Z Sherlockiem Holmesem miałam przyjemność zapoznać się już w gimnazjum, gdy wraz z klasą przeczytaliśmy "Psa Baskerville’ów" jako lekturę szkolną. Odgrywał go, w wielu kręgach niezmiernie kontrowersyjny, Jacek Kiss, który w tej konkretnej roli sprawdził się wprost fantastycznie. Może dzięki pomieszaniu wrodzonej, jakby nie patrzeć, delikatności, dźwięczącemu w głosie humorowi, z mrukliwością i ordynarnością, o którą posądza go wiele osób, dobrze wcielił się w postać tak dziwną, jak detektyw z Baker Street.
Już przy pierwszej styczności z Doylem uderzyło mnie, wspomniane bezpośrednio przez Watsona, podejście Holmesa do przyjaciela.
Z jednej strony rozumiem, że to geniusz, bo faktycznie, po przeczytaniu cyklu przygód utwierdziłam się w tym przekonaniu, z drugiej – naprawdę źle traktował przyjaciela. Czasem próbował mu to powetować, ale, powiem szczerze, odbierałam to jak akty łaski, jak ochłapy, rzucane dość dobremu służącemu.
Do nakreślenia tej refleksji skłoniło mnie ostatnie opowiadanie, w którym Holmes umierał, a Watson naprawdę przeraził się stanem jego zdrowia. Holmes nie bardzo wyglądał na to, by miał powetować mu tę stratę.
Jestem szczególnie wrażliwa na tym punkcie; uważam, że każdy przejaw troski, ale też każdą krzywdę zadaną drugiemu człowiekowi, warto odwdzięczać, nawet w dwójnasób. Są jednak osobowości, w tym Holmes i ja, które zdecydowanie w tym nie celują.
Holmes jest zadaniowcem i geniuszem. Fakt, że jest zadaniowcem, tak jak ja, sprawia, że skupia się tylko na zadaniu i jego rezultacie, zaś fakt, że jest geniuszem, sprawia, że zapomina o kwestiach przyziemnych. Mam wrażenie, że gdyby tego człowieka oderwać od spraw absorbujących, gdyby np. musiał sam poprowadzić sobie dom, kupić kwiaty kobiecie, zaprosić ją na randkę itp, zdecydowanie by nie podołał. Ba – jasno wynikało z powieści, że za kobietami nie przepadał. Może dlatego, że stanowią one zagadkę, której nawet najtęższa głowa nie potrafi sprostać? To daje nam, płci słabej, ogromną satysfakcję, czy nie tak? 😉
Jeśli chodzi o sam cykl opowiadań, to zawiłość zagadki Psa Baskerville’ów była dużo większa. Rozczarowałam się banalnością tych opowiadań, szybkim postępem akcji (za szybkim nawet jak dla mnie) i dość banalnymi zakończeniami.
Chociaż, co tu dużo kryć, w zwrotach akcji Doyle musiał stanowić wzór dla twórców Scooby’ego Doo. 😀
Czy polecam przeczytać?
Pewnie, że tak. 🙂 Na pewno osobom, które generalnie nie mają do czynienia z kryminałami w ogóle, a chciałyby zacząć od klasyka. Ale ostrzegam, że jest to lektura odpowiednia na szykowanie obiadu, sprzątanie, na krótkie przerwy w rozmowie i podobnie absorbujące zajęcia, bo jest lekka i sama nie absorbuje. Myślę zaś, że zaabsorbować może młodzież 13+.
6. E. Eger, „Wybór. Przetrwać niewyobrażalne i żyć”
Książkę tę poleciła mi terapeutka i przeczytałam dużą jej część głównie po to, by mieć o czym z nią dyskutować na następnej sesji. Oczywiście nie musiałam tego robić, ale zdecydowałam, że "poradnik psychologiczny", za jaki brałam w całości tę pozycję, będzie miłą odskocznią od Maya, Austen i innych, jakże ekspresyjnych autorów.
Problem polega na tym, że nie mogę do końca sklasyfikować tej pozycji jako poradnik. Nie mogę też – jako powieść, co to, to nie, ale biografią, w ścisłym tego słowa znaczeniu, także nie jest.
Pierwsza część opisuje pobyt Edith Eger w obozie Auschwitz. Dziewczyna trafia tam jako nastolatka w przekonaniu, że wojna nie będzie trwała długo i już na samym początku zostaje rozdzielona z matką, skierowaną do komory gazowej, przez Doktora Mengelego. Właściwie przeżywa pierwsze dni głównie dlatego, że oprawca lubi być zabawiany, a Edith umie tańczyć. Opisywane są jej zmagania i życie w obozie, które znosi tak dobrze oczywiście dzięki silnemu organizmowi, ale też Magdzie – siostrze, z którą udaje jej się być aż do końca piekła, które jest im gotowane. Na podstawie tych doświadczeń, późniejszego zmagania z własną traumą, z losem imigrantki, matki (w tym – dziecka z porażeniem mózgowym) i kilku innych czynników, Edith wypracowuje w sobie pewnego rodzaju postawę życiową, która opiera się na tym, że za każdym razem mamy wybór, jak zachowamy się w danej sytuacji (dobrej lub złej).
Chciałam opisać coś więcej, wytłumaczyć Wam, o co konkretnie chodzi, ale jest to tak trudne do sprecyzowania, że polecam przeczytać książkę, nim odniesiecie się do tematu, nawet w komentarzach. Bo nie chodzi, bynajmniej, o optymizm mimo wszystko.
To, co przeszkadzało mi w książce, to dwie rzeczy – jedna z życia Edith, druga – w układzie książki.
Edith walczy ze swoją traumą, obłaskawia ją, akceptuje siebie itp. itd. Z drugiej strony, gdy czytałam książkę, miałam wrażenie, że jej łatwo jest postępować w taki sposób. Albo inaczej – nie łatwo, ale łatwiej. Dlatego, że naprawdę wiele razy jej się w obozie "pofarciło". Nie chcę odbierać jej zasług, bohaterstwa, siły woli i temperamentu – wiele razy pokazała, jaka jest silna, sprytna i gotowa uratować siostrę, Magdę, ale kilka razy tylko szczęście lub dobra wola ludzi ratują ją przed okrutną karą lub rozstrzelaniem. Można tu więc mówić o "farcie". Zastanawiam się, czy mogłaby przekazywać swoją ideologię ludziom, którym w obozie udało się mniej. Takim, których trauma jest, o ile to możliwe, jeszcze większa, bo ani razu nie mieli takiego jak ona szczęścia.
Drugi mankament to fakt, że duża część książki pokazuje sukcesy Edith jako terapeutki. Zdecydowanie nie taki jest cel tych rozdziałów, ale są to głównie opowieści o tym, w jakich okolicznościach zapoznała różnych pacjentów i co zrobiła, by pomóc im w ich problemach. Nie do końca wiem, co ten zabieg ma na celu. Czy w tamtych postaciach mamy odnaleźć siebie? Czy mamy utożsamić się z ich problemami? Mam wrażenie, że jest to trochę niebezpieczne, bo wydaje mi się, że z każdym z tych problemów każdy z nas może, chociaż w części, się identyfikować. A jeśli nie taki był cel, to jaki inny? Pokazać świadectwa, jak na zebraniach wspólnot? Ile można takich "świadectw" przeczytać – dwa? Trzy? I ile jest takich terapeutek, jak Edith? Jaka jest szansa, że trafimy akurat na takiego specjalistę, który pomoże nam w ten sam sposób?
Dość skąpo opisany jest zaś proces samej Eger. Nie mogę oczywiście żądać wynurzeń na temat konkretnych metod postępowania i etapów, ale konkretne nurty psychologiczne, które jej pomogły, zostały zaledwie muśnięte. Chciałabym poczytać na ich temat więcej.
Nie traktujcie tej książki jak typowego poradnika. Może jednak dać Wam do myślenia, zainspirować, a może też być zwykłą historią do przeczytania, chwilowej zadumy i odłożenia na półkę.
Co tam u mnie w styczniu? :)
Ten miesiąc zaczął się, jak wiecie, fantastycznie. Nie boję się powiedzieć tego słowa, bo skończyłam rok z satysfakcją, że był lepszy od poprzedniego, a to już przełom. 🙂
Na początku stycznia miałam w sobie dużo pozytywnej energii i spokoju, którego jeszcze niedawno mi brakowało.
Z fundacją wszystko powoli, acz sukcesywnie do przodu, ze strefą psyche – także, a z magisterką… cóż, nie poruszamy na razie niewygodnego tematu. 😉
Cieszę się, że ok 10 stycznia miałam tego spokoju dość, by zmierzyć się z kolejnym problemem.
Ciekawa jestem, czy czytelnicy tego bloga zauważą, podobnie jak ja, że co ja się rozkręcę, co ja mam odpowiednio dużo siły i zaczynam żyć w harmonii z samą sobą i ze światem, to nagle okazuje się, że gówno tam, nie harmonia.
Ostatnio sprawdza się to nagminnie – przed Pandemią, tuż przed atakiem epileptycznym, a także przed wybuchem wojny na Ukrainie.
Pamiętacie, jak pisałam, że w roku 2023 bliska mi osoba podjęła ważną życiową decyzję, co w dużym stopniu mi ulżyło?
Na początku stycznia inna osoba podjęła pewną decyzję, która zawaliła mi spory kawałek świata. Nie zamierzam się wdawać w szczegóły, ale wierzcie mi, chodziło o ważną sprawę. Czuję się, jakbym zerwała wieloletni związek. Może nawet przed ołtarzem.
Od razu uspokajam: Nie nie, na tym polu wszystko gra! 😉
To jednak poważna sprawa, która wymaga ode mnie przewartościowania wielu rzeczy. Szczerze przyznaję, nie rozumiem tej decyzji. Mam żal do osoby, która ją podejmowała, o sposób jej podjęcia, formę jej zakomunikowania, a nawet – motywy, którymi się kierowała, a których nie rozumiem, a na pewno nie popieram i to, paradoksalnie, z troski o tę osobę. A jednak muszę, jako istota moralna, empatyczna i, z założenia, życzliwa światu, przyjąć ją do wiadomości. Pozmieniać własne plany, założenia i marzenia, a w dodatku – traktować tę osobę tak, jak wcześniej, a przynajmniej na pewno tak, jak powinna być traktowana. I, wierzcie mi, nie jest to łatwe. Bo z jednej strony ja wiem, co powinnam zrobić, co jest moralne, co jest dobre, co jest ludzkie – z drugiej, tak zwyczajnie moje emocje, serce i rozum się buntują. Jak pogodzić ze sobą te dwie rzeczy? Uczynić z siebie całość i jednocześnie być człowiekiem, wyrażać bezpośrednio swoje potrzeby, nie tłumiąc ich w sobie, ale jednocześnie nie raniąc innych? Cieszę się, że jestem wciąż w trakcie odpowiadania sobie na te pytania. Ba – cieszę się, że jestem na tyle daleko, by w ogóle je sobie zadawać.
Najpierw było oszołomienie, czyli właściwie robiłam wszystko, jak dotychczas i nie docierało do mnie, że w ogóle coś się dzieje; potem nastąpiła złość, która do tej pory się tli, bo jej przyczyny są obiektywne, więc emocje opadły, a one pozostały, a potem nastąpiło zmęczenie.
Byłam okropnie zmęczona całą sytuacją i mój spokój, pogodzenie się ze sobą etc etc trafił szlag. W dodatku miałam wrażenie, że znów muszę ogarniać całe towarzystwo. A przynajmniej nie tylko siebie, ale też jeszcze jedną osobę, która zniosła sytuację dużo gorzej, niż ja.
Ciekawa sprawa z tą sytuacją, nie powiem, ale na pewno wiele mnie nauczy. Tylko wolałabym jednak nie utrwalać w sobie przekonania, że skoro tylko zacznie być dobrze, to coś musi się, kolokwialnie mówiąc, spierniczyć (pierniki zawsze obecne ;)).
##Zawijanie w sreberka
Jedną z rzeczy, którą się zajmowałam w styczniu, a którą zajmuję się często, w zależności od potrzeby, jest tzw. "zawijanie w sreberka", a właściwie sortowanie Waszych zamówień.
No, może to zbyt wiele powiedziane – moim głównym zajęciem jest przebieranie literek do Scrabbli. Możecie mi wierzyć, że jest to praca równie żmudna, co wybieranie maku z popiołu, ponieważ poza odrzucaniem literek złych, nie nadających się nigdzie poza śmietnikiem (oczywiście do plastików), trzeba je jeszcze zapisać i sprawdzić, jakie literki należy dodrukować do konkretnych zestawów. Tak więc każdą literkę trzeba wpisać i porównać listę z oryginalną, bo np. spośród literek "a" mogą nadawać się wszystkie, ale trzeba dodrukować kilka "b", a litera "o" nie udała się żadna. Za to "y" jest w zdecydowanym nadmiarze, więc można otworzyć nowy zestaw. Takie zamieszanie bierze się z drukowania wielu zestawów na raz lub produkowania zestawów w różnych konfiguracjach – kontrastowych, w różnych kolorach itp. Gdy właściwie za jednym zamachem obsługujecie pracowitymi i cokolwiek podrażnionymi brajlem palcami 3 zestawy na raz, jest naprawdę ciekawie. 🙂
Zupełnie ciekawie zrobiło się, gdy znalazłam 3 literki, które zupełnie nie zgadzały się pod względem oznaczeń brajlowskich z przedstawioną punktacją. Litera "z", z tego, co pamiętam, oznaczona punktacją 1, przyjęła punktację 3. Jakież było moje zdziwienie, gdy okazało się po dotknięciu litery czarnodrukowej, że to wcale nie miała być litera "z", tylko "u", a dodatkowa kropka powstała w wyniku kapnięcia kropelki filamentu. Takie kapnięcia się zdarzają i są czymś normalnym, ale dlatego tym ważniejsze jest sprawdzanie poprawności oznaczeń przez osoby niewidome.
Z mojej pracy cieszę się tym bardziej, że w wyniku sortowania z dużego zestawu literek teoretycznie nadających się do śmieci, bo zwyczajnie uznanych za druk nieudany z gruntu, ja wyłowiłam tyle, że nadawało się na prawie kompletny zestaw i dwa kolejne, rozpoczęte. 😀 Więc fajnie, ekologicznie, oszczędnie i pracowicie za razem.
Zauważyłam przy okazji, że przy takiej manualnej pracy najlepiej mi się podśpiewuje. Najlepiej mi to wychodzi, gdy sprzątam intensywnie lub właśnie sortuję Scrabbelki. Ciekawe, czemu nie robię tego przy innych pracach, zwłaszcza że naprawdę lubię śpiewać. 🙂
##Serialowo, filmowo – mam i ja 🙂
Po tym, jak naszą polską wioskę obiegła moda na serial 1670, stwierdziłam, że ja też muszę go obejrzeć. Szczerze powiedziawszy głównie dlatego, żeby nadążyć za modą. :p Jak wszyscy oglądają, to ja także, no nie?
No i obejrzałam.
Rozumiem, że ten serial ma zadatki na komedię, ale, szczerze powiedziawszy, nie znalazłam w żadnym odcinku nic, co sprawiłoby, żebym szczerze się roześmiała. Było wiele momentów, w których się uśmiechałam i to zaliczam do stron pozytywnych.
Serial ogląda się przyjemnie, zwłaszcza z audiodeskrypcją.
Jest lekki, ale jednocześnie zrozumiały dla osób, które miały trochę do czynienia z historią w szkole. 🙂
Ukazuje wszystkie stereotypy, mity i prawdy nt. szlachectwa polskiego, w sposób dyskretny i przemyślny łącząc je z wieloma elementami kulturowymi ze współczesności.
I dlatego obawiam się, że za dwadzieścia, trzydzieści lat raczej zestarzeje się brzydko, bo nikt już nie będzie pamiętać serialu "Ojciec Mateusz", czy subtelnych (ciekawe, kiedy na to wpadli) nawiązań do pewnego Jana Pawła.
Uważam, że można by naprawdę ten serial zrobić lepiej, a jednocześnie nie twierdzę, że jest zły.
Takie sobie, ot, oglądadło na 2-3 wieczory.
Acha, oczywiście wątek homoseksualny pojawić się musiał, bo, jak wspomniał Łukasz Cegiełka w "Szyderczym Skrócie", bez tego produkcja Netflixa po prostu by nigdy nie powstała.
A moim ulubionym, tj. najlepiej wg mnie granym, bohaterem jest… Jan Paweł Adamczewski!
*Brawa, kwiaty, fanfary*
Wszyscy miłują Ojca Jakuba, ale jednak mam wrażenie, że najbardziej zaangażowany emocjonalnie we wczucie się w swą postać był aktor grający seniora rodu. Także gratulacje, czy coś. 🙂
##Odkrycia
Moimi odkryciami w tym okresie są:
* LOYD TEA Rozgrzewająca herbata z pomarańczą, cynamonem i goździkami
https://www.ceneo.pl/23276498
Jest to herbatka ekspresowa z saszetkami w kształcie piramidek, które nie są zapakowane w osobne kopertki. Jej zapach jest mocno pomarańczowy i pomarańczę wyczuwa się też w smaku, natomiast dominuje w nim raczej goździk i cynamon. Nie jest to zdecydowanie odpowiednik prawdziwej, zimowej, domowej herbatki, zrobionej z laską cynamonu, pomarańczą, goździkami, malinami i miodem, ale to na pewno miła alternatywa, gdy nie mamy nic innego pod ręką. Dobrze smakuje też z niewielką ilością syropu malinowego. Jak się nie ma, co się lubi… 🙂
Odkryłam ją właściwie jeszcze przed początkiem roku, ale bardzo dobrze mi się kojarzy z miłym czasem spędzonym w Sylwestra z miłymi ludźmi i późniejszymi próbami poprawienia sobie nastroju. Skutecznymi próbami. 🙂
* Wawel, mini czekolada Peanut Butter
https://www.wawel.com.pl/oferta/peanut-butter-2
Jest to czekolada w wersji batonika i bardzo mi w takiej odpowiada, ponieważ nadzienie z masła orzechowego (Przepraszam, teraz mówi się pasta orzechowa, czyż nie?) jest dość płynne, co sprawia, że gdy odrywa się kawałek od normalnej czekolady, to można ją rozwalić.
Może jeszcze tego nie wiecie, ale połączenie masła orzechowego m.in z czekoladą to jest to, co ja bardzo lubię. 🙂 Masło musi być jednak odpowiednio słone, tj. mieć odpowiednio małą ilość orzechów w orzechach, żeby te warunki spełnić. 🙂
Pamiętam, jak swego czasu fascynowałam się shakiem z KFC o tym właśnie smaku, jednak po pewnym czasie mi się "przepił" ze względu na nadmiar słodkości. A taka czekoladka od czasu do czasu – to jest to!
* Długie, ciepłe, relaksujące prysznice wieczorne
Należę do osób, które na myśl o wieczornym myciu dostają niemal mdłości. 🙂 Jak jestem zmęczona, to najchętniej od razu walnęłabym się na łóżko.
Ostatnio wieczory są dla mnie tym trudniejszym, pod względem psychicznym, momentem dnia. Mam zjazdy energetyczne, jestem smutna i właściwie nie wiem, z jakiego powodu (no chyba, że akurat wiem). Prysznic, najlepiej w połączeniu z aromatycznym żelem lub peelingiem, stanowi rytułał, do którego wprawdzie muszę się zmusić, ale który poprawia mój nastrój o jakieś 2-3%. A 2-3% to już coś, no nie? 😉
##Moje rozczarowania
W tym miesiącu rozczarowały mnie:
* Lindt, marcepan w gorzkiej czekoladzie, 50 g
https://www.ceneo.pl/15167499
Trudno jest trafić na dobry marcepan w dobrej czekoladzie. W połączeniu z moją coraz większą awersją do czekolad mlecznych i białych, zadanie robi się wręcz niewykonalne.
Czasem miałam przyjemność spróbować marcepanowych cukierków i bardzo mi smakowały, więc postanowiłam zaryzykować i spróbować tego jakże cennego smakołyku.
Szczerze powiedziawszy rozczarowałam się, bo smak marcepanowy rozpływa się po ustach dopiero w kilkanaście sekund po spróbowaniu batonika i trzeba chwilę go gryźć, by poczuć. Nie jest wart swej ceny, niestety. 🙁
5. K. May, „Old Surehand”
Na wstępie muszę z przykrością zaznaczyć, że przeczytałam wydanie "komunistyczne", tj. ocenzurowane. Zostało opublikowane w roku 1968 przez wydawnictwo Nasza Księgarnia i nagrane przez p. Piotra Gasparskiego w ZNIW w roku 1980. Po odkryciu tej nieścisłości nie dziwi mnie więc ta cenzura ze względu na ten właśnie zbieg dat.
Sama książka trwała aż 38 godzin w audiobooku, co pierwszy raz w historii zmusiło mnie do słuchania go na prędkości 1,25. 🙂 Bardzo było to ciekawe uczucie, zwłaszcza że lektor czytał tak spokojnie i wolno, że naprawdę nie dało się zauważyć, że z prędkością odtwarzania coś jest nie tak. Smuci mnie jednak, że w dzisiejszym świecie jesteśmy tak zabiegani, że nawet ludzką mowę musimy przyspieszać, bo jest dla nas za wolna, bo nie chcemy nadmiernie tracić czasu…
Z tego, co wiem, audiobooki "Old Surehanda" są 2 – jeden właśnie wykonany przez ZNIW, drugi – nowszy, z innym lektorem, dostępny na rynku audiobooków.
Różnica ta jest kluczowa, ponieważ nowszy audiobook, oparty na nowym wydaniu, nie jest ocenzurowany. Ma to zaskakująco wielkie znaczenie, bo o ile PZN-owska wersja audiobooka liczy ponad 38 godzin, to wersja CD – ponad 48.
Zabrano mi więc 10 (słownie – dziesięć) godzin dobrej książki!
Jak oni mogli? Jak mogło się to stać? Czemu, ach czemu, zostałam pozbawiona naprawdę ważnych faktów?
Wiecie, cenzura w tym wypadku nie obejmowała jakichś nic nie znaczących monologów, ale raczej wydarzenia naprawdę ważne dla powieści, a niektóre – wręcz kluczowe!
A wszystko dlatego, że zawierały w sobie wątki chrześcijańskie, a także (to akurat podobno występuje w innych książkach) – krytykę Komunizmu i Rosji.
Tak więc, dzięki tym drobnym manipulacjom, poznałam innego Old Shatterhanda (książka nazywa się "Old Surehand", główny bohater – Old Shatterhand, ale wszystko jest ok.), niż poznałabym, czytając audiobook CD.
I wiecie co?
Na razie mi z tym dobrze. 🙂
Wyznawana przez PZN-owskiego Shatterhanda wiara niemal nie rzuca się w oczy, a jednak jest widoczna. Głównie w czynach, nie w słowach. Jeśli nie wiedziałabym od pajpera, który mi książkę polecił, o pewnych zdarzeniach, których nie zarejestrowałam, nawet nie zauważyłabym cenzury.
Nieocenzurowana wersja zawiera kilka rozmów i scen, które każą bohaterowi dużo mówić na temat wiary. Ja, po przeczytaniu "Listów starego diabła do młodego" Lewisa, potrzebowałam trochę przerwy od zastanawiania się nad szeroko pojętą wiarą. Czułam lekką awersję do bycia "moralizowaną". I to właśnie zapewniła mi wersja PZN. Za to jestem, nomen omen, wdzięczna Bogu, który chyba musiał wyczuć, czego mi w tym momencie potrzeba. 🙂
Gdy poznałam kilka brakujących fragmentów z nowego audiobooka, moja perspektywa na Shatterhanda się zmieniła. Nie, bynajmniej nie na gorsze; gdybym poznała tego "nowego" w innym momencie mojego życia, odebrałabym go pewnie dosłownie tak samo, jak starego, a nawet może i lepiej. Ale cieszę się, mimo wszystko, że nie musiałam go poznawać. Nie oznacza to oczywiście, że jest gorszy – bynajmniej!
Zachęcam wręcz do słuchania nowego audiobooka wydanego nie przez ZNIW – głównie dlatego, że wycięto z niego naprawdę ważne z perspektywy ciągłości fabuły sceny. Jeśli będziecie chcieli przeczytać potem kolejne tomy, te nieścisłości mogą mieć naprawdę duże znaczenie. Audiobook CD zawiera też więcej emocji, jest bardziej poruszający, więcej jest tam momentów wzruszających lub ściskających serce.
Muszę jednak stwierdzić, że interpretacja p. Gasparskiego, tego, który nagrał ZNIW, podoba mi się o wiele, wiele bardziej, niż zasłyszane fragmenty nowego audiobooka. I to pomimo bardzo ciekawego zjawiska – pod koniec powieści w nagraniu słychać przez kilka godzin… wyraźne zgrzytanie. Jakby ktoś skrobał wyjątkowo wielkie paznokcie wyjątkowo dużym pilnikiem. Albo szlifował jakiś niewielki przedmiot. Dawid, który wraz ze mną odświeżał sobie "Old Surehanda", stwierdził, że to na pewno lektor buja się na skrzypiącym krześle w przypływie emocji związanych z rozwojem akcji. Ja znów spekulowałam, że chwieje mu się źle nasmarowany pulpit na trzymanie książki. Dlaczego ja muszę ostatnio natrafiać na różne lektorskie przygody? 😀
Gdyby Gasparski mógł nagrać nową wersję z wszystkimi jej poruszającymi momentami, byłoby to zapewne małe arcydzieło. No ale cóż, nie można mieć wszystkiego.
Tak więc przeczytałam książkę o Apaczach, Komanczach, czerwonoskórych, squaw, braciach i fajkach pokoju. Znacząca luka kulturowa została uzupełniona u źródła. Przeczytałam pozycję, na swoje czasy, rewolucyjną – pokazującą po raz pierwszy Indian w dobrym świetle i podkreślającą, że na łotrowskie czyny nie wpływa kolor skóry, a dusza człowieka. Nie było to zamanifestowane w dzisiejszy, ordynarny sposób, ale z klasą, na podstawie wyraźnych czynów i opisów charakterów.
Gdy usłyszałam, że w najnowszej wersji filmowej którejś z książek Maya zagrało ośmiu czarnoskórych, bo tak, zgrzytnęłam zębami z niesmakiem. Takiej właśnie manifestacji unikam i dlatego cenię sobi tę, którą wykorzystał May.
Ba – jego wstawki chrześcijańskie, ocalone w nowych wydaniach, są także rewolucyjne, jak na jego czasy. Jego podejście do wiecznej kary za grzechy, do Miłosierdzia Bożego, do momentu śmierci człowieka, nie było typowe dla czasów, w których pisał. Dlatego m.in te chrześcijańskie fragmenty, jako takie, cenię sobie mimo wszystko.
I raz jeszcze podkreślam: Nie musicie się ich obawiać. 🙂 Pajper mówi, że dla niego to wszystko układało się płynnie i nie rzucało mu się w oczy. Wiecie, jak to jest – jak poznacie jedną wersję powieści, z jednym lektorem, to drugi lektor i druga wersja, jakkolwiek byłyby dobre, będą poddane już surowszej krytyce. 🙂
Czy polecam tę powieść?
Cóż, zacznijmy od tego, że kiedyś czytały ją dzieci. Nie wyobrażam sobie dziecka, które mogłoby przeczytać dzisiaj tę książkę. Jest zbyt dojrzała. A może to ja źle oceniam dzisiejszych "young adults"? Akcja i emocje nie biją z każdej strony. Czyta się ją powoli, jak spokojnie, wartko płynącą rzekę. Kolejne przełomowe wydarzenia zmieszane są z opisami polowań, podróży, konceptów i codzienności. Nie czytałam jej z zapartym tchem, ale na pewno dużo zmieniła w moim książkowym świecie, m.in dzięki samemu uzupełnieniu kulturowej luki. Nie będę mogła od razu kojarzyć tej pozycji ze "świetną książką", ale na pewno warta jest przeczytania. Niestety (lub dla niektórych – stety) w nowej wersji, czytanej lektorem, który elementów komicznych czytać nie umie w ogóle, a dużą część czyta jakby troszkę bardziej dokumentalnie. Co tu dużo kryć – stara szkoła to stara szkoła…
4. J. Austen, „Emma”
"Emma" jest drugą powieścią Jane Austen, z którą miałam przyjemność się zapoznać. To powieść z gatunku bardzo obyczajowych i pokazuje dużo, chociaż na pewno nie wszystko, z realiów jakże wiktoriańskiej Anglii.
Gdy ją czytałam, zastanawiałam się, jak można przez cały dzień zachowywać się tak, jak zachowują się bohaterowie, czyli chodzić na spacery (byle niezbyt długie, bo przecież nie można się przemęczać), pisać i czytać listy, pić herbatę, grać na pianinie, rysować lub, z rzadka, czytać jakąś powieść (aby nie za dużo).
Taki styl życia wydał mi się bardzo nudny, zważywszy płytkość prowadzonych rozmów – kto przyjeżdża, po co przyjeżdża, jaki kolor ma nowy fortepian i co kto myśli o toalecie zaprezentowanej przez Panią X na wczorajszej herbacie. Wszystko ślizga się po powierzchni, nie dotykając w żadnym stopniu istotnych spraw, a jednocześnie bohaterowie są tym niezmiernie wręcz zaintrygowani.
Z drugiej strony przekalkulowałam sobie to, co my robimy dzisiaj. I wyszło mi, że niewiele nas różni. 🙂 Czytamy coś, piszemy z sobą (nawet nie listy, bo byłoby to zbyt męczące), oglądamy filmy lub filmiki, co ma nam zastąpić oglądanie lub wykonywanie rysunków… Jedyne, co odróżnia nas znacząco od bohaterów Austen, to fakt, że my jednak pracujemy na samych siebie, mniej lub bardziej. Przysłowiowych osiem godzin spędzamy na pracy i to, co dla wyższych swer opisywanych przez autorkę wydaje się sensem istnienia, dla nas jest odskocznią od codzienności. Odkrycie paradoksalnych podobieństw między naszymi preferencjami, przy jednoczesnym spłyceniu upodobań ludzi współczesnych, było jednak bardzo interesujące. 🙂
Kolejnym ciekawym zabiegiem była też konstrukcja głównej bohaterki. Jest bowiem ona osobą… przeciętną. Nie grzeszy geniuszem, ale też nie jest nierozgarnięta, nie odznacza się gadulstwem, ale nie zawsze też wie, co jest właściwe, nie jest nadmiernie bystra, ale odznacza się taktem – jednym słowem nie jest idealna. Może nawet jest mniej idealna, niż jej poprzedniczka, Elżbieta, bohaterka "Dumy i uprzedzenia". O ile przesłaniem tej pierwszej powieści miało być, że kobieta ma wpływ na to, co zrobi z własnym życiem, że może być bystra, inteligentna i nawet odcinać się mężczyźnie, gdy występuje taka potrzeba, o tyle Emma niesie z sobą ostrzeżenie przed myśleniem pochopnym, niedojrzałym, jak również przed zbytnim zaufaniem we własny umysł.
Zachowanie Emmy wobec jednego z bohaterów męskich jest dla mnie swego rodzaju zagadką, bo z jednej strony bardzo dobrze pokazana jest prawda, że prawdziwy przyjaciel może, a nawet powinien, zwracać uwagę na nasze wady i próbować je korygować, z drugiej – przychodzi w powieści moment, gdy Emma zaczyna okazywać za to niezdrową wręcz wdzięczność, uznając tę krytykę nie tylko za słuszną, ale jak najbardziej naturalną, a wręcz – konieczną. Nie umiem napisać więcej bez zdradzania fabuły; może moi komentatorzy, po przeczytaniu powieści, będą w stanie mi coś podpowiedzieć. 🙂
Ciekawie postąpiła też Austen względem różnic swer – o ile "Duma i uprzedzenie" pokazuje, że miłość jest w stanie przezwyciężyć je, o tyle autorka słowami, czynami i myślami Emmy oraz jej towarzyszy daje nam do zrozumienia, że co za dużo, to niezdrowo i że pewne granice, niepodważalne na tamte czasy, muszą być jednak zachowane.
Czytało mi się te powieść przyjemnie, chociaż często naprawdę chętnie skróciłabym pewne rozdziały zaledwie do kilku zdań. O Tolkienie mówi się, że nie szczędzi bogatych, a zbędnych opisów; o Austen zaś można śmiało rzec, że jej słabością, a może raczej charakterystyką tamtej epoki, są nadmiernie długie, puste, nic nie wnoszące dla ludzkości dialogi. Doprawdy, jeden długi rozdział poświęcony być może, na ten przykład, rozmowie o tym, że za dwa lub trzy dni ktoś przyjeżdża lub odjeżdża z miasteczka. Cała wizyta może koncentrować się tylko na tym temacie.
Z miłą chęcią wróciłam do klimatu wiktoriańskiej Anglii, wykształcenia, fortepianu i guwernantek, ale z równie miłą – odpocznę od niego na jakiś czas.
Mam w planach przeczytanie "Mansfield Park", jednak robię przerwę na coś o zupełnie innym charakterze. 🙂
PS. Ważna wiadomość: Smaku czytanej przeze mnie powieści dodała jej lektorka – nie mogę powstrzymać się od ogłoszenia Wam, że Pani Anna Romantowska najzwyczajniej w świecie ziewa, i to niejednokrotnie, w trakcie czytania. Po pierwsze, zastanawiałam się, kto kazał tej biednej kobiecie czytać tak niewyspanej, przy tak niskim ciśnieniu, bez kawy, energetyka, a może chodziło o totalne niedopasowanie powieści do lektora? A po drugie – dlaczego, ach, dlaczego realizator jej nie ciął? Czy mięli tak mało czasu? Czy kończyła się taśma? Ja rozumiem, że jedno, dwa ziewnięcia na powieść, zwłaszcza damskie ziewnięcia, jeno z wdechem, mogą się zdarzyć – wszyscy jesteśmy ludźmi. No ale heloł, niektóre stanowiły pełny, czysty ziew! 😀
Oczywiście żartuję. Ale tylko w połowie, bo kilka razy Pani Annie udało się zarazić mnie zdalnie. Więc…
3. M. Zarębska, „Gloria, wakacje i ja”
Dominika ma lat trzynaście (chyba, bo właściwie w całej powieści nie pada jej dokładny wiek, a przecież może zarabiać pieniądze), włosy zafarbowane na niebiesko, rozwiedzionych rodziców, dwoje przyrodniego rodzeństwa i bardzo burzliwy, zmienny charakter. Awantura zaczyna się, gdy okazuje się, że na następny dzień jej matka wraz z nową rodziną ma wyjechać nad morze, żeby wzmocnić odporność braciszka. Dominika nie chce jechać z nimi na wakacje.
I tu zaczynają się schody, które dostrzegam w całej książce – burzliwe decyzje dziewczyny nie są niczym umotywowane i przemawiają przez nią głównie emocje. Począwszy od decyzji, że za żadne skarby nie pojedzie nad morze, poprzez inne, które podejmuje, aż do jej reakcji na zachowania innych, nie widzę poza nimi głębszego motywu. Teoretycznie wiem, że nastolatki w tym wieku kierują się głównie emocjami, a ich zachowanie to jedna, wielka burza hormonów, ale z drugiej strony żadna z moich koleżanek i znajomych, a nawet dziewczyn, które mam okazję obserwować teraz, nie charakteryzuje się podobną gwałtownością. "Nie, bo nie!", "Tak, bo tak!", "On nic nie rozumie!" lub "Co z tego, że chce mi pomóc, skoro ja chcę, żeby pomógł inaczej?" to właściwie główne motywy reakcji Dominiki.
Stosunek dziewczyny do Mateusza, o którym na początku myślałam, że jest jej chłopakiem, podczas gdy okazał się przyjacielem, tylko że nie do końca, też jest nieukształtowany, chociaż to potrafię zrozumieć bardziej. Mateusz wydaje się jednak dużo dojrzalszy od głównej bohaterki – szkoda, że nie poznajemy jego dokładnego wieku, ale jeśli są równolatkami, to jego zachowanie, wyjąwszy drobne, naturalne potknięcia, jest naprawdę najfajniejsze z całej grupy jej krewnych i znajomych, włączając rodziców.
No właśnie, rodzice…
Skomplikowana relacja Dominiki z ojcem i matką nakreślona jest dość udatnie. Z jednej strony ojciec zdaje się po prostu niedojrzały do życia rodzinnego, nie bardzo ogarnia rzeczywistość, już nie mówiąc o skomplikowanej naturze kobiecej, z drugiej – matka jest stanowcza, dość apodyktyczna, a główną cechą jej charakteru jest NIEsłuchanie własnej córki i zwalanie większości winy na byłego męża.
Bo wszystkie kłopoty, w jakie wpakowuje się Dominika na wakacjach u ojca, ta kwituje prostym "Niech tata się tym zajmie, w końcu jest na miejscu". Z jednej strony ma rację, z drugiej – nawet nie daje córce wsparcia emocjonalnego, skupiając się tylko na fizycznej stronie problemu. Nie ma też do Dominiki zaufania i raczej nie próbuje nawiązać głębszej więzi, co, paradoksalnie, dużo bardziej udaje się ojcu.
Nie będę zdradzać więcej. 🙂
Mam wrażenie, że sama tematyka ogólnie pojęta, problemy, które chciała poruszyć autorka, wątki rodziny i relacji, mogłyby stanowić naprawdę ciekawą lekturę, gdyby nakreślono je głębiej, w sposób bardziej przemyślany i mniej chaotyczny. Sama główna oś akcji jest dość płytka i powtarzalna – Dominika przez zupełny przypadek zaczyna pomagać (za pieniądze, a jakże) na półkoloniach w lokalnej stadninie i przekonuje się z czasem, że w sumie samo miejsce, jak również konie, nie są znów takie złe.
Po opisie i tytule sądziłam jednak, że dziewczyna nawiąże głęboką więź z koniem, którym się interesuje, że go dosiądzie i stanie się jeźdźcem – mogę zdradzić Wam, że nic takiego nie będzie mieć miejsca. 🙂
Nie mogę jednoznacznie polecić tej książki. Czytało się w miarę fajnie, zakończenie było przyjemne, chociaż trochę oderwane momentami od całej fabuły, ale nie mogę zalecić Wam sięgnięcie po "Glorię" nawet w leniwy, letni dzień. Ba – nie mogę polecić jej nawet nastolatkom do lektury; no chyba, że standardy się zmieniły i teraz dziewczętom potrzeba czegoś innego – nie wykluczam. 😀
Trochę o hybrydach po niewidomkowemu
Gdyby nie to, że hybrydy są drogie, tak zwyczajnie za drogie dla mnie, to robiłabym je sobie ciągle, bo są ładne, efektowne i dość efektywne. Problem polega jednak na tym, że u mnie paznokcie hybrydowe wytrzymują maksymalnie 14-17 dni w swej efektowności. Jednym słowem, paznokcie rosną mi jak szalone. 🙂
Ostatni raz robiłam hybrydy dla dwóch wydarzeń: Konferencji Prowadnicy w listopadzie oraz wyjazdu do Oxfordu. Wiedziałam, że muszę mieć ładne i wytrzymałe pazurki, żeby pokazywać wydruki naszym gościom; nawet nie wiecie, jak ponoć przyjemnie zobaczyć coś takiego u osoby, u której się tego nie widuje… Jest to eleganckie, estetyczne i ładne, tak poza wszystkim.
Im dłuższy paznokieć malowany hybrydą, tym jest on ładniejszy, więc ja zawsze przed manicure hybrydowym trochę zapuszczam pazurki.
Można oczywiście zrobić sobie manicure klasyczny, ale zdarza się, że ten nie wytrzymuje u mnie nawet kilku godzin i tworzą się odpryski. Hybryda jest wytrzymała dużo bardziej.
##Jak wygląda zabieg?
Ogólnie zabieg jest przyjemny i dość automatyczny.
Kosmetyczka matowi płytkę paznokcia frezarką, której dźwięk przypomina mocno wiertełko dentystyczne, tylko jest dużo cichszy, więc mniej niemiły dla ucha; potem zmienia końcówkę frezarki i odsuwa oraz wycina skórki. Czasem robi to nożyczkami, czasem – tylko frezarką. U mnie przydają się wszelkie dostępne metody, ponieważ moje skórki są jak las deszczowy – bujne, rosną szybko i nieprzebyte. 😉 Nie radzę dotykać paznokci po tej operacji, żeby nie przerazić się ich stanem, ponieważ aby hybryda dobrze się trzymała, to muszą one być szorstkie, a więc wierzchnia, gładka warstwa jest zwyczajnie zdzierana. Nie jest to przyjemne, więc ja na ten czas zwyczajnie myślę sobie o czymś innym, a zawsze mam o czym.
Potem nadchodzi najtrudniejsza i najbardziej ryzykowna część, czyli samo malowanie. Najczęściej nakładana jest najpierw baza, by paznokcie były twardsze, a hybryda – wytrzymalsza. Potem nakładana jest jedna lub dwie warstwy lakieru właściwego, a na sam koniec – top, który paznokcie nabłyszcza, a czasem dodaje im np. dodatkowego, brokatowego lśnienia – to już zależy od stylizacji.
Malowanie paznokcia musi być niesamowicie precyzyjne, ponieważ każde muśnięcie paznokciem innej powierzchni, np. boku lampy, nawet niezauważalne dla kosmetyczki, pozostawia pewien zaciek, smugę lub niedociągnięcie, a to wpływa na kształt i wytrzymałość hybrydy. Tak więc w trakcie, gdy kosmetyczka maluje nasze paznokcie, musimy być, paradoksalnie, jak najbardziej rozluźnieni, a jednocześnie uważni, bo spinanie rąk działa odwrotnie do zamierzonego celu. Po pomalowaniu każdej warstwy ręka wsadzana jest pod lampę UV. Lampa ma cieniutką podstawę, na której kładzie się dłoń, jest też obudowana cienkimi ściankami po bokach i "kopułką" z całą elektroniką i samą lampą – na górze. Zwykle jest lekka i przenośna i mieści się w niej akurat jedna dłoń. W zależności od typu lampy, kosmetyczka wciska odpowiedni przycisk lub uruchamia się czujnik, który sprawia, że włącza się naświetlanie UV. W zależności od wrażliwości i cienkości paznokci, odczuwamy tylko przyjemne ciepło, jak promienie słońca na wiosnę, lub lekkie pieczenie. Jeśli czujemy pieczenie, to nasze paznokcie są już raczej słabe i jest to sygnał, że to pewnie nasza ostatnia hybryda na pewien czas, ew. zastosowano mocno utwardzającą płytkę bazę. W każdym razie o każdym bólu warto poinformować osobę wykonującą zabieg. Takie naświetlanie trwa kilkadziesiąt sekund, a lampa nie emituje żadnego dźwięku. Potem dłoń jest wyjmowana lub możemy wyjąć ją same, żeby ułatwić kosmetyczce pracę. W zależności od współpracy z kosmetyczką, od naszego własnego oswojenia się z tematem, od jej wprawy i ostrożności, maluje ona na raz wszystkie paznokcie jednej dłoni lub kilka, a czasem nawet jeden. Czasem w trakcie naświetlania jednej dłoni już maluje drugą.
Dla osób niewidomych bardzo trudnym momentem jest przenoszenie dłoni z wałka, na którym opiera się rękę do malowania, pod lampę, bo zdarza się bardzo często, że muska się paznokciami jakieś niepożądane powierzchnie, a wierzcie mi – nawet jeśli kosmetyczka mówi Wam, że jest ok, to jednak warto uważać, bo pewnych niedoskonałości nie dostrzeże nawet oko ludzkie, a dłoń niewidomego – już tak. 😉
Na wierzch kładziony jest wygładzający i nabłyszczający top. Gdy wszystko jest gotowe, Wasze paznokcie wyglądają idealnie gładko, ale to śmieszny efekt – trochę tak, jakbyście pocierali idealnie gładką gumkę. Faktura jest jakby piszcząca, jak po naczyniach bardzo dobrze umytych płynem do naczyń. Ale nie bójcie się, to jest przyjemne, przyjemniejsze, niż ja to opisuję. 😀 Paznokieć wydaje się bardzo gruby – tak gruby, że nie idealnie płaski, ale jakby w formie delikatniutkiej górki.
Kosmetyczka może też posmarować Wam ręce oliwką, by je wygładzić i zmiękczyć. Te oliwki zawsze ładnie pachną. 😉
##A co potem?
Potem, cóż, paznokcie rosną. 😀 A gdy odrosty zaczynają być widoczne, to widoczna i wyczuwalna jest też różnica między hybrydą i Twoim własnym paznokciem. I to zaczyna być problem, gdy szczelina jest wyczuwalna, bo jakiekolwiek mycie moich długich, cienkich włosów, powoduje, że haczą one o te szczeliny i czasem nawet się rwą. Nie mówiąc już o swetrach i innego rodzaju "ciągliwych" tkaninach.
Nie jest to uciążliwe tak długo, jak szczelina jest niewielka lub jeśli często zmieniamy hybrydy, ale czasem może być niewygodne. No i nieestetyczne też jest. 😉
##A jak to zdjąć?
Cóż…
Sposoby zdjęcia są właściwie trzy:
Po pierwsze, frezarką i polerką. Wtedy warstwę hybrydy się zwyczajnie zdziera, pozostawiając znów cienki, szorstki, dość słaby paznokieć. Potem poleruje się tę cienkość tak, że pozostawia się płytkę gładką, chociaż osłabioną. To osłabienie nie musi być duże, w zależności od natury paznokcia.
Drugi sposób to zdjęcie acetonem – obecnie praktykowane dużo rzadziej, bo dużo bardziej abrazyjne na płytkę paznokcia. Pomiędzy palce wsadza się płatki kosmetyczne lub specjalne pianki, tak by odseparować palce od siebie, nakłada się na paznokieć płatek kosmetyczny z acetonem i przyciska go odpowiednimi, mocnymi klipsami. Proces nie jest zbyt przyjemny – pozycja nie jest wygodna, a aceton śmierdzi i mocno niszczy płytkę. Jeśli nie nakładamy kolejnych hybryd, paznokcie są bardziej osłabione, niż po frezarce, przynajmniej tak wynika z mojego doświadczenia. Wszystko ściera się kolejnymi płatkami, paznokieć się poleruje i zostawia.
Trzeci, wykorzystywany przeze mnie sposób jest trochę nielegalny. 😉 Polega on po prostu na poczekaniu, aż paznokcie odrosną tak, by hybrydy w naturalny sposób zaczęły odrywać się same od płytki. Skoro nie mają punktu zaczepienia tuż przy skórce oraz na końcach paznokcia, zaczynają same odchodzić. Warto poczekać, aż zacznie odchodzić duży fragment hybrydy, a potem delikatnie zerwać resztę lub ew. poczekać, aż sama odpadnie. 😀 Trzeba potem taki paznokieć dodatkowo wypolerować polerką (do dostania w Rossmannie za kilka złotych), no i paznokieć będzie dość słaby, ale pamiętajcie, że jeśli moje hybrydy odpadają same, to odrost na paznokciu pozostaje już twardy i nie niszczy go frezarka lub aceton, co sprawia, że paznokcie szybciej odzyskują dawną formę.
Zdecydowanie nie jest to ortodoksyjna metoda pozbywania się lakieru, jednak ja ją stosuję, m.in dlatego, by nie umawiać się do kosmetyczki tylko i wyłącznie na zdjęcie hybryd, za który to luksus w dodatku trzeba zapłacić. 😀
Na pewno nie polecam prób oderwania hybryd przed ich naturalnym czasem odejścia do krainy wiecznych lakierów – wtedy będą odrywać się maleńkimi kawałkami i nie dość, że będzie to po prostu obrzydliwe i wyjątkowo nieestetyczne, to pozostawi paznokcie bardziej uszkodzone.
Pamiętajcie, że teoretycznie paznokci polakierowanych hybrydowo się nie obcina. Lakier jest zespojony z końcówką paznokcia i tam ma punkt zaczepienia, że tak to nazwałam. Jeśli więc obetniemy go, to ten punkt zniknie, zniknie jedność lakieru z płytką, a więc wrażenie będzie takie, jakby paznokieć lekko się rozdwajał. Jego krawędź nie będzie okrągła, a raczej kanciasta. Nie mam tu na myśli krawędzi z boku na bok, tylko jakby… w pionie. 😀 Tym niemniej do mojego sposobu zrywania hybryd taka metoda się przydaje, bo one szybciej odrywają się samoistnie.
##Czym pomagam sobie po hybrydzie?
Wpis nie zawiera lokowania produktu. Tzn. zawiera, ale…
Moje paznokcie rosną szybko, ponieważ z wielu powodów codziennie przyjmuję olej z czarnuszki, akurat w moim przypadku – w formie kapsułek. On naprawdę pomaga w utrzymaniu zdrowych, gładkich, mocnych płytek.
A tak poza tym…
No bo generalnie co ja poradzę, że najlepszym środkiem po mojej ostatniej hybrydzie okazało się serum "Na ratunek po hybrydzie" od Nowej Kosmetyki?
No tak, jest to sponsor Fundacji Prowadnica.
No nie, nie napisałam tego postu tylko po to, żeby zachwalić ten produkt. 😉
Serum chciałam kupić wcześniej, gdy miałam swoje pierwsze przygody z hybrydami. W końcu zakupiłam. Pomagało mi już wcześniej, ale trochę o nim zapomniałam. Do ostatnich hybryd. Jest ono w słoiczku, więc osobom niewidomym odpada, często nieprzeskakiwalny, problem malowania płytki pędzelkiem. Po prostu bierzemy na palec trochę gęstej pasty i wcieramy, wmasowujemy i wprasowujemy ją w płytkę. Stanowi ona tymczasowe wypełnienie (nie spektakularne, nie pogrubiające, ale troszkę wyczuwalne) oraz pomaga rosnąć paznokciom i nieco zmiękczać skórki. Zapach pasty jest specyficzny – przypomina maggi, kostkę rosołową lub mocno doprawiony rosołek. Wadą sposobu aplikacji jest to, że potem ręce pozostają trochę tłuste i pachną rosołkiem, jak po kostce rosołowej właśnie. 😉
Tuż po zerwaniu hybryd wcierałam produkt nawet kilka razy dziennie, jak również na noc, bo miałam taką możliwość. Po kilkukrotnym myciu rąk, umyciu włosów czy naczyń serum może się wypłukać, ale wystarczy nałożyć nową warstwę. 🙂 Ja robiłam to automatycznie, słuchając jakiejś książki czy czytając maile na laptopie. Pod ręką miałam chusteczkę, by otrzeć opuszki palców, i dawaj do przodu.
Są oczywiście na pewno inne produkty – kiedyś np. używałam odżywki Regenerum, takiej z pędzelkiem, która pogrubia trochę paznokcie. Można, pewnie, że można. Tylko mi samej nie chce się lawirować pędzelkiem, zwłaszcza, że dawno tego nie robiłam.
Jeśli macie jakieś pytania co do tej metody manicure, pytajcie. Nie jestem ekspertem w temacie, dlatego opisałam wyłącznie sam zabieg, by przekonać (bądź nie) więcej osób niewidomych.
U niektórych kobiet lakier hybrydowy utrzymuje się na paznokciach nawet 4 tygodnie, u innych – nie wytrzymuje nawet dziesięciu dni. Zależy to od kondycji płytki, czynników, w jakich pracujemy dłońmi, wprawy kosmetyczki, a nawet hormonów i dni cyklu miesiączkowego.
Zapraszam do zadawania ew. pytań. 🙂
2. C. S. Lewis, „Listy starego diabła do młodego”
Była to moja druga próba przebrnięcia przez tę doniosłą (i szczęśliwie dość krótką) lekturę i tym razem udało mi się przeczytać ją całą. 🙂
Sądzę też, że będę do niej wracać, ponieważ zawiera w sobie wiele uniwersalnych prawd i to pomimo paru zarzutów, jakie mogę jej postawić.
Niestety w wielu kwestiach nie mogę być do końca obiektywna, bo zaczęłam czytać ją w momencie trudnym dla mnie, tj. pełnym zmian w moim życiu i to takich, których nie chciałam.
Czułam się więc tak, jakbym nie tylko musiała radzić sobie ze zmianami "na dole", ale też "na górze", tj. w mojej głowie.
Listy starego Krętacza do młodego, lekkomyślnego Piołuna poruszyły w mojej duszy wiele strun i mam nadzieję, że zagrają one zgodnie z przeznaczeniem. Cieszę się, że przeczytałam tę książkę, bo dała mi wiele do myślenia. Mam jednak nieodparte wrażenie pewnego zgrzytu, gdyż wszystkie rady i przestrogi, choć w dużej mierze słuszne, napisane były, jakby nie patrzeć, przez człowieka, a więc z jego perspektywy. Niby wiem, że przecież inaczej się nie da, że każda książka, nawet Pismo Święte, zawiera w sobie rys osoby, która ją tworzy, ale nie do końca podoba mi się, że poucza mnie ktoś, kto sam może nie tylko popełniać grzechy, co mi w uczeniu się nie bardzo powinno przeszkadzać, ale jego sposób myślenia wcale nie musi być jedynym słusznym. Tyle jest przecież dróg do Boga, ilu jest ludzi, prawda? Mr Lewis pisze o pewnych prawdach, mówi, że powinno być "tak i tak", a przecież nie możemy mieć pewności, że ma rację. Ba – żadne z informacji, które do tej pory o nim wiem, nie potwierdzają, że ma prawo pisać w taki sposób. Do tego trzeba wielu lat studiów teologicznych, może setek poznanych bardzo dobrze ludzi, a nawet setek historii spowiedzi i kierownictw duchowych. No, może przesadzam. 🙂
Uważam jednak oczywiście lekturę "Listów" za uniwersalną i dość prawdziwą, oczywiście dla osób wierzących i dość mocno w tej wierze zakorzenionych. Nie polecam jej za bardzo ateistom a także osobom, które mogą jedynie powiedzieć o sobie, że wiedzą, że Bóg jako taki istnieje.
Zdecydowanie żałuję, że nie zawiera w sobie więcej humoru, dowcipu i lekkości, a jest raczej monotonna w rysie i stylu. Nie jest to zdecydowanie powieść filozoficzna, pełna zawiłości i niezrozumiałych ciągów przyczynowo-skutkowych, ale sądzę, że większa doza lekkości sprawiłaby, że więcej osób by ją przeczytało, a co ważniejsze – zapamiętało płynące z niej przesłanie i zrobiłoby z niego odpowiedni dla siebie użytek.
Na koniec dodam, że ubawiła mnie wzmianka o jakże cenionym i subtelnym poczuciu humoru Brytyjczyków – że, przepraszam, o czym mówimy??? 😀
10 rzeczy, bez których nie mogę się obejść
Do tego wpisu zainspirował mnie p. Cezary Pazura, który na swoim kanale w serwisie Youtube kilkanaście miesięcy temu opublikował taki właśnie filmik. Był to filmik żartobliwy i w tej konwencji przedstawię swoje tzw. Top Ten na dzień dzisiejszy. 🙂
W pewnym miejscu we wpisie nominuję aż 5 osób, więc trzymajcie się, czytajcie i obmyślajcie własne listy. 🙂 Perspektywa może być szeroka – od idei, przez sprzęt elektroniczny, aż po smaki herbatki i kawki.
Moja lista nie jest w żaden sposób uszeregowana, a wpis nie zawiera lokowania produktów. A szkoda. Mógłby. 😉
##1. Bóg
Nie muszę tłumaczyć zbyt wiele. Eltenowicze znają mój stosunek do Boga na tyle, by wiedzieć, że musiał znaleźć się na tej liście. Chociaż gdyby była tworzona w innej, mniej chaotycznej konwencji, np. z wykluczeniem idei, wartości itp., to pewnie by Go tam siłą rzeczy nie było. 🙂 Pomijając już aspekt moralny tego wyboru, to ja muszę trzymać się czegoś, co pozwala mi wierzyć, że będzie dobrze. Wiedza, że ktoś kocha mnie bezwarunkowo, umożliwia mi rozwój we własnym tempie, a świadomość, że ta osoba dodatkowo nie kieruje się w tych zmianach własnym interesem (ciekawy paradoks…), pozwala mi przeżyć na tym smutnym (jak na ten moment), szarym Świecie.
##2. Laptop
Hm, stawianie Boga obok laptopa w jednym szeregu – to tylko na moim blogu. Zapraszam! 😉
Tym niemniej to, niestety, jest prawda – nie mogę przeżyć bez komputera, a obecnie korzystam z laptopów, a właściwie – ultrabooków. Laptop jest przenośny, pozwala pracować wszędzie, jest lekki i nie wymaga (zbyt często) pomocy zasilania. W przypadku uczenia się i studiowania jest to kluczowa sprawa. Sądzę, że każda osoba niewidoma zgodzi się ze mną w tej sprawie, że dzisiaj bez komputera to jak bez ręki.
##3. Smartfon
Jakich czasów dożyliśmy? W smartfonie mamy relacje, pieniądze, codzienną porcję wiadomości (głównie złych), śmiesznych filmików o kotach, zagłuszacz ciszy, pocztę czynną 24/7 bez nachmurzonej urzędniczki, stroik do gitary i wiele, wiele innych rzeczy. Gdy Cezary Pazura zastanawiał się nad tym, ile rzeczy musiałby brać ze sobą, gdyby nie miał telefonu, wyszła mu spora walizka. 🙂 I to jest prawda.
Dodatkowo osoby niewidome często rekompensują sobie telefonem brak wzroku, więc jest im on tym bardziej niezbędny.
##4. Butelka filtrująca, w tym wypadku – Dafi
Już wiele lat temu uderzała mnie konieczność wyrzucania ton plastikowych butelek do śmieci. Nie tylko dlatego, że jest to zwyczajnie nieekologiczne, chociaż z tego później też zdałam sobie sprawę, ale dlatego, że ja zawsze piłam dużo wody. Był czas, gdy piłam jej aż 3 litry dziennie, w tym jedną butelkę półtora lub dwulitrową. W moim pokoju rosła sterta pustych butelek, osiągając niewyobrażalne rozmiary i wpadając za łóżko, skąd ciężko je było wyciągać. Dodatkowo w podróży musiałam pilnować, żeby mieć ze sobą "picie", a jak owo "picie" się kończyło, to nie dość, że martwiłam się, jak tu po niewidomemu kupić sobie nowe, to jeszcze po torbach pałętały się puste butelki, bo nie mogłam zobaczyć kosza. Już nie mówiąc, że za starych, dobrych czasów półlitrowa butelka wody kosztowała złotówkę. Wodę kupowało się u nas w domu galeonami, bo każde z dwojga dzieci codziennie brało do szkółki butelkę, a w domu piło się jej też bardzo dużo.
Teraz, gdy mam moje butelki filtrujące, nie muszę przejmować się prawie niczym, poza tym, żeby ich przypadkiem gdzieś nie zostawić. 🙂 Nie wydaję niepotrzebnie kasy na kolejne butelki wody, nie muszę martwić się o kosz, a nawet, jak raz na dwa lata zgubi mi się butelka za dwadzieścia złotych, to jest to koszt ekonomiczny i środowiskowy nieporównywalnie mniejszy, niż tona wywalanego plastiku. Wystarczy tylko kran z wodą w każdej toalecie i nawet nie muszę wchodzić do niej sama – wystarczy, że poproszę osobę mi towarzyszącą, by napełniła mojego Dafika.
To jest moment, gdy nominuję pierwszą osobę i jest to zuzler. 🙂
##5. ASMR
Wszystko zaczęło się tak naprawdę podczas pandemii, chociaż zwyczaj słuchania czegoś przed snem sięga u mnie o wiele dalej w przeszłość, jeszcze do ery komputera stacjonarnego i braku urządzenia typu MP3/MP4. Tuż przed snem odpalałam dobrze znany audiobook i na najmniejszej możliwej głośności moich głośników z subwooferem (tak, wzmacniacz, subwoofer, ale nie wyobrażajcie sobie na jego temat zbyt wiele :D) odprężałam się przed snem. Potem była MP4, a potem – pandemia. Pandemia sprawiła, że zaczęłam czuć ciągłe napięcie, strach i tzw. "doła", chociaż to zdecydowanie zbyt lekkie określenie tego, co działo się (i często dzieje) w moim mózgu. A ponieważ dreszcze tegoż, spowodowane np. bawieniem się włosami, uwielbiałam zawsze, to zdecydowałam, że spróbuję. Pierwsze odpalane filmiki przez długi czas przynosiły odpowiedni efekt; teraz mój mózg uodpornił się już na prezentowane w nich bodźce i słucham ich głównie dlatego, by skupić się na przekazywanej w nich treści. To powoduje, że odrywam myśli od tego, co męczy i dręczy mnie samą, zwłaszcza jeśli dotyczą tematyki, która mnie interesuje. I tak dochodzę do momentu, w którym zaczynają kleić mi się oczy.
Z perspektywy zdrowotnej sądzę, że to… niezdrowe, ponieważ wtedy muszę zdjąć i wyłączyć słuchawki, żeby we śnie nie powciskać losowo przycisków na ich nausznikach, więc proces zasypiania muszę zacząć od nowa.
Czasem odpalam też ASMR w dzień. Wtedy wiem, że jestem śpiąca. 🙂
Ja generalnie nie śpię w dzień. Gdy mam ochotę na ASMR, to wiem, że mój organizm potrzebuje regeneracji i odpoczynku.
I to jest kolejne miejsce na nominację – nominuję niniejszym Kasię z bloga Cymelium. 🙂
##6. Moje słuchawki Soundblaster Jam
Serio chciałabym, żeby wpis zawierał lokowanie produktu. Ale niestety nie zawiera.
Słuchawki bezprzewodowe kupiłam, ponieważ zdecydowałam, że mam już dość pałętających się wszędzie kabli, a noszenie telefonu ze sobą nie ma sensu, skoro jest on wyposażony w opcję tak wdzięczną, jak Bluetooth. Przyznaję, że ten sprzęt zrewolucjonizował moje życie. Szczęśliwie dla mnie, od razu kupiłam model, który idealnie (no, prawie) wpasował się w mój gust, czyli Soundblaster Jam v1. Potem, w obawie o wycofanie produktu, zakupiłam też v2, mimo że v1, z wyjątkiem mikrofonu, bardzo dobrze mi nadal służy. Mikrofon poległ w boju z wilgocią i nadmierną eksploatacją. 🙂 Niestety druga iteracja jest, paradoksalnie, dużo, dużo gorsza od pierwszej. Barwę ma gorszą, zaś dźwięki komunikacyjne – uszojebne (wybaczcie określenie).
Teraz mogę odpalić jakąś playlistę na telefonie, zejść piętro niżej, gotować, jeść, robić herbatę, chodzić po domu i nie martwić się, że telefon wypadnie mi z ręki, kieszeni czy jeszcze bardziej niebezpiecznego miejsca.
Ma to też swoje wady – jeszcze bardziej uzależniłam się od "ciągłego grania" w uszach. To bardzo zły nawyk. Martwię się o siebie, ale nie umiem na razie się go pozbyć.
Kolejną nominowaną osobą jest Jamajka. No wiem, nie ma za co. 🙂
##7. Herbata
Moją relację z tym napojem nawet trudno opisać. Mam tu na myśli głównie herbatę czarną, chociaż od długiego czasu zalicza się także zielona (wyłącznie na śniadanie). Nie mówię tu o mieszankach i herbatkach ziołowych, bo to trochę inna kategoria, ale z nimi także lubię eksperymentować.
To czarna herbata jest jednak moim remedium na całe zło tego świata. Gdy naprawdę nie mam jak podreperować podupadającej odporności po długim spacerze w zimnie, gorąca czarna herbata pomaga mi się rozgrzać. Gdy nie mam przy sobie leku na moje sezonowe dolegliwości żołądkowe, czarna koi na jakiś czas moje skręcające się wątpia. Pobudza też, gdy w dzień mam ochotę rzucić się na łóżko, jak również pomaga pozornie poprawić sobie nastrój, gdy jest odpowiednio słodka i mocna (Naprawdę, moje herbaty są coraz mocniejsze!). Myślę, że traktuję ją tak, jak ludzie traktują kawę. Gdyby znikła, naprawdę ciężko byłoby mi się pozbierać.
W tym miejscu pada kolejna nominacja – Monia01! Wiem, że dawno nie pisałaś nic na blogu i może chociaż ten wpis przypomni Ci, jak się to robiło, a Eltenowiczom – jak fajnie pisałaś Ty sama.
##8. Zatyczki do uszu
Nominacja padnie tym razem na początku – pajper. Ty wiesz, za co! 😀
Jestem niestety osobą tak przewrażliwioną na dźwięki w nocy, że czasem nie pozwala mi zasnąć zasilacz podłączony do gniazdka. Zwłaszcza, gdy jakiś sprzęt jest do niego podłączony i, nie daj Boże, zdążył się naładować. Rozmowy zza ścian wielu, ruch, gdy ktoś idzie do toalety, szczekanie psa za oknem, parada rozweselonych nocnych wędrowców – wszystko to sprawia, że trudno mi zasnąć. A jeśli w okolicach mojego pokoju ktoś chrapie, staje się to katorgą nie do zniesienia. No nie mogę. Nie mogę i już!
Z pomocą przychodzą zatyczki, a moimi ulubionymi są te z rodzaju 3M – gąbkowe, które nie pozostawiają w uszach obrzydliwego filmu, nie lepią się, są elastyczne i dopasowują się do uszu. Ich przewożenie też jest bardzo wygodne, chociaż trochę nieekologiczne, bo sprzedawane są w malutkich foliówkach. Trzeba kupować ich dużo, bo mój tryb spania zakłada zgubienie w tajemniczych okolicznościach przynajmniej jednej sztuki na dwie noce. Jest to zagadka, której nie udało mi się do tej pory rozwiązać. 🙂
Marzę o czasie, gdy będę zasypiać przy pracującej drukarce 3D, jak pajper, przy włączonym radiu, jak połowa Eltena, albo nawet przy grającym za ścianą telewizorze.
To nie do końca tak, że muszę mieć ciszę absolutną, ale odgłosy, które słyszę, muszą być dla mnie tak naturalne, bym nie musiała być ciągle czujna.
##9. Aktywność fizyczna
O tym, jak wspaniale działa na mój nastrój, przekonałam się czystym przypadkiem, chyba jeszcze w szkole podstawowej. Nasza nauczycielka WF zabierała nas wtedy na siłownię, gdzie najczęściej spędzałam pół godziny na rowerku. Zlana potem, schodziłam z niego w dużo lepszym nastroju, niż na niego wchodziłam. Czułam się odświeżona i martwiłam się dużo mniej. Długo zajęło mi połączenie obu tych faktów, ale gdy to zrobiłam, to aktywność fizyczna wskoczyła na moją listę "poprawiaczy komfortu życia". O niej na pewno napiszę, tylko innym razem. 🙂
Najgorsze z tą aktywnością fizyczną jest to, że się nie chce, gdy jest najbardziej potrzebna. Gdy mój organizm naprawdę potrzebuje endorfin, ja nie mogę zmusić się do zejścia na dół i wejścia na orbitreka. Bo w piwnicy zimno, bo nie mam ochoty słuchać muzyki, bo ciągle gnają sprawy fundacyjne, bo jeszcze się nie wyleczyłam z podziębienia… Takich "bo" mogę znaleźć naprawdę dużo.
A jednocześnie wiem, że jak wytrzymam pierwszych dwadzieścia minut treningu, będzie mi lepiej. Troszkę lub dużo, ale na pewno lepiej. Tak to jest, że nie chcemy zwykle tego, co dla nas dobre. 🙂
Muszę jednak powiedzieć, że od mniej więcej dziesięciu lat aktywność fizyczna gra w moim życiu naprawdę znaczącą rolę!
##10. Mycie zębów wieczorem
Każdemu z nas zdarzyło się czasem robić sobie "Dzień Dziecka", "ale [taki], że dorośli się nie myją" (J. Pałka). Wiadomo, kładzie się wtedy człowiek spać "na brudasa".
Jakikolwiek nie byłby ten Dzień Dziecka w moim wypadku, to muszę, koniecznie muszę umyć wieczorem zęby. Tak już mam i tyle. Gdy kładę się spać z brudnymi zębami wieczorem, to nie mogę zasnąć, wyobrażając sobie szkliwo narażone na miliardy malutkich wrogów, które wiertełkami, kwasem i wszelkiego rodzaju innymi torturami zmuszają je do kapitulacji. Co śmieszne, rano nie mam takich problemów egzystencjalnych – oczywiście myję zęby, ale nie odczuwam dyskomfortu i naglącej potrzeby, która pali mnie przed pójściem spać wieczorem.
Moja paranoja sięgnęła tego stopnia, że w mieszkaniu mam dwa rodzaje pasty – jedną o charakterze "wybielającym", a drugą – do nadwrażliwych zębów, do których moje na pewno się zaliczają. Jeśli przez przypadek wieczorem umyję zęby pastą wybielającą, która przeznaczona jest na rano, mój organizm w sposób automatyczny odnotowuje "ok, kochana, dzień trwa dalej" i naprawdę mam wrażenie, że można spokojnie funkcjonować, mimo późnej pory. 😀
Podobnie rzecz ma się z resztą z pielęgnacją twarzy; jeśli wieczorem jej nie zrobię, rano budzę się z tłustą cerą, drobnymi krostkami i ogółem mam wrażenie absolutnej nieświeżości, jakbym spała w ciuchach.
Cóż, każdy ma jakiegoś bzika. 😀
No to teraz kolej na Was, moi nominowani, jak również wszyscy blogujący; pokażcie, bez czego nie umiecie się obejść. Enjoy!
1. K. Makuszyński, „Przyjaciel wesołego diabła”
Książkę tę przeczytałam na początku stycznia i muszę powiedzieć, że to było właśnie to, czego w tamtym czasie potrzebowałam.
Nie mogę jednak powiedzieć o tej powieści, że powinny ją czytać dzieci. Może dzieci z przed kilkudziesięciu lat, ale nie teraz. 🙂
Książka próbuje udawać wesołą i humorystyczną, jak to Makuszyński ma w zwyczaju, jednak jest pełna wzruszeń i doniosłości. Gdy czytałam kolejne rozdziały, skojarzyłam ją z Sienkiewiczowskim "pokrzepieniem serc", bo chyba w tym samym celu została napisana, a na pewno – w tym samym stylu. Nie przypomina pod względem wesołości i dowcipu "Szaleństw Panny Ewy", "Listu z tamtego świata" i innych powieści młodzieżowych Makuszyńskiego.
Mędrzec Witalis, staruszek nieco oderwany od rzeczywistości, ale o sercu szlachetnym i bardzo mądry, nawet nie spodziewa się, co stanie się z maleńkim chłopcem, którego znajduje na poboczu drogi do domu w ramionach martwej matki. Sam Janek nie wie, jak ogromną cenę będzie musiał zapłacić w wieku zaledwie kilkunastu lat za szczęście i życie ukochanego człowieka, którego traktuje jak ojca.
Nie wie, jakim próbom będzie poddany i czy… wyjdzie z nich żywy.
Nie mogę zdradzić więcej, bo zdradziłabym zbyt wiele, a nawet – popsułabym czytanie książki, jednak mogę powiedzieć, że dość spodziewanego właściwie zakończenia nie do końca się domyśliłam. Tak, oczywiście musiałam zajrzeć na koniec i trochę sobie "zaspojlerowałam", jednak w miarę czytania nie do końca wiedziałam, jak dokładnie skończy się książka.
Mamy tu do czynienia z dwoma swego rodzaju archetypami, a wręcz – fetyszami, które autor "Panny z mokrą głową" i "Awantury o Basię" bardzo lubi – miłości dziecka do rodzica oraz tragedii ślepoty.
Tego pierwszego rozwijać nie będę, bo zbyt dużo opowiedziałabym o fabule książki, jednak to drugie zasługuje na wspomnienie.
W każdej jednej powieści Makuszyńskiego występuje ktoś "ślepy". Sam autor w bardzo jednoznaczny sposób sugeruje nam, że nie ma większej tragedii, niż ślepota dla zdrowego człowieka. W książce "List z tamtego świata" jego pogląd jest przedstawiony najjaśniej. Książka o mylącym tytule "Przyjaciel wesołego diabła" pod tym względem nas nie zawodzi. Osoba ślepa jest właściwie umarła dla siebie, dla świata i dla otoczenia. Dostrzega w swojej ciemności jakieś tajemnicze, niezrozumiałe dla ludzi piękno, ale jednocześnie jest okaleczona bezlitośnie, niewspółmiernie i okrótnie. To jedno zawsze denerwowało mnie w książkach Makuszyńskiego, chociaż oczywiście rozumiem, skąd się takie wnioski brały w przedwojennej Polsce.
Wracając do powieści: jest wzniosła, pełna szczytnych ideałów, czasem powoduje uśmiech na twarzy, a przede wszystkim każe litować się nad bohaterem i gorąco mu kibicować. Nie spodoba się ludziom szukającym realizmu w książkach, nie wierzącym w idealizm. Jeśli jednak chcecie trochę pokrzepić się na sercu i duszy lub pokazać dojrzałej latorośli coś ze szczytnych ideałów, gorąco zapraszam do lektury.