raz, dwa! Raz, dwa! Na plecach miał tornister, a u boku szablę, bo wracał właśnie z wojny do domu.
Na środku drogi spotkał starą czarownicę; była obrzydliwa, dolna warga zwisała jej aż na piersi. – Dobry wieczór, żołnierzu! – powiedziała. – Jaką piękną masz szablę, jaki duży tornister! Prawdziwy żołnierz z ciebie! Dam ci tyle pieniędzy, ile tylko zechcesz.
– Dziękuję ci, stara czarownico! – odpowiedział żołnierz.
– Widzisz tamto duże drzewo? – spytała czarownica wskazując mu drzewo stojące na uboczu. – Jest ono zupełnie puste w środku. Wdrapiesz się na jego wierzchołek, a wówczas zobaczysz otwór, przez który się wśliźniesz głęboko do środka. Obwiążę cię w pasie sznurem, a kiedy zawołasz, będę cię mogła wciągnąć z powrotem na górę. – A po cóż mam wleźć do tego drzewa? – spytał żołnierz.
– Po pieniądze! – powiedziała czarownica. – Musisz wiedzieć, mój żołnierzu, że jak wejdziesz do środka, znajdziesz się w dużym korytarzu, będzie tam jasno, bo pali się tam przeszło sto lamp. Potem zobaczysz troje drzwi. Możesz je otworzyć, klucze tkwią w zamkach. Wejdziesz w pierwsze drzwi. Tam na środku izby, na skrzyni, siedzi pies, ma on oczy jak filiżanki, ale nic się nie bój. Dam ci mój fartuch w niebieskie paski, rozłożysz go na podłodze; potem podejdziesz szybko do psa, posadzisz go na fartuchu, otworzysz skrzynię i wyjmiesz tyle pieniędzy, ile zechcesz; będą to same miedziaki. Jeśli zechcesz mieć srebrne pieniądze, musisz iść do sąsiedniej izby; siedzi tam pies z oczyma jak młyńskie koła, ale nic się nie bój, posadź go na moim fartuchu i bierz pieniądze! Jeśli zechcesz złota, to możesz je także mieć, i to tyle, ile zdołasz udźwignąć, ale musisz wejść do trzeciej izby. Pies, który siedzi na skrzyni ze złotem, ma dwoje oczu, a każde z tych oczu jest tak wielkie jak Okrągła Wieża w Kopenhadze. To jest dopiero pies! Ale nic się nie bój! Posadź go tylko na moim fartuchu, a nic ci nie zrobi; potem łap ze skrzyni tyle złota, ile ci się podoba!
– To byłoby wcale nieźle – powiedział żołnierz – ale co ci mam dać za to, stara czarownico, bo czegoś przecież na pewno będziesz chciała!
– Nie – odrzekła czarownica – nie chcę ani grosika! Przynieś mi tylko stare krzesiwo, którego zapomniała moja babka, kiedy ostatni raz tam była.
– Zgoda – powiedział żołnierz. – Przewiąż mnie sznurem.
– Tu masz sznur – powiedziała czarownica – a tu mój niebieski fartuch w paski.
A więc żołnierz wlazł na drzewo, dał się spuścić na sznurze do środka i oto, jak mu wiedźma powiedziała, stał już w długim korytarzu, gdzie płonęły setki lamp. Otworzył pierwsze drzwi. Brrr! Siedział tam pies z oczami jak filiżanki i gapił się na niego.
– Podobasz mi się, bratku – powiedział żołnierz, posadził go na fartuchu czarownicy i wziął tyle miedziaków, ile zmieściło mu się w kieszeni. Potem zamknął skrzynię, posadził na niej psa z powrotem i poszedł do drugiego pokoju. I doprawdy! Siedział tam pies z oczyma jak młyńskie koła. – Nie patrz tak na mnie! – powiedział żołnierz. – Jeszcze cię oczy zabolą! – i posadził psa na fartuchu wiedźmy; a gdy zobaczył tyle srebra w skrzyni, wyrzucił wszystkie miedziaki i napchał sobie kieszenie i tornister samym srebrem. Potem przeszedł do trzeciej izby. Ach, to było okropne! Pies miał doprawdy dwoje oczu tak wielkich jak Okrągła Wieża w Kopenhadze, a kręciły się one w głowie niby koła.
– Dobry wieczór! – powiedział żołnierz i sięgnął do czapki, gdyż nigdy przedtem nie widział takiego psa; ale gdy mu się trochę przyjrzał, pomyślał sobie, że to wystarczy, posadził go na podłodze i otworzył skrzynię. Ach, mój Boże! Ileż tam było złota! Za te pieniądze mógł kupić całą Kopenhagę i wszystkie świnki z cukru od przekupek, wszystkich ołowianych żołnierzy i wszystkie baciki, i konie na biegunach z całego świata. To były pieniądze! Wtedy żołnierz wyrzucił wszystkie srebrne pieniążki, którymi miał napełnione kieszenie i tornister, a na to miejsce nabrał złota; wszystkie kieszenie, tornister, czapka i buty tak były pełne, że ledwo mógł się poruszać. Teraz miał pieniądze! Posadził psa z powrotem na skrzynię, zatrzasnął drzwi za sobą i zawołał w górę:
– Wyciągnij mnie teraz na górę, ty stara wiedźmo!
– A masz krzesiwo? – spytała czarownica.
– To prawda! – powiedział żołnierz – zupełnie zapomniałem! – Wrócił i zabrał krzesiwo. Wiedźma wciągnęła go na górę i oto stał już znowu na drodze, z kieszeniami, tornistrem, butami i czapką pełnymi pieniędzy.
– Po co ci to krzesiwo? – spytał żołnierz.
– Nic ci do tego, masz pieniądze! – powiedziała wiedźma – a teraz dawaj krzesiwo!
– Gadu! Gadu! – zawołał żołnierz – w tej chwili mi powiesz, po co ci to krzesiwo! Inaczej utnę ci głowę tą szablą! – Nie – powiedziała czarownica.
Wtedy żołnierz odrąbał jej głowę. Miała za swoje! Żołnierz zawiązał całe swoje złoto w jej fartuch, zarzucił sobie, jak węzełek, na plecy, wsadził krzesiwo do kieszeni i ruszył prosto do miasta.
Piękne to było miasto. Wstąpił tam do najpiękniejszej gospody, zażądał najlepszych pokojów i potraw, bo był przecież bardzo bogaty teraz, gdy miał tyle pieniędzy.
Służący, który wziął mu buty do czyszczenia, dziwił się co prawda trochę, że taki bogaty pan nosi takie śmieszne, stare buty, ale on nie zdążył jeszcze kupić nowych; na drugi dzień kupił sobie buty, w których można było się pokazać, i takie piękne ubranie! Teraz z żołnierza zrobił się wytworny pan. Ludzie opowiadali mu o wszystkich cudach miasta, o swoim królu i o tym, jaką śliczną księżniczką jest jego córka.
– Gdzie ją można zobaczyć? – spytał żołnierz.
– Nie można jej wcale zobaczyć – powiedzieli wszyscy razem – mieszka w wielkim, krytym miedzią pałacu, otoczonym mnóstwem murów i wież. Nikt prócz króla nie może do niej wchodzić, bo wywróżono jej, że wyjdzie za mąż za zwykłego żołnierza, a o tym król nie chce słyszeć!
"Chciałbym ją zobaczyć" – pomyślał żołnierz; ale to przecież było niemożliwe. Tymczasem więc pędził wesołe życie, chadzał do teatru, zwiedzał ogród królewski, a biednym dawał zawsze dużo pieniędzy, co było bardzo ładnie z jego strony: pamiętał bowiem z dawnych czasów, jak to niedobrze być bez grosza! Teraz był bogaty, miał piękne ubrania, wielu przyjaciół, którzy mówili mu, że jest dobrym człowiekiem i prawdziwym panem, a to się podobało żołnierzowi. Ale pieniędzy wydawał codziennie dużo, a nowych nie przybywało, więc wkrótce wydał już prawie wszystko. Zostały mu tylko dwa szylingi; musiał wyprowadzić się z pięknych pokojów, w których mieszkał, zajął maleńką nędzną izdebkę na poddaszu, sam czyścił sobie buty i zeszywał je igłą do cerowania, a żaden z przyjaciół go nie odwiedzał, bo za wysoko było wchodzić.
Pewnego razu był ciemny wieczór, a żołnierz nie miał pieniędzy nawet na świecę, wtedy przypomniał sobie nagle, że w krzesiwie przyniesionym z dziupli, do której spuściła go czarownica, był mały ogarek; wyjął więc krzesiwo i ogarek, ale w tej samej chwili, gdy uderzył o krzemień, iskry posypały się z krzesiwa, drzwi otworzyły się z trzaskiem, stanął przed żołnierzem pies z oczyma jak filiżanki, którego widział w dziupli drzewca, i spytał:
– Co mi rozkaże mój pan?
– A to ci historia! – powiedział żołnierz. – A to dopiero zabawne krzesiwko, mogę mieć z niego, co zechcę. Przynieś mi trochę pieniędzy! – rozkazał psu, i hyc! już psa nie było! hyc! już był z powrotem i dźwigał w pysku dużą torbę pełną miedziaków!
Teraz żołnierz wiedział już, jakie to cudowne krzesiwa! Kiedy uderzał w nie raz, zjawił się pies, który siedział na skrzyni z miedziakami; gdy uderzył dwa razy, przychodził ten, który miał srebro, a za trzykrotnym uderzeniem krzesiwa zjawiał się pies, który miał złoto.
Więc żołnierz wprowadził się z powrotem do pięknych pokojów, sprawił sobie znowu śliczne stroje i znowu pamiętali o nim wszyscy jego serdeczni przyjaciele i bardzo go kochali.
Pewnego razu żołnierz pomyślał sobie: "To jest jednak śmieszne, że nie mogę zobaczyć księżniczki. Wszyscy mówią, że jest prześliczna; co z tego, kiedy wciąż siedzi zamknięta pod miedzianym dachem w zamku z tyloma wieżami? Ale gdzie jest moje krzesiwo?" Zakrzesał ognia, hyc! już stał przed nim pies z oczyma jak filiżanki.
– Jest teraz co prawda północ – powiedział żołnierz – ale tak bardzo chciałbym zobaczyć księżniczkę, chociaż na chwileczkę!
Pies wypadł natychmiast za drzwi i zanim się żołnierz obejrzał, już był z powrotem, a na grzbiecie niósł księżniczkę; spała i była śliczna, że od razu można było poznać, iż jest to prawdziwa księżniczka; a żołnierz nie mógł się powstrzymać, żeby jej nie pocałować, bo to był prawdziwy żołnierz. A pies wrócił z księżniczką do zamku, a gdy nastał ranek i król i królowa pili herbatę poranną, księżniczka opowiadała, że miała tej nocy dziwny sen o psie i o żołnierzu. Pies niósł ją na grzbiecie, a żołnierz ją pocałował.
– To byłaby dopiero ładna historia! – zawołała królowa.
Następnej nocy jedna ze starych dam dworu czuwała przy łóżku księżniczki, aby się przekonać, czy to był sen, czy też coś innego. Żołnierz tęsknił bardzo za widokiem ślicznej księżniczki, więc pies zabrał ją znowu i biegł z nią, jak najszybciej go nogi niosły, ale stara dama dworu włożyła kalosze i biegła za nimi; gdy zobaczyła, że znikają w bramie dużego domu, pomyślała: "No, teraz już wiem, gdzie to jest", i kawałkiem kredy nakreśliła na bramie duży krzyż. Potem wróciła do domu i położyła się z powrotem, a pies odniósł księżniczkę. Kiedy pies zobaczył, że na bramie domu, w którym mieszkał żołnierz, narysowano kredą krzyż, wziął kawałek kredy i tak samo naznaczył bramy wszystkich domów w całym mieście; było to bardzo mądre, gdyż w ten sposób dama dworu nie mogła znaleźć właściwych drzwi, ponieważ na wszystkich były krzyże.
Wczesnym rankiem król i królowa, dama dworu i wszyscy oficerowie przyszli, by zobaczyć to miejsce, gdzie była w nocy księżniczka.
– To tu! – powiedział król, gdy ujrzał pierwsze drzwi oznaczone krzyżem.
– Nie, to tu, mój drogi mężu! – powiedziała królowa wskazując drugie drzwi oznaczone krzyżem.
– Ale tu jest także krzyż, i tu, i tu! – zawołali wszyscy; gdziekolwiek spojrzeli, widzieli drzwi oznaczone krzyżem. Więc zrozumieli, że szukanie na nic się nie zda.
Ale królowa była bardzo mądrą kobietą, umiała ona nie tylko jeździć karetą. Wzięła więc swe duże, złote nożyczki, pokrajała nimi kawałek jedwabiu na części i uszyła z nich śliczny woreczek, mieszek ten napełniła drobną kaszą i przywiązała księżniczce na plecach, a gdy wszystko było gotowe, wycięła w woreczku otworek, tak aby kasza znaczyła całą drogę, którą będzie jechała księżniczka.
W nocy zjawił się znowu pies, wziął księżniczkę na grzbiet i pobiegł z nią do żołnierza, który ją tak bardzo kochał i tak chciał być księciem, by móc się z nią ożenić.
Pies nie zauważył wcale kaszy, która sypała się od zamku aż do okna żołnierza, dokąd dostał się po murze razem z księżniczką. Rano król i królowa już wiedzieli, gdzie była ich córka, schwytali żołnierza i wsadzili go do więzienia.
Siedział więc. Och, jak tam było ciemno i nudno!
Powiedzieli mu: "Jutro cię powieszą". Nie była to bardzo zabawna wiadomość, a krzesiwa zapomniał w gospodzie. Rankiem mógł widzieć przez żelazne kraty okienka lud śpieszący z miasta, aby przyglądać się, jak go będą wieszali. Słyszał werble bębnów i widział maszerujących żołnierzy. Wszyscy ludzie pędzili, a wśród nich mały szewczyk w skórzanym fartuchu i pantoflach; biegł tak szybko, że jeden pantofel spadł mu z nogi i uderzył o mur, za którym siedział żołnierz i wyglądał zza krat.
– Słuchaj, szewczyku! – zawołał żołnierz. – Nie śpiesz się tak bardzo i tak nic z tego nie będzie, póki ja nie przyjdę; jeżeli pobiegniesz tam, gdzie ja mieszkałem, i przyniesiesz mi krzesiwo, dostaniesz cztery szylingi. Ale musisz wziąć nogi za pas!
Szewczyk chciał bardzo zarobić cztery szylingi, pobiegł po krzesiwo, przyniósł je żołnierzowi, no a teraz posłuchajcie!
Za miastem zbudowano wysoką szubienicę, wokoło stali żołnierze i setki tysięcy ludzi. Król i królowa siedzieli na wspaniałym tronie, właśnie na wprost sędziów i całej rady.
Żołnierz stał już na drabinie; ale gdy mieli mu założyć stryczek na szyję, powiedział, że przecież przed wykonaniem wyroku powinno się spełnić każde niewinne życzenie grzesznika. On zaś pragnie wypalić fajkę, będzie to przecież ostatnia fajka w jego życiu.
Król nie chciał mu tego odmówić, żołnierz wyjął swe krzesiwo i zakrzesał ognia: raz! dwa! trzy! I oto już stały przed nim trzy psy: i ten z oczami jak filiżanki, i ten z oczami jak koła młyńskie, i ten z oczami jak Okrągła Wieża.
– Ratujcie mnie przed powieszeniem! – powiedział żołnierz. Wtedy psy rzuciły się na sędziów i na całą radę, schwyciły jednego za nogi, drugiego za nos i podrzucały tak wysoko w powietrze, że upadli na ziemię i rozlecieli się na kawałki.
– Nie chcę! – powiedział król, ale już największy pies schwycił i jego, i królową, i podrzucił do góry jak innych. Wtedy to przestraszyli się żołnierze i cały lud, i krzyknęli:
– Drogi żołnierzu, bądź naszym królem, weź sobie śliczną księżniczkę!
I wsadzili żołnierza do karety króla, a wszystkie trzy psy tańczyły przed nią i wołały: "Hura!", chłopcy gwizdali na palcach, a żołnierze prezentowali broń. Księżniczka wyszła z zamku o miedzianym dachu i została królową, a to jej się bardzo podobało.
Wesele trwało cały tydzień, a psy siedziały przy stole razem ze wszystkimi i wytrzeszczały oczy.
(Źródło: https://pl.wikisource.org/wiki/Krzesiwo)

DZIELNY JANEK I JEGO PIES (K. Makuszyński)

I
Jednego dnia Janek został sam na świecie. Ojciec umarł dawno, przywalony pniem
drzewa, matka zaś przed niewielu dniami zamknęła na zawsze oczy, bardzo
niebieskie i jak gdyby spłowiałe od łez. Wiele, wiele bowiem razy płakała,,
biedactwo, czując, że niedługo już jej życia na tej ziemi, na której zostanie
jej dziecko jedyne, kochane i dobre, Janek. Razem dawali sobie jakoś radę, bo
choć chłopiec nie bardzo odrósł od ziemi, pomagał jej, jak umiał, sadzić
kartofle albo zbierać w lesie grzyby i jagody. Z tym tylko wielka była rozpacz,
że oni sadzili kartofle, a dziki, których mnóstwo było w kniei, ryły pole i
pożerały biedną ludzką strawę. Groził im odważny chłopiec straszliwą zemstą,
kiedy we dnie widział stłamszone pólko, dziki jednak musiały chyba o tym nie
wiedzieć albo niezbyt się obawiały potężnego jego głosu, przed którym nie
uciekały nawet wróble. Pierwsze więc lata swojego życia zaprawiał płowowłosy
Janek w biedzie i głodzie. Dokoła, jak okiem sięgnąć, był las wysoki i chmurny,
ciemny i potężny, wciąż jak gdyby zagniewany, szumiący i szemrzący; walczył z
burzami, bódł ciężkie, niskie chmury wierzchołkami drzew, ryczał czasem jak
niedźwiedź straszliwy, kiedy go burza, jędza wściekła i świszcząca, biła
piorunami, a we dnie spał w słońcu, srodze zmęczony. Budził się od czasu do
czasu, zakołysał się ciężko, westchnął, a ujrzawszy, że niebo jest błękitne i
kapie spiekotą, złotą, słodką i ciężką jak miód, znowu zasypiał. Janek mieszkał
z matką w lepiance, darniną krytej, na małej polance, przez którą przepływał
strumyk, miły gaduła, co sam ze sobą wiecznie gadał.
Z tego lasu nigdy nie wyjrzał na świat, który pewnie gdzieś tam był daleko; tak
mu opowiadała matka, on sam bowiem sądził, że cały świat jest jednym wielkim,
nieskończonym lasem. Nie bał się go wcale. Urodził się w lesie, kochał go i był
mu wdzięczny za to, że las ich żywił.
Było tam jeszcze jedno stworzenie z nimi: pies. Zwyczajny kundel, śmieszny
bardzo i ucieszny, co się zwał Robak. Skąd się tu wziął, ludzie nie wiedzieli, a
jego to zupełnie nie obchodziło. Mądry był nad pojęcie, w twardej leśnej uczony
szkole, w której w zimie wiało straszliwie, a w lecie też nie było wiele do
jedzenia. Robak jednak, jako psi filozof, znał doskonale pełne smętku
porzekadło: ,,Dobra psu i mucha", więc wobec obfitości much i mądrości tego
przysłowia nie bardzo narzekał. Czasem, kiedy mu było zbyt ciężko na tym
świecie, wytaczał wielki i pełen wycia proces księżycowi, jak gdyby księżyc
właśnie był winien jego nędzy. Księżyc, z początku bardzo tym zdziwiony,
przysiadał na srebrnej chmurze jak ptak i słuchał ciekawie, czego chce od niego
zabiedzony kundel. Wreszcie mu się znudziły te narzekania i, nie zwracając uwagi
na psie lamenty, odbywał swoją podróż po niebie.
Był to pies tak przedziwnie mądry, że rozumiał ludzką mowę i takie sprawiał
wrażenie, że gdyby chciał, to sam mówić by umiał. Matka Janka twierdziła, że
umiał pewnie i czytać, lecz tego nie można było sprawdzić, gdyż na sto sześć mil
dokoła nie było żadnej książki, a nikt pisać ani czytać nie umiał. Być może, ze
sowy, ptaki strasznie mądre, znały tę wielką sztukę, nie było można tego
jednakże sprawdzić, nikt się bowiem nigdy nie dogadał z milczącą i napuszoną
sową.
Robak widział, że coś złego dzieje się w leśnej lepiance.
Dnia jednego zapracowana i wygłodzona matka Janka uśmiechała się do syna z
niezmierną słodyczą. Ile razy się uśmiechnęła, odwracała głowę i śmiech
zamieniał się w grubą, czystą łzę. Tak to wyglądało, jak gdyby na prześliczny
kwiat padła nagle brylantowa kropla rosy. Dobre psisko patrzyło pilnie, bo mu
się dziwnie nie podobał taki śmiech, co się we łzy zamienia. Przysłuchiwał się
potem rozmowie matki z synem, długiej i serdecznej rozmowie. Kobiecina nauczała
swoje dziecko, że nikt na świecie nie zginie, nad kim Pan Bóg czuwa, i że nikt
krzywdy nie uczyni sierocie.
Tak do niego mówiła:
– Gdybym ja, Janeczku mój najdroższy, zasnęła tak mocno, że nie obudziłabym się
już nigdy, nie próbuj mnie budzić. Ja już wtedy będę u Pana Boga i do nóg Mu
padnę, i będę prosiła, abyś ty tylko nie zginął. Wykopiesz mi grób pod dębem i
ziemią mnie ukochaną nakryjesz. Będzie mi ciepło i wygodnie, kiedy ty to
zrobisz. A potem idź na szeroki świat, a ja zawsze będę przy tobie. Nie będziesz
mnie widział ale ja będę z tobą wszędzie i zawsze. Czemu płaczesz, chłopczysko
ty moje najukochańsze? Widzisz, dzieciątko moje, spracowana jestem bardzo i
muszę odpocząć. Wiele nie przespałam nocy, więc zasnę głęboko. Zostaniesz sam,
lecz nie bój się tego. Las cię kocha i krzywdy ci nie uczyni… A kiedy będziesz
dobry i też nikogo nie skrzywdzisz, przygarną cię dobrzy ludzie i żyć będziesz
szczęśliwie i długo. Patrz, jaka jestem spokojna i wesoła…
– A czemu płaczesz, mateńko?
– To pewnie deszcz pada i dwie kropelki na twarz moją upadły…
– A czemu taka jesteś blada, mateńko?
– To pewnie słońce tak przez liście prześwieca…
– A czemu masz takie ręce jak lód, mateńko?
– Bo cała krew do serca mi spłynęła, aby cię więcej jeszcze kochało…
– A czemu masz usta spękane, mateńko?
– Bo ci właśnie chciałam rzec słowo tak gorące, że mi aż usta spaliło… Dziecko
moje jedyne… Błogosławię ci, błogosławię ci… Miej go w opiece, Matko
Przenajświętsza!…
Zasnęła potem cichutko i tak mocno, że jej nie zbudził ani chłód nocy, ani
wielkie śpiewanie ptaków o poranku, ani żar słońca. Ani jej nie zbudziła
najpierw cichutka, potem coraz to głośniejsza prośba jej syna. Kiedy dziecko
ukochane nie może obudzić swojej matki, to tylko dlatego, że już na wieki
usnęła.
Pewnie ptaki dały znać dobrym jakimś ludziom o wielkim nieszczęściu, bo
nazajutrz zjawili się, aby pogrzebać zmarłą. Byli to smolarze i bartnicy, gdzieś
w głębi puszczy siedzący, czarni, jakby uwędzeni w dymie, srodzy na twarzach,
lecz w sercach poczciwi. Pokiwali głowami nad sierotą, bardzo zafrasowani.
– Cóż ty teraz poczniesz, sieroto? – pytali.
– Mówiła matka, abym w świat poszedł – rzekł Janek.
– A nie zginiesz po drodze?
– Powiedziała matka moja, że mnie Bóg ochroni, a ona będzie ze mną.
– Tak mówiła? Tedy idź, chłopcze… Przygarnęlibyśmy ciebie, lecz nędza z biedą
u nas mieszka… Idź z Bogiem… Niejeden już od nas poszedł i przepadł, ale
może tobie się uda. Dobrze ci z oczu patrzy. A ile ty masz lat?
– Będzie z dziesięć.
– A czyj to ten pies?
– Teraz mój. Pójdziemy razem na wędrówkę.
Robak nie brał udziału w rozmowie, bo miał swój wielki rozum i wiedział, co
wiedział. Był już gotów do drogi, bo zostawać nie było po co. Czekał cierpliwie,
aż obcy, leśni ludzie odejdą, aż Janek wszystkie pożegna kąty i wszystkie dokoła
lepianki rosnące drzewa. Musiał mieć w chwili rozstania wielką w sercu żałobę,
bo na rzęsach wciąż nowe miał łzy. Wreszcie jednak skrzepił w sobie duszę,
przeżegnał się i rzekł:
– W drogę, Robaku!
– Rozkaz! – zawołał Robak.
Pies wprawdzie nie mówił, bo zwierzęta mówią tylko w bajkach. Opowieść zaś o
Janku i o Robaku zdarzyła się naprawdę, ale ponieważ pies rozumiał każde słowo
swego pana, a jego biedny pan rozumiał każde spojrzenie i każdy ruch swojego
psa, dlatego rozmowa wśród nich była wyraźna i dlatego można powiedzieć, że
Robak ,,zawołał" albo ,,rzekł".
– W którą stronę pójdziemy? – zapytał Janek.
Robak przekręcił łeb bardzo śmiesznie, spojrzał na lewo, spojrzał na prawo i
rzekł roztropnie: – Tędy na lewo chodzą dziki, a to dość, aby nie chodzić tą
drogą, bo się nią dojdzie do jakiegoś bagna, czego uczciwe stworzenie, takie jak
pies na przykład, niezbyt lubi. Co innego, jeśli się ma w rodzie świnię.
– To może na prawo?
Robak podniósł nos, wietrzył chwilę i rzecze:
– Na prawo? Myślę, że na prawo też iść nie należy, bo tędy chodzą gromadami
wilki. Boli mnie to, co muszę powiedzieć, ale wcale mnie to nie hańbi, że mam
krewnych, wielkich złodziejów i zbójców. Wilk jest moim wujem, ale niech taki
wuj, co potrafi zjeść własnego siostrzeńca, chodzi sobie sam. Jeślibyśmy poszli
tą drogą, nic z tego dobrego nie wyniknie, przede wszystkim zaś zginiemy z
głodu, tam bowiem, którędy przeszedł wilk, nikt się już nie pożywi. Chodźmy
prosto jak strzelił.
– Mądrze to wykoncypowałeś, miły Robaku – rzekł Janek. – Na tej drodze jednak
możemy napotkać niedźwiedzia.
– To by nie było najgorsze – rzecze Robak. – Niedźwiedź jest bardzo gburowaty,
ale poczciwy to jegomość; gdybym był rybą, tobym trochę miał stracha, albo
gdybyś ty był posmarowany miodem, bo za rybą i za miodem ten kudłacz przepada.
– A co robić, jeśli go spotkamy?
– Najmądrzej będzie uciekać, a jeśli na ucieczkę będzie za późno, ja gdzieś
przepadnę, bo nie wiem, czy mu się spodobam, a ty idź śmiało. Jeśli ty się
nastraszysz, właź na drzewo, a jeśli on się ciebie nastraszy, to on zwieje i
wszystko będzie w porządku.
– A jeśli inne spotkamy zwierzęta?
– Iii! Gadać nie ma o czym. Zając żaby się boi, cóż dopiero, kiedy mnie zobaczy.
Zaszczekam dwa razy, a to wystarczy, aby wszystkie zające strach obleciał do
Bożego Narodzenia. Zobaczysz, co ja w lesie znaczę! Sarny na mój widok mdleją, a
potem opowiadają dzieciom, że widziały potwora. Czy ja wyglądam na potwora?
– Jesteś najprzystojniejszym psem, jakiego widziałem w moim życiu.
– Pięknie to powiedziałeś! Ale… ale! A ileż ty psów widziałeś w swoim życiu?
– Ciebie jednego tylko…
– No, to niewiele; myślałem, że jestem bardziej przystojny.
– Tak – rzekł prędko Janek – ale gdybym ich znał tyle, ile jest drzew w tym
lesie, żadnego bym tak nie kochał jak ciebie!
Robak merdnął ogonem i zakręcił się najpierw w lewo, potem w prawo.
– Co czynisz? – zawołał Janek.
– Nic! ja w ten sposób wyrażam moją najwyższą radość. Taniec ten oznacza, że
jestem ci oddany i zaprzysiągłem ci moją wierną przyjaźń.
– Cóż ty, biedaku kochany, możesz dla mnie uczynić?
Robak spojrzał głęboko w jego oczy spojrzeniem pełnym bezgranicznej miłości.
– Jeśli pozwolisz – rzekł – jeśli pozwolisz, to mogę…
– Co możesz?
– Mogę dla ciebie umrzeć.
– Robaku! – krzyknął Janek.
– Przebacz mi – mówił pies smutno – że więcej uczynić nie mogę.
Janek patrzył długo na tego dziwnego psa z wielkim wzruszeniem; zawsze lubił go
bardzo, bo każdy dobry człowiek lubi zwierzęta, ale teraz całym pokochał go
sercem. Pies czuł to, bo wierne jego serce zalała wielka rzewność. Pragnął teraz
jakiejś groźnej przygody, aby mógł dotrzymać przyrzeczenia i oddać życie w
obronie serdecznego chłopca; byłby się rzucił do gardła największego leśnego
olbrzyma i nie dałby uczynić krzywdy temu, co jego rozumiał mowę i jego serce,
czyste, wierne, na śmierć oddane psie serce. Od wielkiej radości drżał cały, a
oczy migotały mu jak gwiazdy. Zwyczajny to był kundel, biedaczysko bezdomne, a
serce miał wielkie i do wielkiej ofiary zdolne. Rwał teraz przed siebie,
wietrząc, czy się z wielkim tupotem srogich łap i z trzaskiem łamanych gałęzi
nie zbliża wróg straszliwy, z którym ze skowytem radości stoczy śmiertelną walkę
i dech odda ostatni. Wróg jednak nie nadchodził.
W lesie była cisza, ani Janek bowiem, ani Robak przemyślny nie wiedzieli o tym,
że w chwili, kiedy ruszali w drogę bez końca przez wielką leśną puszczę, wichr
ogromny wpadł między korony niebotycznych drzew i coś otrąbił, jakiś wydał
rozkaz, jakieś podał hasło, bo drzewo, pochyliwszy się ku drugiemu drzewu, coś
mu szeptało, a to mówiło dalej i dalej, i tak bez końca. Potem się zerwał z
gałęzi jeden gołąb dziki, za nim drugi, za nim trzeci, za nim czwarty i
poleciały w cztery strony świata. Jakaś wiadomość szła przez las, a zanim słońce
zapadło gdzieś daleko, po drugiej stronie boru, na leśnej polanie przystanął
stary, wspaniały niedźwiedź i ryknął tak, że z najbliższych drzew opadły liście:
– Narodzie leśny! Czworonogie, skrzydlate i pełzające! Wy, które zjadacie mięso,
i wy, co żywicie się trawą! Słuchajcie, słuchajcie, słuchajcie! Przez las idzie
sierota, co ma serce czyste. Nie zabił żadnego z braci naszych ani żadnemu nie
uczynił krzywdy! Z najwyższego rozkazu ma przejść wolno i bezpiecznie. Niech
przejdzie bezpiecznie i ten czworonogi, co się wyrzekł lasu i mieszka wśród
ludzi. Jego to jest sprawa i mścić się na nim nie wolno! Zejdźcie im z drogi,
mięsożerni, dajcie im drogę, jadowici! A kto by nie usłuchał, temu będzie
zamknięta droga do wody, aby zginął w mękach pragnienia! Powiedziałem! Uuufff!
Ostatni głos potoczył się jak głaz z osypiska. Kiedy niedźwiedź ogłaszał wielki
rozkaz lasu, wszystko na tę chwilę ucichło, nieczęsto się to bowiem zdarzało,
aby dziki las, pełen straszliwych kłów i drapieżnych szponów, brał kogoś w swoją
przemożną opiekę. Wszystko, co w nim było żywe, nastawiło uszy i słuchało
pilnie, ażeby żadnego nie uronić słowa, okropną bowiem rozkaz ten zapowiadał
karę, długo bowiem można cierpieć głód, lecz nie ma straszliwszej udręki ponad
pragnienie, kiedy ponadto woda jest blisko, a nie ma do niej dostępu. Najpilniej
nasłuchiwały wilki i rysie, najbardziej okrutne; patrzył wilk na wilka w
milczeniu i krwawymi w bezsilnej złości toczył oczyma; rozkaz ten niespodziany w
ich przede wszystkim zwrócony był stronę. Nie chcąc swojej żarłoczności
wystawiać na pokuszenie, zaszyły się w gąszcze, aby tym pewniej uniknąć
spotkania człowieka, którego chronił las. Zwierzęta łagodne, nie mając
najmniejszego zamiaru napastowania go, myślały o tym jedynie, czym sobie na tak
wielką łaskę zasłużyło to dwunożne stworzenie, niezwykle brzydkie, bo nie
posiadające tak naturalnej i wspaniałej ozdoby, jaką jest ogon, krótki czy
długi, skręcony czy w górę zadarty, mizerny czy też puszysty, ale zawsze ogon.
Szybko więc zapomniały o groźnym uniwersale, jeden jedyny tylko zając, Wojtek
Skoczybruzda, największy tchórz, jakiego kiedy święta ziemia nosiła, srogie
zaczął stroić miny, tłukł łapami o ziemię i stroszył długie wąsiska, jakby
chciał trwogą cały napełnić świat. Bracia zające z niezmiernym patrzyły na niego
podziwem, wreszcie rzekł jeden:
– Czy przypadkiem nie zwariowałeś, miły kuzynie?
– Ha! ha! – zakrzyczał Skoczybruzda dziwnym głosem – jestem przy zdrowych
zmysłach, ale jeśli oszaleję, to z wściekłości!
– A cóż ciebie tak wściekło?
– Jak to co? Nie słyszałeś, o czym ryczała niedawno ta beczka sadła, którą
głupio nazywają niedźwiedziem?
– Słyszałem, i cóż z tego? Co to obchodzi zająca?
– Bardzo mnie właśnie obchodzi, bo dzisiaj, dzisiaj właśnie miałem apetyt na
kawał ludzkiego mięsa i dobry łyk psiej krwi.
– Ty, zając?
– Tak, ja!
– Zające! ratujmy się, to wariat! Chcesz zjeść człowieka?
– Zjem go! zjem go!
Skoczybruzda, wykrzykując straszliwe swoje groźby, dawał równocześnie jakieś
tajemnicze znaki osłupiałym zającom i wciąż spozierał na boki. Patrzyły na niego
przerażone, niczego nie rozumiejąc, aż się uspokoił po chwili i cicho powiada:
– Czy byłem dość straszny i okrutny?
– Przeraźliwie byłeś straszny i niebywale okrutny, ale po co wyprawiałeś te
sztuki?
– Zaraz wam powiem: nie opodal, w krzakach, zobaczyłem lisa, dlatego więc
krzyczałem, że zjem człowieka, aby się nastraszył, zrozumiawszy, jaka jest we
mnie wściekłość i siła. Przeraził się i uciekł! Odtąd będzie mnie unikał jak
śmierci! Ja jestem bohater!
– Ty jesteś kapuściana głowa. Twój ojciec musiał dużo zjeść kapusty, jeśli syn
ma taką głowę…
– W nogi! – wrzasnął nagle bohaterski zając.
Nie pytając, co się stało, zające pognały jak szalone i, kiedy ubiegły ze dwie
mile, przystanęły zdyszane.
– Co to było? – szeptały, ledwie zipiąc.
– Człowiek z psem! – rzekł bohater. – Człowiek wielki, jak góra, a pies taki
ogromny, jak dwa wilki, i ogień buchał mu z pyska.
Ani Janek, ani Robak nie wiedzieli o niczym; ani o tym, że byli pod opieką lasu,
ani o tym, że Wojtek Skoczybruzda dybał na ich życie. Dziwił się Janek nieco, że
ile razy z nagła napotykali zwierza, wnet każdy przepadał jak cień, bezszelestny
i nieuchwytny. Robak jeżył czasem sierść na grzbiecie i w oczach rozpalał
zielone błyski, kiedy czuł wilki w pobliżu, ale żaden nie zaszedł im drogi.
Janek nie myślał nawet o niebezpieczeństwie; urodził się w lesie i w jego
wychował się cieniu; rozumiał jego mowę, znał jego duszę, rozszumianą i bogatą,
rozśpiewaną na wiosnę, w lecie i w jesieni, a niemą i okropne męki cierpiącą w
zimie. Kochał ten las z całej duszy, choć nie wiedział, że las mu teraz tę
miłość serdeczną oddaje.
Szedł przed siebie, nie wiedząc, dokąd idzie. Wierny Robak biegł przed nim, jako
straż przednia, myszkując i zaglądając w każdy wykrot. Żywili się po drodze obaj
tym samym: jagodami, pies bowiem, wielki filozof, wiedział, że lepiej zjeść byle
co niż nic, jadł więc, co się dało.
– Dokąd my tak zajdziemy? – rzekł wreszcie Janek.
Robak machnął lekceważąco ogonem, w prosty ten sposób wyrażając swoje zdanie, że
mu to zupełnie obojętne. Wszędzie był las, wszystko więc było jedno, dokąd się
zajdzie. Głęboko był przekonany, że świat cały składa się z nieba i z lasu; na
niebie jest miłe słońce i nieprzyjemny, wciąż z biednego psa naśmiewający się
księżyc, a w lesie są zające i inna hołota. Reszta się nie liczy.
Janek mówił:
– Patrz, Robaczku, już gwiazdy wiszą na gałęziach. Noc nadchodzi. Trzeba nam
będzie odpocząć. Ty masz cztery nogi, więc ci łatwiej chodzić, ale ja mam tylko
dwie.
Robak wykrzywił śmiesznie poczciwą psią gębę, przez co wyraził zdumienie, że
chłopak tak zacny, jak Janek, ma tylko dwie nogi, chociaż w pełni zasługuje na
to, żeby mieć cztery, co jest udziałem najszlachetniejszych stworzeń, jak pies
na przykład.
– A kot? Kot ma też cztery…
– Prawda! – kiwnął ogonem Robak. – Widać z tego, że i zwyczajne tałałajstwo też
na czterech ugania nogach. Wielki nieporządek jest na świecie! Ale mimo tego
odpocząć można, bo moje cztery nogi są w stanie dość opłakanym; jakiś głupawy
jeż musiał tędy przechodzić i pogubił kolce, które ja zbieram nogami.
– O, biedaku! Szczerze mi cię żal…
– Dziwny ty jesteś, przyjacielu Janku – rzekł Robak. – Na siebie nie zwracasz
uwagi, choć masz nogi we krwi, a mnie żałujesz…
– Bo ja sobie dam radę, a ty nie.
– Ej, Janku, coś mi się zdaje, że uczciwy kundel ma w tych sprawach większe
doświadczenie. Czy potrafisz, na przykład, zębami złapać pchłę na prawej
łopatce?
– Ha! ha! – zdumiał się Janek. – Nie potrafię.
– Widzisz, a ja potrafię. Pokazałbym ci od razu tę sztukę, bo czuję, jak mi się
jedna wierci w okolicy ogona, ale ją chcę zachować przy życiu.
– Po co?
– Jak to po co? Na wieczerzę albo lepiej jeszcze na jutrzejsze śniadanie.
– A jeśli ci ucieknie?
– Pchła? Nigdy! Żyje ze mnie, więc mnie nie opuści. Ale spojrzyj, jakie to miłe
schronienie na nocleg: jest tu wygodnie i źródło gdzieś w pobliżu gada.
Było to zaciszne miejsce na polance; las dokoła stał jak mur, tu zaś było nieco
jaśniej. Janek wyciągnął się na trawie, Robak przysiadł przed nim.
– Będziemy spali, piesku!
– Nie wszyscy – rzekł Robak.
– Dlaczego, wszak i ty będziesz spał?
– Kiepski pies może by to zrobił, ale ja nie jestem kiepskim psem. Uczciwy pies
nie śpi, kiedy śpi jego pan.
– Ja nie jestem twoim panem! Jestem twoim przyjacielem…
– Tym lepszy powód, abym nie spał.
– Przecie nam nic nie grozi, spokojnie jest dokoła i cicho. Dzikie zwierzęta też
jakby wymarły.
– Tak. ale może przyjść najgorsze i wtedy biada nam!
– Jakie najgorsze? Jak się nazywa?
– Księżyc… mój ciężki wróg… Mnie jednego się boi i odlatuje, kiedy na niego
zawyję.
Janek uśmiechnął się po raz pierwszy.
– Dzisiaj go nie będzie – rzekł. – Możesz spać spokojnie.
– Wszystko mi jedno. Nad ranem, kiedy ci już nic grozić nie będzie, trochę się
zdrzemnę, ale nie prędzej.
– Dobrze już, dobrze. Przytul się do mnie, będzie nam cieplej.
– Nie mogę tego uczynić…
– Czemu? – zdumiał się Janek.
– Bo to widzisz… ta pchła… czuję, jak się wierci… Jutro zrobię z nią
koniec, ale dzisiaj muszę się trzymać od ciebie z daleka. Jest to stworzenie
głupie, które nie odróżnia psa od człowieka. Dobranoc!
– Strasznie ty jesteś śmieszny, Robaku! – rzekł Janek. – Spij dobrze i niech ci
się przyśni zając.
II
Mijały dnie i mijały tygodnie, a oni wędrowali wciąż jeszcze; we dnie wielka
parność lasu wyciskała z nich siły, nocami zaś trapił ich chłód, rosą kroplistą
płaczący. Żywili się nędznie, chociaż Robak był w lepszym położeniu, udało mu
się bowiem upolować czasem żabę, której nie mogły ocalić obłąkane skoki. Po
pewnym czasie wyglądali tak, jak gdyby sprzedali swoje ciała, a wędrowali jako
własne cienie, słaniające się ze zmęczenia i nadmiernego utrudzenia. Robak
wypowiadał na ten temat myśli ponure i zgryźliwe.
– Pies, uczciwy pies – powiadał – taki z dziada pradziada, dużo znieść potrafi,
ale coś mi się tak widzi, że nawet jak na psa nieco już za wiele tej naszej
nędzy. Niech mi kto powie, dlaczego psy nie jedzą trawy ani kwiatów, ani
żołędzi. Byłbym najszczęśliwszym psem na świecie, bo tych specjałów jest dokoła,
ile dusza zapragnie. I co z tego? Głupia dzika świnia naje się żołędzi, że
ledwie nie pęknie, a mądry pies ginie z głodu. Czy to tak być powinno?
– Najemy się jeszcze kiedyś, Robaczku, najemy! – pocieszał go Janek.
– Wolałbym od razu najchudszą kość niż najbardziej tłustą obietnicę.
– Taki jesteś głodny?
– Czy jestem głodny? Mam ochotę zjeść samego siebie, bo nazywam się Robak, robak
zaś jest stworzeniem jadalnym. Jakoś ja to jednak wszystko przetrzymam, ale co
będzie z tobą, najdroższy biedaku? Zauważyłem, że nie lubisz ani żaby, ani nie
zjadłeś nigdy chrabąszcza, czego nie rozumiem, bo chociaż są to kreatury niezbyt
inteligentne, ale nie wpływa to bynajmniej na ich smakowitość.
– Pożywiłem się niedawno, miły Robaku, i bardzo jestem najedzony.
– Właśnie tak samo myślałem, bo widzę przez twój brzuch, co się dzieje za twoimi
plecami. Wiesz co, Janeczku? Kiedy będziesz śmiertelnie głodny, najesz się
doskonale…
– W jaki sposób i czym?
– W bardzo prosty sposób; rozpalisz wielki ogień, zapłaczesz, a potem zjesz
jedno stworzenie, zupełnie na tym świecie niepotrzebne.
– Jakie stworzenie?
– Zjesz swego przyjaciela, uczciwego psa Robaka!
– Mój przyjaciel Robak – odrzekł wzruszony Janek – jest to uczciwy pies, ale
czasem bredzi tak jak sroka. Robaku!
– Co się stało? Zobaczyłeś żabę?
– Las się kończy!
Poprzez gęstwinę widać było szeroki kraj, daleki i jasny w promiennym świetle
poranka; na widnokręgu wyrastały góry, poszczerbione i niebieskie.
– Więc to jest świat? – mówił cicho Janek. – O, jak szeroki, o, jaki piękny! Las
jest piękny, ale tu jest piękniej jeszcze. Pójdziemy tam, Robaku?
Robak patrzył oczarowany i wietrzył pilnie.
– Bardzo mi się tutaj podoba – rzekł. – Jeżeli jeszcze znajdzie się cokolwiek do
zjedzenia, możemy ten nowy świat zaszczycić naszą obecnością. Czuję w sercu
dziwną błogość, choć w głowie mi się cokolwiek kręci, być może jednak dzieje się
to z tego powodu, że w ostatnich czasach żołądek mój umieścił się w mojej
głowie, aby być bliżej oczów. Czy zejdziemy w tę piękną dolinę?
– Chodźmy, piesku najmilszy! Skończyły się nasze utrapienia. Nie może być, aby w
tak rozkosznym kraju źle było uczciwym Bożym stworzeniom.
Nowe wstąpiły w nich siły, kiedy zaczęli szybko schodzić chłodnym jarem ku
jakiejś wielkiej wodzie, która w słonecznym blasku ciekąca i pomarszczona lekkim
wiatrem tak wyglądała, jak srebrną łuską okryta ogromna ryba. Spieszyli ku tej
wodzie, jak gdyby z nią miód płynął i mleko. Janek szedł wzruszony, po raz
pierwszy w swym życiu kraj widząc otwarty i bez końca, niebem lazurowym nakryty,
napełniony rzeźwością i przeczystym powietrzem – Robak zaś, jeszcze chudszy w
pełnym świetle niż w mrokach lasu, podskakiwał zabawnie, a tak ostrożnie, jak
gdyby się bał, że przy gwałtowniejszym ruchu porozlatują mu się bezmięsne kości.
Ubiegli już szmat drogi, kiedy nagle Robak stężał w bezruchu, nastawił uszy i
węszył pilnie.
– Co się stało? – szepnął Janek.
Wtem ozwał się ryk przeraźliwy, jakby spod ziemi; z jakiejś wyrwy czy z jakiegoś
wykrotu podniósł się ogromny człowiek: miał długie, kosmate, ośle uszy, oczy
okrągłe jak sowa i straszliwą paszczę od ucha do ucha, w której błyskało
najmniej sto ostrych kłów; wcale nie odziany, obrosły jak niedźwiedź, wyciągnął
przed siebie długie ręce, zakończone siedmioma palcami złączonymi błoną.
– Jezus, Maria! – krzyknął Janek, widząc, że te straszliwe ręce sięgają ku jego
gardłu.
Potwór już, już miał go uchwycić, kiedy nagle wydał głuchy ryk; to Robak,
zebrawszy resztki sił, z rozpaczą w rozbłyśniętych krwawo oczach, widząc
niechybną zagładę Janka, cisnął się jak kula na pierś straszliwej zjawy i wpił w
nią zęby; kosmata bestia chwyciła go jednak za gardło, tak że szlachetny pies
jęknął tylko, potem, ciśnięty wściekłym ruchem potwora, padł daleko na skały.
Krew mu się rzuciła z pyska, a oczy zaszły mu bielmem. Stracił czucie i nie
widział, jak potwór chwycił Janka, przerzucił go sobie bezwładnego na ramię, jak
pusty, chudy wór i, wydając porwane, chrapliwe okrzyki, zginął gdzieś wśród
skalistych jarów.
Po długiej chwili ból ocucił nieszczęsnego Robaka; sam sobie nie dowierzał, że
jeszcze żyje. Twarde też było to wymizerowane życie, jeśli z niego nie uleciało
po takim ciosie. Biedny pies otworzył z trudem oczy i pierwszym spojrzeniem
szukał Janka. Poczuł w sercu dotkliwy ból, kiedy go nigdzie nie ujrzał; zaczął
sobie przypominać okropną historię i na jej wspomnienie wydobyło mu się z gardła
głuche, stłumione, jak gdyby krwią oblane wycie. Stało się coś strasznego, a on
tu leży bezsilny, zmiętoszony i nędzny, jak krwawy łachman. Próbował podnieść
się i uczynił to z bolesnym wysiłkiem. To jedno rozumiał, że choćby miał ducha
wyzionąć, musi wstać i biec na ratunek tego, którego ponad wszelkie pojęcie
miłowało jego wierne serce. W każdym włóknie ciała czuł ból dotkliwy i piekący,
ale wstał i utrzymał się na nogach, bardzo drżących i bezsilnych. Pił zachłannie
chłodne, czyste powietrze, potem ostrożnie, cicho skowycząc przy każdym ruchu,
począł się wlec w tę stronę, skąd go dochodził cichy i senny szmer wody. Kiedy
ją odnalazł, pił zachłannie i długo, czując, że mu sił przybywa. Położył się
potem i rozmyślał.
"Jeżeli – mówił sobie – pójdę teraz walczyć z potworem, on mnie zabije, bo na
dobrą sprawę nie mógłbym teraz zabić nawet muchy. Rozmyślaj, Robaku, rozmyślaj!
Od tego zależy życie Janka, czy będziesz myślał roztropnie, czy głupio! Co ci
mówi twój wielki rozum? Twój wielki rozum powiada ci, abyś przede wszystkim
nabrał sił, a potem poszedł do walki. Dobrze! Ale ty, Robaku, jesteś mały, a
potwór jest wielki. Cóż z tego wynika? Z tego wynika, że w walce otwartej nie
dasz mu rady i trzeba będzie straszliwego tęgo, obwiesia pognębić sprytem. Skąd
jednak wziąć ten spryt? Gdybyś, biedaczyno, miał cokolwiek w żołądku, to i spryt
by się znalazł. Żołądek nie jest tak daleko od głowy, jakby się to na pozór
zdawało. Janek jest mądry, więc się od razu nie da zabić, już on coś tam
wymyśli, a ja tymczasem spróbuję odnaleźć bohaterskiego ducha, którego ten
straszny bałwan ze mnie wytrząsł".
Wedle tej recepty mądry Robak spał przez cały dzień i przez część nocy, potem,
znacznie już żwawszy, poszedł na nocne polowanie, a jako stary, w wielu
przygodach zaprawny myśliwy, dokonał tej nocy rzeczy krwawych w słusznym
mniemaniu, że pies nie jada kwiatków i jest psem. Robak w tym względzie nie był
obłudny.
Otrząsnął się, jakby chciał z siebie razem z pchłami wytrząść resztki rozpaczy i
znużenia, kłapnął zębami, jakby pragnął sprawdzić ich siłę, i rzekł: – Jestem
gotów na śmierć!
Powrócił w to miejsce, gdzie ich potwór pognębił, podniósł pysk, długo węszył,
potem rzucił się w mroki nocy, jak nurek w czarną wodę. Biegł długo zygzakami,
aż dobiegł do jakiejś ponurej zagrody, otoczonej ostrokołem.
– Tu mieszka potwór! – rzekł do siebie.
W tej chwili poczuł woń psa. Uskoczył w bok i natężył wzrok; z dziury,
wygrzebanej pod ostrokołem, wyczołgało się olbrzymie psisko, czarne jak smoła, z
zielonymi latarniami oczu. Poczuwszy Robaka, warknął głucho, obnażył śnieżne kły
i cisnął się na niego całym rozpędem. Robak, zwinny i bystry, mignął tylko, jak
błyskawica, i odskoczył tak, że czarne psisko uderzyło w próżnię. Znowu skoczyło
i znowu nie było Robaka. Powtórzyło ten napad kilka razy, coraz bardziej
zdumione. Najbardziej jednak zdumiało je to, że z najmniej spodziewanej strony
ozwał się szyderczy głos:
– To tak witasz swojego stryjecznego brata?
– Hę? – zdziwił się czarny pies. – Pokaż mi się, a wydrę ci serce!
– Gdybym chciał – odrzekł Robak – wydarłbym ci i serce, i wątrobę.
– A ja tobie serce, wątrobę i śledzionę!
– A ja tobie serce, wątrobę, śledzionę, żołądek!
– A ja tobie serce, wątrobę, śledzionę, żołądek i nerki.
– A ja tobie – zakrzyknął Robak – serce, wątrobę, śledzionę, żołądek, nerki i…
i… poczekaj, a za chwilę sobie przypomnę i wydrę ci to, o czym na razie
zapomniałem. A wiesz, za co?
– Mało mnie to obchodzi!
– Ale ja ci powiem: za to, że brat pies w ten sposób wita brata psa.
– Ja nie jestem psem! – warknął czarny.
– A cóż ty jesteś?
– Ja jestem diabeł, czarny diabeł! Bój się mnie!
"To jakiś bałwan, niespełna rozumu" – ucieszył się Robak; potem dodał głośno: –
Od razu tak sobie pomyślałem i dlatego bałem się z tobą walczyć. Zabiłbyś mnie
jednym uderzeniem łapy. Straszny ty jesteś diabeł! Przebacz mi, że się uniosłem
i śmiałem ci grozić, ale szczerze tego żałuję. Gdyby nie było tak ciemno,
widziałbyś, że z wielkiego żalu gorzko płaczę. O, wspaniały, czarny diable! A
dlaczego ty jesteś diabłem?
– Bo służę u diabłów i oni mnie tak przezwali.
– Patrzcie, patrzcie! To ty jesteś taki potężny?
– Mogę zrobić wszystko, co mi się podoba.
– Patrzcie, patrzcie! I czy także wszystko wiesz?
– Ja wiem, jak trawa rośnie!
Robak cmoknął z wielkiego podziwu.
– To zdumiewające! – zakrzyknął i ostrożnie wychynął z cienia. Mizernie wyglądał
wobec potwornego brytana, który mu się przyglądał ciekawie. – Ale z pewnością
tego nie możesz wiedzieć, czy w tym czarnym domu jest mały chłopiec, którego tam
niedawno przynieśli?
– Zadajesz mi niemądre pytania. Widziałem go przed chwilą. Leży związany i wciąż
woła jakiegoś robaka. Głupi to musi być chłopiec, któremu się w nocy zachciało
robaków.
– Powiadasz, że woła Robaka?
– Co tobie się stało. Czego tak drżysz?
– To nic; to nic! To z wielkiego szczęścia, że poznałem tak wspaniałą i dostojną
jak ty osobę.
– A któż ty jesteś?
– Iii! – machnął ogonem Robak. – Nawet mówić nie warto; ja jestem taki sobie
mizerny kundel, którego pchły gryzą.
– A jak się nazywasz?
– Jak ja się nazywam? Bardzo śmiesznie: Wojtek Bezportek. Racz, dostojny czarny
panie, nie zwracać na mnie uwagi, gdyż szkoda każdego twojego spojrzenia.
Powiedz mi lepiej, czy w swej niezmiernej łaskawości nie pozwoliłbyś mi ujrzeć
na krótką, króciutką chwilę wnętrza tej sadyby. Wlezę przez tę dziurę pod
ostrokołem, spojrzę i natychmiast wrócę.
Czarnemu diabłu zamigotały oczy krwawym. blaskiem; warknął głucho i rzekł:
– Jeśli jeszcze raz wspomnisz o tym, przegryzę ci gardło. Nikomu tam wchodzić
nie wolno. Czy chcesz zaraz umrzeć?
– Ach! ach! – zaśmiał się Robak. – Przeklęta ta moja ciekawość! Nic mnie to nie
obchodzi, co się dzieje w tym domu. Ot, tak sobie powiedziałem na wiatr. Żeby mi
ogon odpadł za takie gadanie. Przebacz mi, władco nocy!
– A po co tu przyszedłeś?
Robak myślał długą chwilę, po czym ostrożnie zbliżywszy się do czarnego opryszka
rzekł cicho:
– Gdybym wiedział, że mnie nie zdradzisz, wielką odkryłbym ci tajemnicę.
Uczyniłbym to tylko dla ciebie, z wdzięczności za dobre przyjęcie.
– Gadaj prędko, bo nie mam czasu!
– Oto widzisz, dostojny panie, jak jestem zagłodzony i nieszczęśliwy.
Przywędrowałem tu jednak z daleka, bo się w tej okolicy będą tej nocy dziwne
działy rzeczy. Racz spojrzeć w górę i powiedzieć mi, co tam widzisz?
Straszliwy dryblas przekręcił głowę, długo patrzył, po czym rzekł:
– Jakieś żółte stworzenia, które mrugają.
– Aha! a wiesz ty, co to za stworzenia?
– Ja wszystko wiem, tylko tego wyjątkowo zapomniałem.
– Oczywiście! Któż może wszystko spamiętać, mając tyle na głowie? Jeśli
pozwolisz, to ci powiem: są to tłuste, młode gęsi, które się pasą na niebie.
Otóż ja się dowiedziałem, że dziś jest taka noc, podczas której te gęsi będą
zlatywały na ziemię, aby się napić wody, i dlatego tu jestem. Raz w życiu
przynajmniej najem się doskonale.
– Powiadasz, że to są gęsi?
– Tak, wielki czarny diable.
– A kiedyż zaczną spadać?
– Lada chwila!
– A nie łżesz ty?
– Jeśli zełgałem, niech mnie… Patrz, patrz!
W tej chwili złota gwiazda oderwała się od nieba i, sypiąc złote poza sobą
iskry, padła w daleki las. Robak aż stracił dech z radości.
– Patrz, oto jedna już zleciała, tak że aż się z niej posypało pierze. Tylko
patrzeć, jak za nią pójdą inne. Ta padła gdzieś daleko, ale i tu ich napada
tyle, że przez sto lat wszystkich zjeść nie będzie można. Czy zjadłbyś tłustą
gąskę, dostojny szatanie?
– Owszem, lubię tłuste ptactwo…
– Więc zachowajmy głębokie milczenie i czekajmy. Odejdź nieco dalej, bo będą się
bały domu, i wciąż patrz w górę. Chwilę trzeba będzie poczekać, ale niech cię to
nie niecierpliwi. Ja usunę się w mrok i zjawię się, kiedy mnie zawołasz. Oto tam
wybornie stanąłeś. Ach, jaki jesteś piękny z głową ku niebu zadartą. Czy pilnie
patrzysz w górę?
– Bardzo pilnie!
– Czy nie czujesz zapachu gęsi?
– Coś mi się zdaje, że czuję. Nie jestem pewny, czy tak pachnie gęś, ale coś
jednak pachnie.
– To z pewnością gęś. Patrz, patrz, znowu jedna leci. Ach, jaka tłusta…
Szkoda, upadła w wodę. Nie odwrócisz się?
– Mogę się nie odwracać…
– Więc stój tu, bałwanie, do rana – szepnął sam do siebie Robak i jednym susem
przelazł pod ostrokołem.
Jak błyskawica przebiegł wszystkie kąty i, kierując się więcej sercem, co w nim
trzepotało się jak ptak, niż węchem, odnalazł Janka. Chłopiec leżał związany,
obok niego walały się w brudnej misie jakieś ochłapy i stał dzbanek z wodą.
Robak przypadł mu do piersi i zdawać się mogło, że pies szlocha z radości.
– Robak! Robak najdroższy! – szeptał Janek.
A pies lizał mu twarz i ręce i skomlił cichutko. Niezmierne szczęście napełniło
go całego, tak że aż drżeć począł. Wnet jednak rozsądek wziął górę nad miłością.
– Tak, to ja… – skomlił. – Muszę uciekać… jutro wrócę… czekaj mnie w
nocy… Czy bardzo cierpisz?
– Cierpiałem bardzo, męczyli mnie, ale teraz już nie cierpię, kiedy ciebie
widzę… Teraz wszystko się uda…
– Mów prędko, kto tu jest?
– Czarownica z synem…
– To ten, co nas napadł?
– Tak, to on… Okropny… Jest straszny pies…
– Straszny, ale trochę pomylony… Wiem, wiem… Kto jeszcze?
– Jeszcze jest anioł!
– Co to znaczy anioł? Czy to ptak?
– Nie, dziewczynka… Mówiłem jej o tobie… bardzo płakała…
– Nic nie rozumiem… jutro w nocy powrócę… bądź zdrów…
– Robaku, nie odchodź, nie odchodź!
– Muszę… Tam na mnie czeka śmierć… Bądź zdrów!
Polizał go ozorem po twarzy i nagle zatrzymał się w skoku.
– Ty płaczesz? Wstyd!
– To z radości.
– Jeśli tak, to sobie płacz!… Zmykam!
Jak cień mignął, jak wąż przesunął się pod ostrokołem i, zdyszany bardzo,
spojrzał niespokojnie, co robi czarny diabeł psiego pochodzenia; jeśli widział
jego wyprawę, trzeba będzie dać porwać się na strzępy. Nie! nie widział. Jak
oczarowany patrzył w gwiazdy i wywalił z wielkiego natężenia ozór na dwa łokcie;
z pyska ciekła mu ślina.
– Ach! – westchnął Robak.
Czarny pies drgnął, jakby się obudził, i głucho warknął:
– Ocyganiłeś mnie, marny szczeniaku! Czekam i czekam i nic z tego. Gdzież są te
smakowite gęsi? Muszę zjeść dziś ze dwie, bo jeśli nie zjem dwóch gęsi, to z
całą pewnością zjem jednego psa. Zrozumiałeś, przybłędo?
– Zrozumiałem i wcale się nie dziwię, że tak w tobie rozgorzał apetyt na te
wspaniałe ptaki. Nigdy nie jadłeś lepszych i tłustszych.
– Oh! oh! – sieknął czarny pies – nie mów tak, nie mów tak, bo oszaleję!
– Widać jednak, że stało się nieszczęście, bo, jak to sam widziałeś, wszystkie
zlatują z nieba w tamtą stronę, a tu żadna nie spadła, bo pewnie widzą dom albo
boją się ciebie, dostojny panie.
– Więc co robić?
Robak pomyślał chwilę i zapewne coś łajdackiego wymyślił, bo się uśmiechnął w
ciemności.
– Gdybyś, o panie – rzekł tajemniczo – chciał posłuchać mojej rady, mógłbyś za
chwilę złowić ich, ile byś tylko zapragnął.
– Mów prędko, mów prędko!
– Zauważyłem, że wszystkie padają niedaleko stąd, a teraz rozumiem dlaczego.
Jest tam wśród jarów głęboka woda, na którą siadają. Gdybyśmy tam pobiegli,
wyłapalibyśmy wszystkie. Czy możesz się oddalić?
Czarny obejrzał się trwożnie i cicho rzekł:
– Jestem wielkim panem i robię, co mi się podoba! Czy to daleko?
– Bliziuteńko… Biegniemy?
– W drogę!
Pognał przodem Robak, lekki jak duch, a za nim ciężko człapała tłusta zakała
psiego rodu. Robak wiódł go nieomylnie, bo kiedy niedawno uganiał się w tych
stronach za pożywieniem, poznał każdy przesmyk. Dzikimi wertepami wiódł czarnego
diabła pomiędzy jary i rozpadliny, wreszcie zaczęli biec pod górę. W pewnym
miejscu przystanął na skalnym występie i spojrzał w dół: w głębokiej
rozpadlinie, wśród bardzo wysokich, lecz niemal prostopadłych skał czerniło się,
jak ciemne oko, małe jeziorko. W spokojnej wodzie odbijały się gwiazdy, lekko
mrugając.
– Cicho! – szepnął.
Czarny bęcwał spojrzał ciekawie w dół.
– Są tutaj – szeptał Robak – pływają sobie po wodzie, tylko skoczyć i mordować.
– Skocz ty pierwszy!
– To niemożliwe – mówił Robak. – Jeśli ja skoczę, spłoszę je i odlecą. Złowię
jedną, a inne uciekną; jeżeli ty skoczysz, porwiesz, ile będziesz mógł, a mnie z
wdzięczności dasz jakąś kosteczkę.
– Coś mi się ta woda nie podoba… – rzekł czarny – usuń się, chcę spojrzeć w
dół.
Robak uskoczył skwapliwie, a czarny stanął na najdalszym występie i podejrzliwie
spoglądał w czeluść.
– Jakieś to dziwne gęsi – zaczął mówić powoli – ani z pierza, ani z mięsa…
Albo to jest jakieś wielkie cygaństwo, a ty jesteś drab, kuty na cztery nogi,
albo…
Nie dokończył swej roztropnej przemowy, bo Robak,, osadziwszy się mocno, ducnął
go głową z całej siły w tył. Czarny diabeł fiknął koziołka i na łeb zleciał w
wodę, która prysnęła jak fontanna. Zaczął ją tłuc łapami i za chwilę wygramolił
się na jakąś skałę, ale wyjścia stąd nie było! Siedział jak w garnku, na którego
dnie bulgotała czarna woda.
– Masz gęś? – krzyknął Robak. – Posiedź tam sobie, kuzynku, i łap ryby. Nie
pragnę twojej śmierci, bo jestem wspaniałomyślny, ale prędko stąd nie wyleziesz.
Widzisz, jak to źle być niegościnnym, a do tego głupim. Chciałeś zjeść Robaka?
Taki bęcwał jak ty? A krzycz tam, krzycz, nie będzie ci się nudziło… Ty jesteś
numer pierwszy, a teraz biegnę zobaczyć, co robi twój pan, co ma ośle uszy, a
psa miał całego osła.
III
Kiedy potwór siedmiopalczasty i sowiooki porwał Janka, poniósł go przez jary i
wądoły do sadyby, do tej właśnie, do której tak chytrze na krótką rozmowę
przedostał się Robak. Tam go cisnął omdlałego na ziemię i głosem tak
przeraźliwym, że przelatująca właśnie nad sadybą wrona fiknęła ze strachu kozła
w powietrzu i umknęła przerażona, zakrzyknął:
– Hej, matko, a wyjrzyj no tutaj!
Z jakiejś osmolonej budy wyleciał głos taki ochrypły, jakby też był na węglach
przypalony:
– Zaraz, zaraz, tylko wezmę dziewczynę na postronek!
Omdlałego Janka obudziły te piekielne głosy; otworzył ciężko oczy i zobaczył
pochylonego ponad sobą potwora, przed którym łasił się czarny jak smoła pies,
mający wplątane w gęste kudły osty i źdźbła starej słomy. Psisko warczało,
spoglądając na Janka krwawymi ślepiami i szczerząc kły tuż nad jego gardłem.
"Ratuj mnie, mateczko moja!" – modlił się chłopiec w duszy.
Potwór jednak kopnął psa w brzuch, tak że pies zemknął ze szczekliwym płaczem,
potem trącił nogą Janka:
– Wstawaj, chmyzie! – zakrzyknął.
Janek podniósł się z trudem, lecz w tej samej chwili zachwiał się z przerażenia:
ze smolistej budy wylazła wiedźma, bardzo mała i chuda, lecz z głową tak ogromną
jak ceber; wyglądała tak, jakby w tej głowie mogła zmieścić całe swoje ciało i
jeszcze zostałoby w niej miejsce na wór kartofli albo na beczkę kapusty; miała
okrągłą twarz, z której zwieszał się nos miękki i mięsisty, długości krowiego
ogona, wciąż się chwiejący, jak gdyby nim spędzała muchy; kiedy odsłoniły się
jej usta, Janek ujrzał, że wiedźma ma cztery tylko zęby, dwa w górnej, a dwa w
dolnej szczęce, zmurszałe i zielonego koloru. W jednej ręce trzymała pęk
pokrzywy, a drugą ciągnęła na sznurze, zaciśniętym na szyi ofiary, prześliczną
dziewczynę w wieku Janka, okrytą łachmanami; miała wielkie, niebieskie, ciągłą
trwogą napełnione oczy, a bledziutką twarzyczkę znaczoną śladami uderzeń
pokrzywą. Szła za wiedźmą bezwolnie, jakby pół żywa. Ujrzawszy Janka,
przystanęła i zawołała cichutko:
– Och, nieszczęśliwy!
Za to otrzymała uderzenie pokrzywami po bosych nogach, zdawało się jednak, że
tym razem tego nie czuła, wpatrzona w zbiedzonego chłopca. Wielkie, jasne łzy
napełniły jej oczy. Janek zaś widząc to straszne znęcanie się nad bezbronną
istotą, nie zastanowiwszy się, że jest słaby i bezsilny, tylko szlachetnym
uniesiony oburzeniem, skoczył ku wiedźmie, wyrwał z jej rąk parzące pokrzywy,
precz odrzucił, potem własnym, biednym ciałem zasłonił dziewczynkę, gotów na
śmierć. Przekonany był, że go śmierć czeka niechybna, czekał jej tedy z jasnym
spojrzeniem, bez trwogi; cały był drżący, lecz z gniewu. Czuł, jak nieszczęśliwa
dziewczynka przytuliła się do niego, więc sobie zakrzyknął w duszy, że będzie
jej obrońcą do ostatniego tchnienia. Patrzył teraz roziskrzonym wzrokiem, skąd
padnie cios; ale te straszne monstra nie uderzały; olbrzymia głowa wiedźmy
przybrała wyraz nieskończonego zdumienia, a dwułokciowy nos chwiał się i wił się
jak wąż. Drugi potwór rozdziawił swoją paszczę, w której widać było sto kłów,
tworzących jak gdyby palisadę.
Wreszcie wiedźma wydała z siebie drący uszy pisk: – Zabij go, synku Goliacie!
Ale jej syn, potwór sowiooki, zarechotał jak żaba, co miało oznaczać śmiech, i
rzekł:
– Jeszcze nie teraz, matko. Mam sto zębów, a taki chruściel wystarczyłby
zaledwie na jeden. Najpierw go utuczę, potem zedrę z niego skórę, popieprzę,
posolę i nadzieję pachnącą trawą.
– Aha! aha! – zaskrzeczała stara – smaczny będzie, smaczny będzie. Ona go będzie
tuczyć.
– O, dolo moja! – zapłakała dziewczynka.
Wiedźma pociągnęła postronek, tak że dziewczynka upadła na kolana; wtedy syn
czarownicy chwycił Janka za kark, podniósł go ku swojej strasznej twarzy i
krzyknął:
– Będziesz jadł chleb i kluski, aż się staniesz gruby. Ten czarny diabeł, mój
sługa, będzie cię pilnował, abyś nie uciekł; będziesz z nim z jednej jadał
miski, bo jego też zjem, kiedy mi przyjdzie na to ochota. Ty będziesz pierwszy.
Ha! ha! ha!
Janek usiłował wyrwać się z silnych rąk potwora, ale wierzgał tylko nóżętami,
więc nagle jedną nogą wyrżnął go w okrągłe oko. Potwór zawył, zazgrzytał tak
zębami, że iskry z nich poleciały, i zaskrzeczał:
– Takiś ty, ludzki diable?
– Zabij go! zabij go! – piszczała wiedźma.
Dziewczyna zapłakała głośno.
– O, nie! – pienił się potwór – to za mała kara! Będę teraz myślał dzień i noc i
takie mu męki obmyślę, że siedem razy umrze, zanim go nadzieję na rożen. Czarny
psie! pilnuj mi go jak własnej głowy!
– Uhu! – ucieszył się pies.
Potwór związał Janka łykiem i cisnął go na mierzwę. Janek, zupełnie osłabły i
półżywy z wyczerpania, ciężko oddychał i patrzył ze śmiertelnym smutkiem na
biedną dziewczynkę, zalaną łzami.
– Ty, dzierlatko – syczała jej stara nad uchem – dasz mu otrąb zalanych wodą.
Teraz wybieram się w podróż, a ty weźmij z pieczary wór mąki i drożdży,
upieczesz wiele chlebów i będziesz go karmić gałkami z ciasta. Ucz się, jak się
piecze chleb, bo kiedy dorośniesz i zostaniesz żoną mojego synka, trzeba, aby
miał z ciebie w domu pociechę.
– Czy odlatujesz, matko czarownico? – zapytał potwór.
– Mam z jednym starym diabłem spotkanie, daleko stąd, na polskiej granicy, więc
muszę się śpieszyć. Ty tu ich pilnuj i pomęcz trochę. Nie chce ciebie za męża ta
jaśnie panienka, boś dla niej mało piękny, choć piękniejszego na świecie całym
nie ma. Od starego diabła dostanę taką maść ze zdechłych szczurów, że kiedy jej
tą maścią oczy posmaruję, zakocha się w tobie bez pamięci. Hu! hu! czas na mnie,
czas na mnie! Roba, daroba, ryba, taryba! Szuru buru bęc!
Janek patrzył przerażony, jak się jej straszliwy nos zamienia w krzywy, okropny
dziób, ogromna głowa w głowę olbrzymiej sowy, ręce w skrzydła, a nogi porastają
pierzem i w ostre krzywią się pazury.
– Jezus, Maria! – szepnął przerażony.
Sowa, usłyszawszy to, wrzasnęła przeraźliwie i zerwała się do lotu, a jej syn
potwór zatoczył się, jakby ogłuszony piorunem.
– Język ci wyrwę, szczeniaku! – zakrzyknął, uciekając.
Sowa przepadła wśród mroku opadającej z nieba nocy, została tylko dziewczynka,
nie mogąca promiennych swoich oczu oderwać od dzielnego chłopca.
– Kto ty jesteś? – zapytała cicho. – Mów, nie obawiaj się… Kłapouchy teraz nie
powróci, bo o zmroku zapada w kamienny sen, a ten pies niewiele ma rozumu. Tylko
się nie poruszaj, bo wtedy cię zagryzie.
Widać jednak, że nawet piekielny ten pies z dzikim sercem, zakrwawionym złością,
ulegał urokowi jej słodyczy, bo chociaż patrzył pilnie i wciąż łypał oczyma,
jednak nie warczał. Byłby zagryzł i ją, i jego, gdyby chcieli się zbliżyć do
siebie, lecz pozwalał na rozmowę.
– Kto ty jesteś? – zapytała słodkim głosem dziewczynka. – Mów prędko, bo wiedźma
odleciała, ale nigdy nie wiadomo, kiedy powróci. Może nie dziś, może nie jutro,
ale może wrócić przed północą.
Janek zaczął jej opowiadać o śmierci swojej matki, o ciężkiej podróży przez
puszczę i o napadzie potwora, i o nieszczęsnym Robaku.
– Dziwny to był pies – mówił – kochał mnie jak brata i każde moje rozumiał
słowo. Zginął w mojej obronie. O, Robaku, serdeczny psie! uczciwe miałeś serce i
wierne aż do ostatniego tchnienia.
Mówiąc to miał łzy na rzęsach. Dziewczynka słuchała chciwie, wzruszona tą prostą
opowieścią, potem rzekła cichutko:
– A może nie zginął?
– O, dałby to Bóg. Potwór jednak z taką siłą rzucił go na skały, że pewnie
biedny Robak ducha wyzionął. A czy ty mi teraz powiesz, mila panienko, kim ty
jesteś i skąd się tu wzięłaś wśród tych okropnych czarowników?
– Jestem tu u nich może z pięć, a może ze sześć lat. Nazywam się Zosia, bo to
pamiętam, że tak na mnie wołali.
– A kto i gdzie tak ciebie nazywał?
– Moja matka i mój ojciec, i wszyscy dobrzy ludzie, kiedy byłam malutka.
Mieszkałam w wielkim mieście, w którym są trzy złote wieże, w jakimś ogromnym
domu, gdzie grała muzyka i gdzie pięknie tańczyli ludzie w bogatych strojach.
Razu jednego wyprowadziła mnie moja piastunka za mury tego wspaniałego miasta,
abym zobaczyła kwiaty na łąkach. Biegałam wesoło i odbiegłam pewnie zbyt daleko,
bo straciłam piastunkę z oczu. Zabłądziłam. Nagle ktoś mi narzucił płachtę na
głowę i porwał mnie. Długo mnie nieśli, a kiedy mi ją zdjęto z głowy, ujrzałam,
że jestem w tym osiedlu, w mocy strasznej czarownicy i jej syna, Goliata.
Straszne przeszłam cierpienia; bili mnie i głodzili, bo wciąż płakałam i wołałam
pomocy. Przestałam płakać, kiedy poznałam, że nikt mnie nie usłyszy, chyba Pan
Bóg. Może to On ciebie tu przysłał, aby mi było lżej.
– A nie wiesz, słodka panienko, kim byli twoi rodzice?
– Musieli to być potężni jacyś ludzie, bo wszyscy się im kłaniali, a na mój
widok uśmiechali się wszyscy. I musieli być bogaci, bo kiedy mnie porwano,
miałam na sobie zieloną sukienkę, cudownie się mieniącą i naszywaną kamyczkami,
z których każdy był innego koloru.
– Gdzie jest ta sukienka?
– Czarownica zdarła ją ze mnie i chowa ją w skrzyni w swojej norze. Powiedziała,
że z niej uszyje moją ślubną suknię. O, ja nieszczęśliwa, Janeczku mój
serdeczny! Chce mnie za mąż wydać za Goliata. Lepiej będzie, jeśli mnie ten
straszny pies pożre… O, obroń mnie, obroń mnie, Janku.
– Boże miły! – zawołał Janek – oddam życie za ciebie i dam się porąbać w sztuki,
lecz co ja poradzę przeciwko potężnym czarownikom. O, Robaku! czemu ciebie tu
nie ma? Ale nie płacz, Zosiu! Będę myślał nad ratunkiem, najpierw dla ciebie,
potem dla siebie… Co to znaczy? Czemu ten czarny, straszny pies tak się
niepokoi? Coś zwietrzył…
– Może czarownica wraca – wyznała Zosia.
Patrzyli z trwogą, jak pies podniósł się czujnie i jak czarne, ogromne widmo
zaczął iść ostrożnie ku palisadzie, otaczającej sadybę.
– Muszę uciekać – krzyknęła cicho dziewczynka – bo jeśli to wraca czarownica,
nieszczęsna byłaby moja godzina. Jutro będę próbowała zbliżyć się do ciebie.
Spij, śpij teraz, Janeczku! Niech twoja matka czuwa nad tobą, a ja za ciebie
zmówię pacierz.
– Bądź zdrowa, Zosieńko – zawołał Janek.
Zosia zginęła w mroku, a Janek zaczął rozmyślać. Czarny pies gdzieś przepadł.
Noc była ciepła, letnia, z nieba padały czasem gwiazdy. Gdzieś na łąkach grały
świerszcze, jakby chciały osłodzić biednemu chłopcu ciężką niewolę. Minęła
godzina, a pies nie powracał; mijała już następna, kiedy w Janku serce
zaśpiewało z radości: Robak był przy nim. Wiemy już, jak się tu znalazł i co
sobie powiedzieli dwaj nierozdzielni towarzysze.
W Janka wstąpiła otucha. Spojrzał na niebo, na którego wschodniej stronie jasna
uczyniła się szpara, jakby przez nią anioły wyglądały, czy ziemia śpi jeszcze i
czy nie czas już budzić ptaki. Modlił się w duszy.
"Niech się ze mną stanie, co się ma stać, bo wiele mogę przecierpieć, jak ten
mój towarzysz pies, co przed śmiercią uciekł; ale niech ta dziewczynka nie
cierpi, bo jest jak kwiatek, co nie ma sił. Ocalcie ją, aniołowie niebiescy,
jakby swoją siostrę, bo jest biedna bardzo i nieszczęśliwa".
W tej chwili zaćwierkał cichutko jakiś ptak… Noc przybladła, jak gdyby
przeminęła już czarna jej rozpacz i na twarzy blady tylko pozostał smutek.
Janek, zmęczony śmiertelnie, przymknął oczy, aby zasnąć choć na chwilę, gdy wtem
poczuł coś szorstkiego na twarzy.
– Robak! – krzyknął.
– Tak, to ja i ledwie żywy. Pominąwszy już to, że mi potwór kości poprzetrącał,
napracowałem się przed niedawnym czasem ponad psie pojęcie.
– Gadaj prędko, gadaj prędko!
Robak, nie ukrywając chełpliwości, opowiedział całą historię z piekielnym psem,
jak go chytrze podszedł i na hak przywiódł.
– Siedzi teraz, biedaczyna, w skalnym kociołku i rozmawia z rybami. Zasłużył na
to, nie z tego powodu, że jest dziki i krwawy, co można psu przebaczyć, jeśli
był źle wychowany i przebywał w nieodpowiednim towarzystwie, ale za to, że jest
taki głupi. Powiadam ci, że mi wstyd było, że może na tym świecie być pies tak
mało inteligentny. Pokazuję mu gwiazdy, powiadam, że to gęsi, a ta psia jucha
temu uwierzył. Gdybym mu był przez połowę nocy tłumaczył, że na moim ogonie
kwitną róże, byłby także uwierzył. Za dużo miał, widać, na sobie tłuszczu, co
źle wpływa na lotność wyobraźni i na dowcip… Dość że numer pierwszy z tej
czarodziejskiej menażerii jest już unieszkodliwiony. A teraz trzeba zająć się
następnym. Gadaj teraz wyraźnie, co się tutaj dzieje?
– Powiem ci wszystko, ale, Robaku miły, ty upadasz ze znużenia. Czy nie byłoby
dobrze, abyś zaszył się gdzieś w gąszcze, pożywił się i odpoczął?
– Źle mnie sądzisz, drogi Janku – rzekł z wyrzutem Robak. – Jakże to ja mam
odpoczywać, kiedy nad tobą wisi nieszczęście? Będę miał czas na odpoczynek…
– Ale przedtem zemrzesz z utrudzenia.
– To zemrę, ale nikt nie powie, że pies Robak opuścił przyjaciela w potrzebie.
Dosyć o tym! Nie mam czasu na roztkliwianie się moją psią mością. Do rzeczy, do
rzeczy! Gadaj, co się tu dzieje?
Janek, wiedząc, że nie poradzi na szlachetny upór, zaczął mu opowiadać wszystko;
o czarownicy, która odleciała jako sowa, o Goliacie służebnym, a na samym końcu
o Zosi błękitnookiej. O niej mówił z uniesieniem; powtórzył całą jej historię i
zakończył ją wśród łez, opowiadając Robakowi, jak straszne jeszcze czekają ją
cierpienia, kiedy zostanie żoną Goliata.
– Jak ona zostanie jego żoną, to ja się ożenię z chińską cesarzową! – rzekł
Robak.
– A jakżeż my temu przeszkodzimy?
– Mój kochany – mówił poczciwy pies – jeżeli przede mną ucieka księżyc i jak
zając zmyka między chmury, to dziwne by było, gdybym nie zmógł potwora, co ma
ośle uszy, a co nienajlepiej świadczy o jego inteligencji.
– Tak, ale ledwie uszedłeś z życiem z jego rąk…
– To niczego nie dowodzi; napadł mnie niespodzianie, kiedy byłem głodny i
zmęczony, zresztą jest on dwadzieścia razy większy ode mnie, ten zbój. Toteż nie
myślę zwyciężyć go siłą; wymyślę coś takiego, że mu w pięty pójdzie. Jeżeli
jestem najedzony, mam wtedy bystry umysł i mądrość mnie rozpiera.
– A gdzież to się najadłeś?
– O tym nie warto gadać. Biegałem tu i tam, chcąc się przekonać, czy zające
zmądrzały, ale widać, że ogryzanie kory nie wzmaga mądrości, więc się niejednemu
z nich niemiła zdarzyła historia, bo biega teraz razem ze mną, trzeba przyznać,
że w dobrym towarzystwie.
– Jak to z tobą?
– W moim brzuchu.
– I nie wstyd ci, Robaku, zjadać zające?
– Mój kochany, ja nie jestem cielak, co je trawę, tylko pies, co lubi mięso. Czy
to moja wina? Po co my jednak poruszamy te niemiłe sprawy. Kiedy wstanie nasz
wróci, Goliat?
– Zapewne niedługo.
– Dobrze, a kiedy wróci czarownica?
– Tego nikt nie wie.
– Aha! Jeszcze jedno… Dziewczyna ma upiec chleb?
– Tak!
– Widziałem, jak to robiła twoja matka. Bardzo to zajmujące… Wrzucała coś
takiego do dzieży, że rozrobiona wodą mąka straszliwie rosła, tak jak krowa,
kiedy się żarłocznie naje mokrej koniczyny… Tak, to bardzo ciekawe… Nie
gadaj teraz do mnie, bo przez pewien czas będę głęboko rozmyślał.
– Już jestem niemy!
Robak wpadł w głęboką zadumę, jak w studnię. Długo leżał spokojnie, po czym
zaczął się kręcić, tłuc ogonem o ziemię, wreszcie wywalił czerwony ozór.
– Widać, że to bardzo pomaga przy myśleniu – mówił sam do siebie Janek, któremu
mimo piekielnego znużenia raźniej uczyniło się na duszy.
Na niebie porobiły się już jasne smugi, a ptaki zaczęły obwieszczać narodziny
nowego dnia.
– Mam! – wrzasnął przyciszonym głosem Robak.
– Co masz? – pytał Janek gorączkowo.
– Powiem ci to do ucha, bo może tu w pobliżu być jakieś plugawe stworzenie na
usługach czarowników. Słuchaj pilnie…
Przyczołgał się ku Jankowi i długo mu szeptał coś do ucha, czego Janek słuchał
zachłannie.
– Dobrze będzie? – zapytał wreszcie.
– Robaku! – szepnął Janek – ty nie powinieneś być psem, ty powinieneś być…
– Nie kończ! Jestem zadowolony z mojego pochodzenia. Zapamiętaj więc wszystko,
powtórz Zosi najdokładniej, a może się uda.
– O, Boże – szeptał szybko Janek – bylebym ją tylko zobaczył, zanim Goliat się
obudzi.
– Nic łatwiejszego – rzekł Robak – mogę ją tu przyprowadzić, nie wiem tylko, czy
to wypada składać damom wizyty o tak wczesnej porze i czy się mnie nie
przestraszy?
– Ciebie? Któż by się przestraszył twoich poczciwych oczu!
– Oczy to może mam i poczciwe, tylko minę jakoś mam obwiesia. Gdzie ona śpi?
– Poszła tam na prawo, ku tej szopie. Idź, psie najukochańszy, uważaj tylko,
abyś się nie natknął na potwora.
– Niech on uważa, aby się nie natknął na mnie – mruczał Robak, zdążając
ostrożnie ku schronieniu dziewczynki.
W Janku serce tłukło się niespokojnie, każda chwila wydawała mu się wiekiem.
Wypatrywał oczy w szarości świtu, aż wreszcie się uśmiechnął, szczęśliwy. Z ręką
opartą na głowie Robaka biegła Zosia.
– Zosiu! – wykrzyknął Janek – są radosne nowiny.
Szybko opowiedział jej o wielkich czynach Robaka i o uwięzieniu czarnego psa;
Robak dawał Jankowi znaki, aby go zbyt nie psuto pochwałami, a dziewczynka
słuchała tego jak bajki; patrzyła na Robaka z rozrzewnieniem, po czym, nie mogąc
powstrzymać wybuchu radości, uklękła, zarzuciła Robakowi obie ręce na szyję i
ucałowała poczciwą jego mordę. Robak stał przez chwilę oszołomiony, oczy mu
pojaśniały, spojrzał na Janka z wyrazem ogromnego szczęścia, ale rzekł niby
ponuro:
– Ach, te panienki! fiołki w głowie i tyle…
Psia jego dusza tak była szczęśliwa, jak nigdy jeszcze.
"Nie ma co – myślał – trzeba będzie serce podzielić na połowę. Urwipołeć jestem
i zdrajca, bo czuję, że dla Janka zginąłbym trzy razy, ale dla tego nieznośnego
dziewczyniska uczyniłbym to chętnie najmniej siedem razy".
Potem dodał głośno:
– My tu cacy-cacy, a dzień się robi. Powiedz panience, cośmy uradzili.
– Uklęknij przy mnie, Zosiu – rzekł Janek – powiem ci, co wymyśliła ta kochana
psianoga.
– Tylko bez zbytnich konfidencji! – zawołał wesoło Robak.
Długo Janek tłumaczył Zosi plan Robaka. Dziewczyna słuchała uważnie, mocno
jednak zatroskana:
– Boję się – rzekła – czy potrafię tak udawać.
– Spojrzyj na mnie, śliczna panienko – wtrącił Robak swojo trzy grosze – to nie
taka musi być sztuka, jeśli ja potrafię udawać filozofa.
– Nie umiem kłamać – mówiła dziewczynka.
– Ja też! – rzekł Robak, mrugając w stronę chłopca – chociaż mi się to czasem
udawało, ale zawsze robiłem to z wielkim bólem serca.
– Ha! może spróbuję… O, Boże! – krzyknęła nagle.
Srogi ryk ozwał się w pobliżu.
– Jeść! jeść! – grzmiało w powietrzu.
– Goliat się obudził! – krzyknął Janek.
– Taki nic mądrzejszego nie wymyśli – dodał Robak. – Uciekaj, panienko! Ja się
schowam wśród rupieci.
Po chwili zjawił się w obejściu zaspany jeszcze potwór; spojrzał dookoła
plugawym wzrokiem; przyjrzał się Jankowi i jego więzom, nagle jednak zaniepokoił
się, nie widząc czarnego psa.
– Czarny diable! – wrzasnął – gdzie jesteś, czarny diable?
– Łapie ryby! – mruknął wesoło Robak.
– Język mu wydrę i kości mu połamię! – krzyczał Goliat.
W tej chwili ujrzał, że Zosia wytacza opasłą dzieżę z wielkim trudem, był to
bowiem ciężar ponad jej siły.
– Co będziesz robić, głupia dziewczyno? – zapytał potwór.
– Rozczynię chleb, bo mi tak kazała twoja matka.
– A mnie dasz prędko jeść?
– Kiedy rozkażesz, panie!
– Daj mi za chwilę nogę tego konia, którego zamordowałem niedawno, ogryzę ja
sobie na śniadanie, a tymczasem naostrzę zęby.
Na podwórcu stało toczydło do ostrzenia żelaza; potwór wprawił nogą w ruch
okrągły kamień, paszczę otwarł szeroko i ostrzył zęby na kamieniu tak, że skry z
nich leciały.
Dziewczyna tymczasem przygotowała wszystko do wypieku chleba i właśnie wyniosła
z pieczary ogromną grudę drożdży, którą by można zaczynić sto tysięcy chlebów.
Ujrzał to potwór i pyta:
– Co to takiego?
– Jest to smakołyk wyborny, który się dodaje do chleba. Szkoda go dla takiego
obieżyświata, jak ten chłopiec, bo kiedy to zje, jeszcze piękniejszym się
stanie.
– To on jest piękny, ten pokurcz?
– Bardzo piękny! – rzekła Zosia z uniesieniem.
– A ja czy jestem też piękny?
– Ty, panie, jesteś tak piękny, że chętnie zostałabym twoją żoną, tylko uszy
twoje nie są takie, jakimi być powinny. Gdybyś miał uszy takie, jak ten
chłopiec, byłbyś najurodziwszym młodzieńcem na świecie i każda córka królewska
wzięłaby ciebie za męża.
– Ejże! – zdumiał się Goliat. – Bardzo to rozsądnie powiedziałaś. A gdybym to
zjadł, co trzymasz w ręku, czy stałbym się piękniejszy?
– O, tak! Gdybyś to zjadł od razu i popił wielką ilością wody, i położył się
brzuchem na piecu, stałbyś się w krótkim czasie tak pięknym, że słońce zgasłoby
przy tobie.
– Chciałabyś tego?
– Bardzo bym tego chciała, bo pragnę, aby mój mąż był najpiękniejszym na
świecie.
– Och! och! – wrzasnął potwór. – Daj mi to czym prędzej.
– O, nie, panie! muszę z rozkazu twojej matki dać to temu chłopcu.
– Jemu? Niech gryzie kamienie, a nie takie smakołyki. Dawaj to czym prędzej, bo
chcę być pięknym.
Wyrwał jej z rąk drożdże i połknął, kłapnąwszy kłami z wielkiego ukontentowania.
– Wody, wody, jak najwięcej wody! – ryknął.
Chwycił beczkę deszczówki, przechylił ją i wypił do ostatniej kropli.
– Czy piec gorący?
– Tak, panie! Połóż się na nim czym prędzej, aby czar działał.
Potwór zniknął w głębi lepianki. Oni czekali długo, nie śmiejąc wyrzec ani
słowa. Mijały godziny. Wreszcie z lepianki zaczęły się dobywać straszne jęki i
narzekania, a po chwili wyczołgał się z niej Goliat, lecz jakże zmieniony! Przed
nim toczył się brzuch, potwornie wydęty, i rósł coraz bardziej.
Robak wyjrzał z ukrycia i kiwnął z uznaniem głową.
– Bardzo wypiękniał, w istocie! – zaśmiał. się cicho.
– Oj, oj, oj! – stękał Goliat. – Co się ze mną dzieje? Oj, nie wytrzymam!
Gwałtu! rety! Przeklęta dziewczyno! Oj, oj!
Nagle, jakby ktoś uderzył w straszliwy bęben, ozwał się huk przeraźliwy: to imci
Goliat, nadziany drożdżami, pękł z takim trzaskiem, że zdawało się – ziemia
zadrżała; rozleciał się na kawałeczki, które spadały daleko poza obejściem.
Zosia trzęsła się z przestrachu jak liść; Janek zamknął oczy, myśląc, że się
wszystko wali. Tylko Robak, wylazłszy z ukrycia, obwieścił triumfalnie:
– Melduję posłusznie, że drugi numer z menażerii rozpuknął się z wielkiej
złości.
IV
Zosia tak była przejęta tym, co się stało, i tak zdumiona nagłym zniknięciem
Goliata, że patrzyła dokoła siebie szeroko otwartymi oczyma, jak gdyby nie
wiedziała ani gdzie się znajduje, ani co się z nią dzieje. Toteż jakby z
wielkiego oddalenia usłyszała głos Robaka, który, ogłosiwszy zwycięstwo, mówił:
– Sądzę, panienko, że nie zrobiłabyś Jankowi zbyt wielkiej przykrości,
uwolniwszy go z więzów. Zrobiłbym to sam, ale samymi zębami robi się takie
rzeczy trudniej.
– Och, tak! – zawołała dziewczyna, wracając do. przytomności.
Rozwiązała szybko sznury na rękach i nogach Janka i pomogła mu stanąć na nogach.
Chłopak chwiał się i słaniał, wciąż się więc o nią opierał.
– Dziękuję ci, droga siostrzyczko – rzekł – ale ledwie stoję na nogach.
– Widzę – wtrącił wesoło Robak – oczywistą moją wyższość w tym wypadku, bo
łatwiej utrzymać się na czterech nogach niż na dwóch. Zawsze to co pies to pies!
Zaczęli się śmiać i z radości, i z wielkiego szczęścia.
– Uciekajmy – rzekł Janek – uciekajmy czym prędzej.
– O, tak – zawołała dziewczyna – uciekajmy!
– Szczęśliwej drogi! – rzekł Robak – bo ja tu zostanę.
Spojrzeli na niego ze zdumieniem.
– Chcesz nas opuścić?
– Bynajmniej, ja nie jestem rozsądkiem, który tak łatwo opuszcza człowieka –
odrzekł Robak.
– Taki mądry pies, a głupstwa gada – rozgniewał się Janek. – Szkoda każdej
chwili, a on marudzi. Czy ci niemiłe życie? Czy chcesz, aby czarownica,
powróciwszy, pomordowała nas wszystkich za to, co się stało?
– Bardzo nie lubię być zamordowanym – odrzekł Robak – ale właśnie będę
zamordowany, jeśli pójdę z wami.
– On oszalał z radości! – krzyknął Janek.
– Ale dlaczego chcesz zostać, Robaczku? – zapytała słodkim głosem dziewczyna.
– Na mądre pytanie należy mądrze odpowiedzieć. Otóż tak: uciekniemy – dobrze! –
ale przed kim uciekniemy? – przed czarownicą? Sowa szybko lata i bezgłośnie,
dogoni nas, kiedy zechce, i jakimiś czarami zamęczy nas na śmierć. Będzie nas
gonić na koniec świata, aż wreszcie dogoni, kiedy popadamy ze zmęczenia.
– On jest pełny mądrości! zawołała Zosia,
– Może dlatego tak chętnie pchły na mnie siadają – mruknął Robak.
– Przebacz mi, przyjacielu drogi – rzekł Janek – że się na ciebie rozgniewałem.
Daj łapę na zgodę!
– Przednią czy tylną? – zaśmiał się Robak. – Zgoda, niech będzie zgoda!
– Więc co ty radzisz uczynić?
– Co uczynić, to ja wiem, tylko nie wiem, jak? Trzeba zostać i unieszkodliwić
czarownicę, aby nam życia nie zatruła. W tym rzecz.
– Ale jak to zrobić?
– Może – rzekła nieśmiało Zosia – pan Robak tak zrobi, żeby się najadła drożdży
i żeby…
– O, słodka panienko – przerwał jej Robak – gdybym nie był taki przez pół
zdechły, tobym na cześć twoją odtańczył starodawny taniec, tańczony w mojej
rodzinie w wyjątkowych okazjach. Dobre ty jesteś dziecko, ale nie znasz się na
chytrościach. Z czarownicą taka sztuka się nie uda! Goliata można było ocyganić,
bo to wielki był bęcwał, mocny, ale głupi, ale jego mamusia nie jest w ciemię
bita. Ale już za to samo, że biednego kundla nazwałaś panem, coś muszę wymyśleć.
Jestem ja wprawdzie taki pan, z którego sierść oblazła, ale zawsze miło to
usłyszeć. Powiedz mi, kiedy ona wróci?
– Ja myślę, że o zmroku, bo sowa w dzień nie widzi.
– Do nocy jeszcze daleko – mruczał Robak, srodze zamyślony. – Więc przede
wszystkim trzeba wypocząć. Wy posilcie się, moje dzieci, i idźcie spać, a ja tu
zostanę na straży. Kiedy będzie trzeba, to was obudzę.
– A ty, Robaczku?
– Ja się też zdrzemnę, ale tylko lewym okiem, a prawym będę szukał sposobu na
czarownicę.
– Śmieszny pies! – rzekł Janek idąc ku szopie.
– Kochany, drogi pies! – dodała Zosia.
Robak, kiedy został sam, obiegł wszystkie kąty, wszędzie zajrzał i w każdą
szparę wetknął ciekawy swój nos. Potem, mocno zafrasowany, położył się w cieniu,
czujny na każdy szelest, i zapadł w zadumę. Prędko wypatrzyły go muchy,
największa zaś nie dawała mu spokoju, upodobawszy sobie jego nos. Robak. kłapnął
zębami i krzyknął:
– Odleć, głupia! Czy nie widzisz, że głęboko rozmyślam?
Sto pomysłów narodziło się w jego wspaniałym rozumie, ale żaden nie wydał mu się
dobry; wszystkie były bardzo trudne do przeprowadzenia, bo czarownica była
straszliwie chytra i długim swoim nosem mogła zdradę wywęszyć o milę. Robak
uznał, że trzeba ją schwytać w potrzask sposobem jak najprostszym i tak szybkim,
aby nie miała czasu zrozumieć podstępu. Dzień się już miał ku schyłkowi, a on
jeszcze myślał. Dzieci dawno się już obudziły, doskonale wypoczęte, i na palcach
zbliżyły się do tego wielkiego filozofa, który udawał, że nic go w tej chwili
nie obchodzi na całym świecie, ale od czasu do czasu patrzył z niezmierną
miłością na dziewczynkę, co z kolei na niego z takim samym patrzyła podziwem.
Wreszcie podniósł się ze straszliwie mądrą miną i rzekł:
– Można spróbować!
Podszedł ku budzie, która do niedawna była mieszkaniem czarnego diabła; obiegł
ją kilkakrotnie, jakby badał, czy jest dość mocna; była to buda z grubych zbita
desek, opatrzona drzwiami ze skoblem.
Dzieci chodziły za nim, przyglądając mu się w milczeniu.
– Czy możecie ją wysunąć na środek podwórza? – zapytał.
Dzieci natężyły wszystkie siły i po długiej pracy spełniły polecenie.
– A teraz ty, Janku, oderwij od tylnej ściany jedną deskę, ale tak, aby się u
dołu trzymała na gwoździach.
Janek pracował w pocie czoła i udało mu się wreszcie zrobić w tylnej ścianie
otwór taki, że chudy pies mógł się tamtędy przecisnąć.
– A teraz? – zapytał.
– Teraz – mówił Robak cicho – zrobimy tak: otworzę szeroko drzwi budy, za
którymi ukryje się panienka. Czy nie boisz się, panienko?
– Z wami niczego się nie boję!
– I słusznie, bo my się boimy za wszystkich troje. Oto, niech panienka uważa!
Najpierw wskoczę ja do budy, a za mną wpadnie czarownica.
– A skąd pan Robak wie, że wpadnie?
– Wyczytałem to w gwiazdach, kiedy zajęty byłem myśleniem. Ja myślę, że ona
wpadnie. Wtedy niech panienka zatrzaśnie drzwi, założy skobel na kółko i zatknie
kołkiem. Czy panienka zrozumiała?
– O, tak!
– Cieszy mnie – rzekł Robak – że tyle oleju mądrości jest w takiej złotej i
małej główce.
– O, złoty Robaczku! – zawołała Zosia uradowana.
– Oby go tylko sowa nie zjadła – mruknął Robak. – Teraz kolej na ciebie, Janku.
– Co mam robić?
– Masz się ukryć za budą i być w pogotowiu; kiedy ja wyskoczę przez otwór,
podnieś szybko deskę i przygotowanym zawczasu kamieniem wbij gwoździe. Sowa
będzie w środku… Uważaj tylko, abyś w zbytnim pośpiechu i w zbytniej
gorliwości nie zamknął mnie z nią razem, bo doszłoby pomiędzy sową i mną do
gwałtownej rozmowy, czego, jako pies spokojny, bardzo nie lubię. Zrozumieliście
oboje?
– Zrozumieliśmy… Wybornie to obmyśliłeś! Musi się udać, jeśli sowa tylko
wlezie do budy.
– Będę ją serdecznie do tego zachęcał – rzekł Robak. – Ale teraz cicho i ani
mru-mru. Noc zapada… Ukryjcie się, a ja odchodzę.
– Dokąd? – zapytali oboje z niepokojem.
– Lubię wieczorne przechadzki… Cicho!… już mnie nie ma. Zdechł pies!
Odbiegł i gdzieś przepadł. Minęła godzina i noc już była wielka. Dzieci czekały
w gorączce i w podnieceniu, ukryte jedno z przodu, drugie z tyłu budy, i
wypatrywały oczy. Oswoiwszy je z ciemnością, ujrzały w pewnej chwili, jak coś
ciężkiego bezgłośnie przecięło powietrze. Sowa przyleciała. Zaraz się więc coś
zacznie. Lecz gdzie Robak? gdzie Robak?
Straszna sowa przysiadła na dachu szopy i zapiszczała:
– Goliacie, synku Goliacie? Obudź się i otwórz!
– Dobry wieczór szanownej sowie! – ozwał się głos Robaka.
Sowie zamigotały zielono oczy i nastroszyły się na niej pióra.
– Kto mnie woła? – krzyknęła. – Kto ty jesteś?
– Jestem pociotkiem czarnego diabła!
– A gdzie czarny diabeł?
– Łowi ryby!
– Hu! hu! ty jesteś podły pies. Gdzie chłopiec? gdzie dziewczyna? – krzyczała
sowa niespokojnie.
– Kazali ci się kłaniać i poszli na tańce.
– Jeżeli nie przestaniesz żartować, wydziobię ci oczy i wydrę ci serce. Gdzie
jest mój syn, Goliat?
– Trudno powiedzieć; Goliata nie ma w jednym miejscu, bo się posiał po całej
okolicy.
– Śmierć tobie, śmierć tobie! – wrzasnęła sowa.
– Tak z daleka to będzie trudno – mówił urągliwie Robak. – Gdybyś jednak raczyła
zejść z dachu, tobym ci wydarł kawałek ogona. Ty mnie serce, a ja tobie ogon.
Sowa, przywiedziona do szału, spadła na niego nagle, jak kula, ale rozdarła
tylko pazurami ziemię, Robak zaś, kierując się w stronę budy, grzmiał na całą
okolicę:
– Jesteś wielka czarownica, ale musisz być zezowata, bo kiepsko w nocy widzisz.
Ja tu jestem!
– Widzę ciebie i twoją śmierć! – wrzeszczała wiedźma i znowu usiłowała spaść na
jego grzbiet.
– Zginiesz z głodu na takim kiepskim polowaniu! – urągał Robak.
– Trup! trup! – krzyknęła ona i rzuciła się na niego po raz trzeci.
Robak ledwie się tym razem wywinął, więc schowawszy ogon pod siebie, jednym
susem wpadł do budy.
– Hu! hu! – zaśmiała się sowa piekielnym śmiechem. – Stamtąd już nie wyjdziesz.
– Oj, oj, oj! zginąłem! łaski! łaski! – ozwał się głos z budy.
Sowa, obłąkana z wściekłości, na nic nie zważając, buchnęła całym rozpędem do
budy.
– Zamykać! – wrzasnął Robak, już z drugiej strony.
Dziewczyna zatrzasnęła drzwi, Janek już wbijał kamieniem gwoździe.
– Siedzi? – pytał, ciężko dysząc, Robak.
– Jak kazałeś! – zawołał wzruszony Janek. – Ależ ona tam wrzeszczy!
– Prędko, prędko! – wydawał Robak rozkazy. – Przywleczcie tu, co można,
szukajcie kamieni, otoczcie budę wałem. Ona się tam zaraz odmieni i zechce ją
rozwalić. Prędko, prędko!
Dzieci pracowały jak w ukropie i niedługo buda była aż pod daszek zakryta, czym
się tylko dało, a jednak słychać było, jak się tam wiedźma ciska i szaleje w
obłędnej złości.
– Może się ona tam męczy? – rzekła cicho dziewczynka.
– Trudno – rzekł smutno Janek – nie ma innej rady. Słuszna kara spotkała ją za
to złe, które czyniła ludziom. Nic po niej na świecie… Czy nie tak, Robaku?
Robak nie odpowiedział, bo odpoczywał. Zziajany, drżał na całym ciele,
przeszedłszy chwile wielkiej trwogi i teraz dopiero rozumiejąc, jak bardzo
bliski był śmierci.
Podniósł się wreszcie i rzekł:
– Chodźmy stąd! To niemiłe miejsce… Położymy się spać daleko stąd, pod
drzewami.
– Chodźmy! – rzekły dzieci.
Janek ujął rękę dziewczyny i już odeszli sporo drogi, kiedy nagle Zosia
krzyknęła:
– Muszę tam wrócić na chwilę!
– Po co? – zapytał zdumiony Janek.
– Tam została moja zielona sukienka!
– Cóż to za nowa historia? – zdumiał się Robak.
Janek rzekł:
– Widzisz, Robaku, czarownica ściągnęła z niej cudowną sukienkę, którą Zosia
musi mieć z powrotem.
– Ach, te babskie fatałaszki! – mruknął Robak, udając niezadowolenie. – No,
dobrze, już dobrze, idźcie po tę sukienkę… Ja bym nigdy nie wracał po moje
kudły.
V
Wędrowali długo, długo, poprzez lasy, poprzez knieje, poprzez łąki, poprzez
pola, poprzez wody, poprzez rzeki. Gdyby wszystko opowiadać, co im wtedy się
zdarzyło, sto dni trzeba by od rana gadać ciągiem do wieczora, od wieczora znów
do rana. Dobrzy się dziwili ludzie, patrząc na te biedne dzieci, co obdarte,
wynędzniałe, lecz z oczyma promiennymi, idą, idą nieustannie i gadają, jak z
człowiekiem, z psem, co oczy ma poczciwe, a na sobie mięsa tyle, żeby tego nie
starczyło jednej wronie na śniadanie.
Ale że się wszystko w życiu kiedyś skończy, źle czy dobrze, posłuchajcie,
posłuchajcie, co się z nimi trojgiem stało.
Zosia niosła w zawiniątku śliczną sukieneczkę dziecinną i pilnowała jej
troskliwie. Janek żywił całą gromadkę, a Robak poza tym na własną rękę szukał
czegoś do zjedzenia. Markotno mu było, że wędrują wśród poczciwych ludzi, krajem
gęsto zamieszkałym, gdzie nikt nie czynił krzywdy, lecz czasem z serca całego
pomógł.
– Jakie to nudne życie – mówił – czarownika ani na lekarstwo, a sowy w tym
spokojnym kraju nie zdradzają ochoty do kłótni.
– Żal ci tego, co było? Przecie to było straszne! – rzekł Janek.
– Może i było straszne, ale jakże miło było pokonać i strach, i
niebezpieczeństwo. A teraz co? Chodzimy jak dziady, a wszyscy, zamiast drżeć
przed nami z trwogi, litują się nad nami. Jesteśmy więksi panowie od innych, a
oni nas żywią. Nie lubię żyć na cudzy koszt. Nie podoba mi się zresztą ten kraj;
ludzie jeszcze jako tako, tylko ptactwo domowe jest głupie i krzykliwe.
Janek mrugnął na Zosię i niby niewinnie pyta:
– A czemuż to, miły Robaczku?
– Czy ja wiem, czemu? Podchodzę wczoraj pod wieczór do jakiejś tłustej kaczki,
bo chciałem… czego to ja od niej chciałem?… aha! chciałem zapytać o drogę i
widać, że źle skoczyłem, to jest – co też ja gadam! – widać, zbyt gwałtownie o
to ją zapytałem, bo głupia kaczka, zamiast grzecznie odpowiedzieć, narobiła
takiego wrzasku i tyle narobiła rwetesu, że się ludzie zbiegli, a ja musiałem
uciekać. Głupszą od kaczki może być tylko kura.
– A kury pytałeś o drogę? – zaśmiał się Janek.
– Gdzież tam; kura, kiedy mnie zobaczy, urządza w tej chwili takie gdakanie,
jakbym ja był jajkiem, które ona zniosła. Po co w ogóle takie pierzaste
tałałajstwo ma głos? Chyba po to, żeby uczciwy pies chodził głodny.
– Może Bóg. da, że już niedługo, Robaku najdroższy – rzekła Zosia. – Kiedy
znajdziemy miasto, co ma trzy złote wieże, gdzie ja się urodziłam, najesz się
tak, że syty będziesz za wszystkie czasy.
– Byle nie drożdży… – mruknął Robak.
– O, nie! będziesz jadł ananasy i pił ptasie mleko.
– Nie wiem, co to za rarytas, szczególnie nie wierzę w to ptasie mleko, ale
mniejsza o to. Najgorzej z tym, że może tego miasta nigdy nie znajdziemy.
– O, Robaku! Czemu mi zakrwawiasz serce?
Robak podskoczył jak oparzony.
– Ja tobie, panienko? Wolałbym zjeść żarzący się węgiel, wolałbym sobie złamać
na kości najlepszy ząb… Przepraszam cię, serdecznie cię przepraszam. Zawsze
byłem podłym kundlem, ale teraz już jestem wstrętny i ohydny; jeśli mi nie
przebaczysz, to się utopię albo w najbliższym miasteczku pójdę do rzeźnika aby
ze mnie zrobił kiełbasę. Nie jestem tego wart, że żyję; niech mnie pchły
zagryzą, niech mnie…
– Dość! dość! – wołała, zataczając się od śmiechu dziewczyna. – Jesteś
najcudowniejszym psem na bożym świecie. Kocham cię, Robaku, i nigdy nie
opuszczę.
– Nawet gdybyś to zrobiła, panienko – rzekł wesoło Robak – toby ci się nie
udało, bo ja bym poszedł za tobą.
– Jak to, i opuściłbyś Janka?
– To też by się na nic zdało, bo i on by poszedł za tobą na drugi koniec świata.
Zosia spojrzała na Janka, który się bardzo zaczerwienił, i rzekła cicho:
– Zdaje się, że nas troje już nikt i nigdy nie rozłączy.
– Amen! – westchnął Janek.
Robak nic nie rzekł, tylko rozmiłowanym wzrokiem wodził za swoją ukochaną
panienką.
Tak sobie gadając, wędrowali ku zachodowi. Coraz to więcej spotykali miast, więc
wciąż w nich rosła nadzieja, że kiedyś może ujrzą to, nad którym trzy złote
wznoszą się wieże.
Stało się to tak niespodzianie jednego poranka, że z wielkiego szczęścia słowa
nie mogli przemowie. Nocowali w gęstym lasku, a kiedy o świtaniu wyszli leśną
drożyną na wzgórze, ujrzeli w dolinie miasto ogromne, obwiedzione wałami, a nad
nim trzy złote wieże tak w słońcu promieniejące, że bez zmrużenia powiek patrzeć
na nie nie było można.
Zosia patrzyła długo, potem uklękła, ucałowała ziemię rodzinną i ze łzami w
jasnych oczętach długo się modliła. Janek patrzył z rozrzewnieniem, a Robak z
wielkiego zachwytu przysiadł na zadzie, pysk rozdziawił, jak miejską bramę, i
wywalił ozór, jak chorągiew. Po długiej chwili milczenia rzekła Zosia:
– Poznaję miasto, poznaję trzy wieże, poznaję nawet tę łąkę, skąd mnie porwano,
jedno mnie tylko bardzo dziwi: nigdy nie było tu rzeki, a teraz wypływa ona z
głębi miasta i u stóp góry w jezioro się rozlewa. O, Boże, czyż nie jest to
miasto moje? Skąd ta rzeka, skąd ta rzeka?
Janek nie umiał znaleźć odpowiedzi, za to Robak rzekł:
– Trzeba by kogo zapytać.
– Ale kogo? Nikogo nie widać w pobliżu.
– Ja jednak widzę takiego, z którym się prędko dogadam.
Skoczył przed siebie i pognał jak strzała, dojrzał bowiem w odległości psa.
Widać, że prędko zawarli znajomość i prędko doszli do porozumienia, po niedługim
bowiem czasie Robak powrócił z dziwną miną.
– I co? i co? – pytała gorączkowo Zosia.
Robak odrzekł:
– Jeśli ten pies nie jest niespełna rozumu, to rzecz całą można wyjaśnić w
sposób nieco dziwny, ale rozczulający. Otóż ten pies, który nosi dziwne imię
Terefere, twierdzi, że w istocie nigdy tu rzeki nie było, a zjawiła się przed
niewielu laty z dziwnego powodu; podobno wilki pożarły królewnę z tego miasta,
którą wszyscy tak kochali, że po jej stracie tak wszyscy zaczęli płakać, że z
tych łez popłynęła rzeka, i wciąż jeszcze płaczą, bo inaczej przecie to by ta
słona rzeka wyschła.
– O Boże! – szepnęła Zosia.
Janek zmarszczył czoło, jakby głęboko nad czymś rozmyślając, po czym rzekł:
– Czy ty nie łżesz, Robaku?
– Jeżeli jest w tym jakie łgarstwo, to nałgał kuzyn Terefere.
– Mówił, że królewnę zjadły wilki?
– Nie tylko tak mówił, ale wyrażał się o wilkach z pogardą.
Janek znowu długo rozmyślał, po czym zwróciwszy się do Zosi rzekł radośnie:
– Chodźmy do miasta, panienko Zofio!
Zosia spojrzała na niego ze zdziwieniem.
– Dlaczego mówisz do mnie tak uroczyście, Janeczku?
Janek nie odrzekł, tylko uśmiechnął się dziwnie. Zaczęli schodzić ku miastu, a
Robak, biegnąc w tyle, rozprawiał sam ze sobą:
"Zdaje mi się, że się historia wyjaśnia, a w końcu z tego wszystkiego wyniknie,
że największym bęcwałem na świecie jest niejaki Robak. Gdybym miał w moim
okrągłym łbie choć odrobinę dowcipu, powinienem z tego, co dziewczynka
opowiadała, wszystko wykombinować. Zdaje się jednak, że mi rozum zagotował się
na słońcu. Starzejesz się, kundlu! Widziałeś zieloną sukienkę, naszywaną czymś
takim, co się świeci, słyszałeś o wielkim mieście i o złotych wieżach, i co z
tego? Czy czarownica porywałaby zwyczajne dziecko? Teraz to jesteś mądry i
zaczynasz wszystko rozumieć, ale to nie sztuka prorokować z tego, co się stało,
trzeba umieć prorokować przed tym, zanim się stało. Ależ tu płakali, o rety!
Widziałem, jak ludzie płakali, ale żeby z tego zrobiło się jezioro, to pierwszy
raz widzę. Czy to dziwne? Za taką Zosią to bym płakał sto lat i jeszcze bym się
nie uspokoił. Dziewczynka najdroższa, moje cudo promieniste! Serduszko ma
najlepsze na całym świecie, a głos jak ptaszek. Mnie, paskudnego kundla, tuliła
do siebie i ucałowała mój wyszczekany pysk. O, jak to biegnie, jak nóżęta rani o
kamienie! A ja jej pomóc nie mogę, zanieść jej nie mogę… Głupi to zawód być
psem… Ale już ci niedługo dobrze będzie, słodka panienko… Kiedy ujrzę, że
już jesteś bezpieczna, to sobie spokojnie pójdę i gdzieś skapieję… Co tam po
mnie?… Ale tobie niech będzie najlepiej na świecie…Tyle za tobą wylali
łez… Coś mi się jednak widzi, że ta rzeka za chwilę wzbierze, bo i ja sobie
beknę z radości… Daj spokój, Robaku, bo będzie powódź… Masz zbyt czułe serce
i zbyt kochasz to maleństwo… Nie płacz, mówię ci, kundlu, bo cię ugryzę w
ogon. Albo wreszcie, pal cię sześć! Płacz, byle krótko i byłe nikt nie
widział… bo i tak już źle gadają o psim rodzie.
Ponieważ Robak rozmyślał powoli, z trudem dobierając słów, nie zauważył nawet,
kiedy stanęli u miejskiej bramy. Stał przy niej na straży dryblas ogromny, który
się zanosił od płaczu. Widać, że od dawna to robił, bo halabarda była pokryta
rdzą od nadmiernej wilgoci. Ujrzawszy młodych włóczęgów, przestał szlochać na
chwilę i głosem jękliwym rzecze:
– Jak możecie zbliżać się do tego miasta i nie płakać!
– Chętnie to uczynimy, rycerzu – rzekł Janek – ale dotąd nie mamy powodu do tak
srogiej żałości, która tobie łzy wyciska.
– Jakie nieszczęście spotkało cię, waleczny mężu – zapytała słodkim głosikiem
dziewczyna – że takie serdeczne wylewasz łzy?
– Będę tak płakał do śmierci! – jęknął rycerz głosem tak zbolałym, że aż Robak
stęknął. – Czyż nie wiecie, co się stało? Ale skąd wy to możecie wiedzieć,
łapserdaki! Płacze nasz król, płacze nasza królowa, płaczą ministrowie, płacze
rycerstwo, starzy i młodzi, biedni i bogaci, bo wilki zjadły królewnę naszą,
perłę najcudowniejszą, światłość naszych oczu, co kiedy spojrzała, to się jasno
czyniło na świecie, a kiedy się uśmiechnęła, chorzy zdrowieli. O, o, o!
– Nie jęcz tak, dostojny panie, bo już mamy łzy w oczach i serce się nam kraje –
rzekł Janek. – Ale czy możesz nam powiedzieć, jak. było na imię tej dziwnej
królewnie?
– Jeśli je wypowiem – biadał rycerz – to mi serce pęknie, ale lepiej, aby się
tak stało. Nazywała się Zosia.
Dziewczynka, słysząc to, pobladła. Janek podniósł ręce w górę, a Robak aż
przysiadł na zadzie.
Wtedy Janek rzekł z wielką w głosie powagą:
– Rycerzu! prowadź nas czym prędzej do jegomości króla, albowiem wielkie mu
przynosimy nowiny.
– O, tak! – zawołała Zosia.
– Chyba was pokąsał ten chudy pies – odrzekł z gniewem rycerz – jeśli myślicie,
że takich oberwańców można by pokazać królowi. A nawet gdyby sam król na to
pozwolił, nie moglibyście dostać się do pałacu, tylko na łodzi, nasz król bowiem
tak bardzo płakał w ostatnich czasach, że zupełnie zalało dojście do pałacu.
Odejdźcie, skądeście przyszli. Zapłaczcie nad Rzeką Łez i odejdźcie w smutku.
– Nie wpuścisz nas?
– Nigdy was nie wpuszczę!
– Co robić? – szepnął Janek do Zosi.
Robak od razu znalazł radę.
– Widzę – rzekł – że temu jegomości z żelaznym garnkiem na głowie rozum ugotował
się w tym garnku jak kapusta. Nie wpuści nas i koniec, ale gdyby mu tak pokazać
te zielone fatałaszki…
– Ach, ach! – zawołała Zosia, szybko rozwijając sukienkę.
Rycerz patrzył przez łzy, a ujrzawszy perłami i drogimi kamieniami naszywaną
sukienkę wypuścił z rąk halabardę i krzyknął przeraźliwym głosem:
– Skąd to masz, dziewczyno?
– To moja sukienka – odrzekła Zosia.
– Ta panienka nazywa się Zosia i z tego pochodzi miasta! – dodał Janek.
– Ja mogę poświadczyć! – dodał Robak.
Rycerza napadł jakiś obłęd, bo podskoczył w górę, płakał i śmiał się
równocześnie, wydawał okrzyki ogromne, po czym uderzył w dzwon, wśród
straszliwego wrzasku.
– Ależ go wzięło! – mruknął Robak.
Po chwili zaczęli się zbiegać przerażeni ludzie i rycerstwo z murów. Ujrzawszy
śliczną dziewczynkę, śmiejącą się cudnie, choć oczy promieniste i błękitne były
od łez wilgotne, trzymającą zieloną sukienkę, którą wszyscy znali, podnieśli
wrzask tak niezmierny, że z murów zaczęły się sypać kamienie, a Rzeka Łez
wystąpiła z brzegów.
– Królewno nasza, czy to ty? Więc Bóg cię zachował?
Nie minęła długa chwila, a całe miasto było na nogach. Nikt nie zdołałby opisać,
co się w nim działo. Ludzie padali sobie w objęcia, całowali się wrogowie
zawzięci. Uderzono w dzwony. Otoczono naszą gromadkę i prowadzono w triumfie.
Jeden Robak okazywał niepokój.
– Bardzo to wszystko ładnie – mówił sobie – ale z wielkiej radości połamią mi
nogi. Ostrożnie, ostrożnie! Czego się tak pchacie?
Nagle zgiełk ucichnął; naprzeciwko ogromnego tłumu stanął wielki minister,
bardzo blady i wzruszony. Dał znak, aby się uciszono, i rzekł donośnym głosem:
– Ludu z miasta Trzech Wież! Bóg sprawił że dawno opłakana wraca królewna nasza.
Poznaję ją, a wy wszyscy poznajecie jej sukienkę. Ta sama to twarz, te same oczy
błękitne i uśmiech ten sam.
– To ona! to ona! – zakrzyknął tłum.
– I ja jestem tego pewny. Pamiętajcie jednak, że dziwy się dzieją na tym
świecie. A któż zaręczy, że to wszystko nie jest sztuką czarnoksięską?
– Nie! nie! – zawołał tłum wielkim głosem.
– Daj to, Boże! Wszystko się wyjaśni. Zanim jednak zawiadomimy króla i królowę,
musimy się dowiedzieć, jak to się stało, że zjedzona przez wilki, wraca dzisiaj
żywa. Kto są jej towarzysze, ten piękny chłopiec i ten brzydki pies? Azaż nie są
to pachołkowie szatana?
Słysząc to Janek, blady i pełen gniewu, skoczył na kamień i, ile tylko sił miał
w piersi, głos swój nimi napełnił. Tłum ludzi zamarł w oczekiwaniu, a on
zawołał:
– Patrzcie! Czynię znaki krzyża świętego, na dowód, że nie szatan nas tu
przysyła. Bogiem się świadczę, że wszystko, co powiem, jest prawdą świętą.
I z ogniem w oczach zaczął opowiadać wszystko: o męce Zosi, o mądrości Robaka i
o cudownym ocaleniu. O sobie mówił, że jedynie był przy tym wszystkim.
Ludzie zaczęli szlochać, padali na kolana przed Zosią, całowali jej łachmany.
Inni porwali na ręce Janka, wołając: ,,To on ją zbawił!" Inni wreszcie otoczyli
Robaka i wznosili na jego cześć okrzyki.
Wielki minister też płakał, ale znowu uciszył tłum i zawołał:
– Nie kłamie ten chłopiec ani błękitne oczy tej dzieweczki nie kłamią. Ona to
jest! Ja jednak muszę uczynić próbę niezawodną, lepszą niż wszystkie świadectwa
i wszystkie dokumenty. Będzie to próba serca. Wszystko na świecie udać można,
ale nikt i nigdy nie oszuka serca. Najmilsza Zosiu królewno! Nie gniewaj się, że
uczynię to, co uczynić muszę.
– Czyń, panie, jak twoja wola – rzekła Zosia.
– Słuchajcie, ludzie! – zawołał minister. – Uczynimy tak: niech wszystkie
dziewczynki tych lat, co nasza królewna, i tego wzrostu wyjdą z tłumu i staną
osobno. Uczyńcie to szybko! jak najszybciej!
Tłum się rozstąpił i ze sto pięknych dziewczynek, niezmiernie tym wszystkim
przejętych, stanęło osobno.
– Niech teraz królewna ukryje się między nimi!
Zosia pobiegła i uczyniła, jak rozkazał.
– Co to będzie, co to będzie? – szeptało tysiące ludzi.
– Ten człowiek jest dowcipny – rzekł Robak do Janka. – Już go rozumiem.
– A teraz – zawołał donośnym głosem minister – stójcie wszyscy w wielkiej ciszy
i w bezruchu. Z dziewczynek niech żadna nie drgnie ani niech nie mrugnie okiem.
Ja zaraz wrócę.
Wszyscy zapadli w osłupiające milczenie. Słychać było, jak wiatr porusza
muślinowe zasłony. Słychać było nawet bicie ludzkich serc.
Po chwili wyszedł z pałacu minister i wiódł oboje królestwo. W Zosi serce
uderzyło mocno, lecz nie dała nic znać po sobie. Król i królowa w żałobnych byli
szatach, a oczy mieli pełne łez.
– Co to wszystko znaczy, ministrze? – zapytał król, szlochając.
– Miłościwy panie! – rzekł minister. – Lud błaga, aby dostojna królowa przeszła
wśród orszaku tych oto dziewczynek i każdej zajrzała w oczy.
– Nic nie ujrzę, bo mam oczy pełne łez – rzekła cicho królowa.
– O, Boże! – szepnął Janek.
– Beknę! – szepnął Robak.
– Uczyń to, uczyń, miłościwa pani! Może wśród tych dziewczynek jest która
podobna do naszej królewny Zosi, a to ci przypomni najmilsze dzieciątko.
– Bardziej to tylko rozkrwawi mi serce! – jęknęła królowa. – Czy muszę to
uczynić?
– Cały naród błaga cię o to!
– Dobrze, więc zajrzę w ich niewinne oczęta.
Weszła w gromadę dziewczynek i idąc od jednej ku drugiej, patrzyła każdej długo
w oczy. Minęła ich już ze dwadzieścia, aż stanęła przed Zosią. Patrzyła w jej
oczy niebieskie, obejrzała jej łachmany i już-już miała iść ku następnej, kiedy
nagle wróciła raz jeszcze i spojrzała znowu. Patrzyły w nią oczy jak gwiazdy, a
patrzyły z taką miłością, że dreszcz przebiegł po smutnej królowej. Znowu
chciała odejść i znowu wróciła; jakaś wielka siła nie pozwalała jej oddalić się
ód tego prześlicznego stworzenia w łachmanach. W sercu poczuła jakąś tkliwość, a
w duszy nagły niepokój. Przetarła ręką oczy, zachwiała się na nogach; nagle
chwyciła dziewczynkę w ramiona i wzrokiem tak ostrym jak sztylet spojrzała w jej
oczy raz jeszcze. Musiała wtedy przez te oczy ujrzeć duszę, bo krzyknęła tak,
jakby w niej serce pękło:
– Matko Najświętsza! To moja córka. I zemdlała.
Pochyliła się nad nią Zosia i zaczęła całować te oczy matczyne, co tyle za nią
wylały łez.
Płakał król, płakali pachołkowie. Płakał cały lud, a wszyscy dziwili się
wielkiej mądrości ministra.
Rzeka Łez wylała dnia tego tak, że się w całym kraju obawiano srogiej powodzi,
lecz nazajutrz zaczęła opadać, a trzeciego dnia wyschła.
Co się potem dalej działo? Wielki Boże, któż opowie! Tańce, radość i wesele,
oszalało całe miasto! Pili miody, pili wina, ogromiaste piekli woły, uczty
trwały trzy miesiące, bo z najdalszych krańców świata, zewsząd przybiegali
ludzie, aby ujrzeć choć raz w życiu słodki uśmiech naszej Zosi.
Całe państwo zakochało się w Janku i Robaku. Sława ich czynów była tak
niezmierna, że gdziekolwiek się tylko pokazali, wiwatowano na ich cześć i
strzelano z moździerzy. Tego jednak Robak nie lubił.
– Może mnie jaki kłak z moździerza – powiadał – trafić w oko i co będzie?
Król go chciał mianować baronem i dać mu patent na pergaminie.
– Co to jest pergamin, miłościwy panie? – zapytał Robak.
– Jest to wyprawiona ośla skóra, miły Robaku! – rzekł król.
– Czy to można zjeść?
– Nie bardzo.
– W takim razie jest to rzecz bez pożytku. Po co mi takie rzeczy? Ja mam inną
prośbę do miłościwego króla…
– Spełnię każdą twoją prośbę, dzielny Robaku! – zakrzyknął król. – O co prosisz?
– O to mianowicie, aby – jeśli w kurniku zniknie nagle jakaś kaczka – nie
szukano winowajcy i aby o to nie było krzyku. Niech to zostanie między nami. Bo
musisz wiedzieć, miłościwy panie, że na kaczki jestem dziwnie zawzięty: głupie
to i strasznie krzyczy.
– Cha! cha! cha! – śmiał się król. – A niech cię licho! Używaj, Robaku,
używaj!…
– Ale za to – szepnął Robak – jeśli ty, miłościwy panie, cokolwiek
przeskrobiesz, ja też słowa nikomu nie pisnę.
Król jegomość tak się zaczął śmiać, że spadł z tronu.
A gdy lat minęło parę, rzecz się stała niesłychana. Uderzono we wszystkie
dzwony, miasto przystrojono w róże, bo Zosieńka, bo królewna na swój ślub szła
do kościoła. Czy poślubi królewicza, czy też zamorskiego księcia? Nigdy, nigdy i
przenigdy! Janek z lasu przy niej kroczy, cały w złocie i w atłasach; diamenty
na nim świecą, a najjaśniej wśród nich błyska jeden cudny i bez skazy: jego
serce, jego serce.

Skąd ten pomysł?

W dniach ostatnich miałam bardzo ciekawą rozmowę. Chodziło o to, jak uśpić pewnego młodego dżentelmena, opowiadając mu bajkę. No i tutaj powstał problem, bo o ile słodkich bajeczek dla dziewczynek, w których rycerz przybywa na czarnym koniu, by uwolnić z wierzy królewnę jest mnustwo, o tyle baśni i bajek dla chłopców zdaje się być bardzo mało. Spróbuję więc podołać wyzwaniu, a że baśnie wprost kocham, nie będzie to dla mnie zadanie nieprzyjemne. W tej kategorii umieszczać będę baśnie, które od biedy (lub nie) można opowiadać i czytać młodym mężczyznom (wiek jakieś 6+). Jeżeli macie jakieś pomysły, umieszczajcie je w komentarzach pod tym wpisem lub pod którąś z baśni, mam bowiem wrażenie, że znam ich mało. Z miłą chęcią przyjmę też krytykę, tzn. informację, że wybrana przeze mnie baśń do tego celu się nie nadaje.
Nie wykluczone, że powstanie osobna kategoria pozostałych baśni, tych co to raczej dla dziewcząt niż dla chłopców.
Enjoy!