Orzeczenie? Dajcie dajcie dajcie dajcie dajcie!

Ostatnio na Facebookowej grupie dla niewidomych i niedowidzących mierzę się z wysypem postów w stylu "Mam zanik nerwu wzrokowego jaka jest szansa że dostanę znaczny?", albo też "Mam zanik nerwu wzrokowego, jakie beda znizki w PKP dla mnie?".
I tak sobie czytam te posty i zamyślam się nad nimi głęboko.
No bo wiecie, ja mam zanik nerwu wzroku. Praktycznie całkowity. Od urodzenia. Widzę tylko światło, a i to nie zawsze.
I jestem tą "szczęśliwą" osobą, która uzyskała orzeczenie o stopniu niepełnosprawności. Ba – ten legendarny "znaczny" stopień, który na tyyyle pozwala.
I zadaję sobie pytanie: Jak bardzo chciwi, a raczej łasi na przywileje, muszą być ludzie, że chcą wykorzystać jakąś tam rodzącą się w nich wadę wzroku lub niepełnosprawność, jeśli jedynym ich publikowanym zmartwieniem jest to, żeby dostać jak najwyższy stopień i jak najwięcej praw?
Czy oni nie zdają sobie sprawy, że sam stopień niepełnosprawności, a zwłaszcza – stopień znaczny, to pewien symbol trudnej drogi, wielu wyrzeczeń, cierpienia, wykluczenia i walki, którą trzeba podejmować każdego dnia? Że te tak porządane przywileje to tylko rekompensata za coś, co się definitywnie utraciło i już nie wróci?
Jedyną analogią, jaka się nasuwa, jest ta o nauczycielach – wszyscy mówią, że oni mają tak łatwo, bo tu 18 godzin, tu wakacje, tu dni matki z dzieckiem, tu ferie, tu dodatki itp itd. I nikt się nie zastanawia, że pozostałe 22 godziny, jeśli w ogóle nie zostaną podstępem wciśnięte, spędza się na przygotowywaniu lekcji, rozmowach z rodzicami, uczniami, na wycieczkach i odreagowywaniu stresu? Że to grozi nie tylko wypaleniem zawodowym, ale realnymi problemami z głosem? Itp itd.
Tylko w przypadku niepełnosprawności sytuacja ma się 100 razy gorzej.
Czemu tacy ludzie rozmywają nam granice naszych uprawnień, naszych trosk i problemów?
Byle była kasa, kasa, kasa, zwolnienia, ulgi, głaskanie po główce i "lepsze" traktowanie?
Takie posty wyraźnie świadczą o zerowym zrozumieniu takich ludzi dla problemu.
"Dostaniesz Znaczny, to będziesz mógł sobie jechać za 7% ceny biletu". Ludzie, co to jest za postawa?
Dokąd zmierzamy?
PS. Dlaczego właśnie napisałam ten wpis?
Bo czytam, że kolejki w centrach orzekania są tak długie, że ludzie boją się, że stracą orzeczenia. I są to często ludzie, którzy naprawdę, naprawdę sobie na nie zasłużyli. Którzy sami się nie poruszą, nie zjedzą, nie przemówią w swoim imieniu. Którym asystent osobisty, darmowy transport i trochę dodatkowej kasy naprawdę się przyda.

Co tam u mnie? :)

Nie mogę powiedzieć, że jestem tak utalentowaną blogerką, jak Maja, Kasia z Cymelium i parę innych osób, których bloga zaśledzić bardzo polecam, ale pomyślałam sobie, że dawno nie było u mnie wpisu, w którym po prostu opowiadałabym Wam, co tam u mnie.
Kasia ma niesamowity talent do wyciągania czegoś zabawnego z każdej drobnej sytuacji, którą przeżywa wraz ze swym lubym; zazdroszczę takiego podejścia, chociaż nie mam czego, bo wiem, ile znoju kryje się tam, gdzieś pod spodem tych wszystkich osiągnięć i wiem też, jak miło się o nich pisze. Trochę żałuję, że więcej nie opowiadałam o tym okresie swojego życia, gdy był po temu czas, ale może spróbuję napisać Wam teraz coś takiego, co będzie trochę miłe, trochę smutne, a trochę optymistyczne – czyli cała ja. 🙂
##Pierniiiiikiiiiii!
Mój Zarząd ma ostatnio ochotę mnie zabić na miejscu, gdyż zatruwam im życie piernikiem. Na szczęście nie takim upieczonym przeze mnie i podanym, tylko czysto metaforycznym. A to wszystko dlatego, że ja U-Wiel-Biam Pier-Ni-Ki! W każdej postaci, chociaż te w czekoladzie, dostępne na sklepowych pułkach, budzą we mnie najmniej pozytywnych emocji.
Drogi Zarządzie i Droga Ludzkości, informuję niniejszym, że mój piernikowy zawrót głowy został zaspokojony na kilka godzin poprzez dostarczenie do żołądka i krwiobiegu ciasta typu piernik z dużą ilością bakalii i subtelną polewą czekoladową. I właśnie to, dokładnie to w ilości i proporcjach, tygrysek lubi najbardziej! Jestem w pełni usatysfakcjonowana i mam nadzieję, że mi tej satysfakcji wystarczy chociaż do jutra, co, biorąc pod uwagę, że ciasto zjadłam wczoraj, dużo świadczy o mojej piernikomanii.
Niedawno brat ze swą lubą byli w Toruniu. Rozumiecie – Toruń, takie miasto gdzieś pod północ Polski, które słynie, no właśnie, z pierniiiiików! I ja, rozumiecie, zapomniałam im powiedzieć, że mają mi przywieźć! Cokolwiek! Coś! Dużo! Wszystko!
I oni przywieźli tylko jedną, małą paczuszkę piernika dla całej rodziny! No co to jest paczuszka piernika na czworo luda, w tym mnie?
Wiecie, że oni tam jedli piernikowe pierogi? Tak, pierogi! Pierogi ze słodkiego ciasta (nie pierogowego), napełnionego masą piernikową wymieszaną z powidłami. To musiała być rozkosz dla podniebienia, a ja tego nie mogłam spróbować!
Muszę też poskarżyć się, że przez epilepsję, albo raczej skojarzenia z pierwszym atakiem, nie mogę pić kawy, w tym – wszelkiego rodzaju kaw piernikowych, których przed Świętami jest pełno we wszelkiego rodzaju Costach i innych kawiarniach. Moja dusza cierpi nad tym niewypowiedzianie, bo piernikowych herbat raczej się nie spotyka, a nawet jeśli, to jednak mimo wszystko smak jest zupełnie inny. 🙂
Kończąc temat pierników (na chwilę, Kochani Moi, na chwilę!) dodam, że jednym z moich marzeń było pójście do Costy Coffee w Anglii. Nie to, żebym jakoś bardzo związana była z Costą jako taką, ale Costa to sieć brytyjska i za punkt honoru postawiłam sobie zjedzenie tam ciastka i wypicie napoju. A najlepiej byłoby, gdyby obie te przyjemności miały charakter typowo świąteczny. I wiecie co? Zjedzony tam Ginger Bread Muffin był co najwyżej średni! Nie miał wiele wspólnego z piernikiem, był słodki i miał dziwny krem. Do piernikowej muffinki brakowało mu bardzo dużo – wiem, co mówię, bo sama kiedyś takie piekłam. Co więcej, Almond Chocolate, którą zamówiliśmy, okazała się być zwykłą gorącą czekoladą. Istnieje w pełni uzasadnione podejrzenie, że pani z Costy na lotnisku Heathrow po prostu sprzedała nam zupełnie nie to, co chcieliśmy.
Teoretycznie powinnam o tym napisać w cyklu #Western Dream Shorts i pewnie napiszę, ale piernikowość tematu do czegoś zobowiązuje.

##Łazanki, czyli coś okołodomowego
Pamiętam czas liceum, gdy, niezrażona licznymi próbami, podejmowałam kolejne wysiłki w celu spreparowania pysznych dań i deserów dla mojej rodziny. Stety albo i nie, miałam też wtedy okres tzw. "jedzenia fit", więc chciałam przygotowywać jedzenie zdrowe, a do jedzenia zdrowego trzeba mieć mocne nerwy i żołądek. Ja tam nie narzekam, ale ze strony męskiej części mojej rodziny słychać było zwykle protest lub ew. obojętną akceptację. No i jednak efekt estetyczny nie był zachwycający, a uwagi o niedomytych zakamarkach kuchni zniechęcały do dalszych prób. I teraz, gdy mieszkam sama i mam teoretycznie możliwość dalszych eksperymentów i szlifowania kunsztu, już mi się nie chce. Tamte negatywne doświadczenia pozbawiły mnie iskry kreatywności. Tym niemniej cały czas wierzę, że jak się sprężę, to znów wrócę do dawnej formy i będę gotować dla przyjemności własnej i innych.
Ale to nie tak, że nie gotuję w ogóle – wręcz przeciwnie. Niestety na ten moment mam zestaw dań, które umiem przygotować sama "from scratch" lub z półproduktów tak, by zrobić rzetelny obiad. Niby fajnie, bo większość gospodyń domowych kieruje się tą praktyczną zasadą, ale jednak mi czegoś w tym brakuje. Ale stwierdziłam, że się nie poddaję. W myśl odkrytej i wypracowywanej powoli filozofii wyznaję zasadę, że tak po prostu teraz jest. Nie gotuję za dużo i nie piekę. I dobrze jest, jak jest. Nie jest na pewno źle. Widocznie tak musi być. Może kiedyś będzie inaczej, a może nie będzie, ale wszystko na pewno jest w porządku.
Ale o czym to ja… ach tak, nagłówek. 🙂
Jak podrasować bigos, który sobie smętnie spoczywa w lodówce? Nakroić kiełbachy (najlepiej tłustej), cebuli (dużo) i ugotować makaron. Kiełbachę pokroić w ćwiartki plasterków lub dużą kostkę, podsmażyć najpierw (porządnie), żeby na patelnię wytopił się tłuszczyk, kiełbasę przełożyć do garnka. Na patelnię dodać pokrojoną cebulę (mogą być większe kawałki, a nie sieczka, byle nie za duże), poddusić, żeby była mięciutka. Mięciutka cebula nie stawia żadnego oporu łyżce, jak się jej nie dotyka, można porównać ją do błota lub cieczy. Czyli smażymy dłużej, niż krócej, pilnując, żeby się nie przypaliła. Przerzucamy do garnka i dodajemy do niego ugotowany makaron (byle nie nitki lub szerokie wstążki – świderki lub drobne muszelki/rurki wskazane), wrzucamy nasz bigos i pozwalamy się temu zasmażyć razem przez kilka minut, często mieszając, bo się przypali. Na koniec, dla smakoszy, duża porcja pikantnego (lub łagodnego) ketchupu do smaku. Smacznego! 🙂 A do picia miętowa herbata, bo ilość ciężkostrawności może zwalić człowieka z nóg.

##Półdekadnik
O konieczności dbania o dobrostan psychiczny na pewno już na tym blogu mówiłam i to nie raz. Z tym dbaniem jest u mnie różnie, bo z jednej strony wiem, że trzeba, z drugiej – o praktykę dużo trudniej. 😉
Czasem jest tak, że się zafiksujemy na jakimś drobnym temacie, szczególe, a najczęściej – zakupie i jak owego porządanego przedmiotu nie mamy, to "słońce blask traci w naszych oczach" (Lewis). Ja miałam tak z pozycją "Półdekadnik" J. Mazur. Ebooka ni w ząb, a cały koncept polegał wyłącznie na tym, że przygotowanych jest 366 pytań, po jednej na każdą kartkę notesu, na które trzeba odpowiadać przez 5 kolejnych lat. Czyli każdego 1 stycznia otwieramy kartkę z odpowiadającym dacie pytaniem i na nie odpowiadamy. Odpowiedzi mogą być krótkie lub długie, szczególnie jeśli finalnie, po dłuższych staraniach, wreszcie będzie się mieć książkę w wersji XLS, tak jak się marzyło, bo wtedy nie ogranicza nas przestrzeń na papierze. Z drugiej strony, czasem to ograniczenie jest fajne, bo zmusza nas do gruntownego przemyślenia poruszanego tematu, a nie do strumienia świadomości nieokiełznanego niczem. No więc odpowiadam na pytania. 🙂 Oczywiście z opóźnieniem, a jakże, bo regularność nigdy nie była moją mocną stroną, ale przynajmniej robię sobie pewien bilans siebie. Pytania są różne, od "Jakie masz plany na Święta" po "Jak odnajdujesz siebie w relacjach z innymi ludźmi", więc przekrój jest spory i zaskakujący w sposób przyjemny. Przemyślałam sobie na ten przykład, że zdecydowanie za rzadko konsultuję się medycznie i że mój stosunek do pomocy bliźnim wymaga… dalszych przemyśleń. 😀 No bo na pytanie "Komu ostatnio pomogłaś? Jakiego rodzaju to była pomoc" odpowiadałam kilka godzin, gdyż nie przychodziło mi do głowy nic sensownego. Z jednej strony można od razu wysnuć wniosek, że ja nikomu nie pomagam i takie właśnie myśli zaczęły krążyć mi po głowie; po chwili jednak doszłam do wniosku, że to nie jest tak, że ja nie pomagam nikomu, choć i tak pomocy mogłoby być dużo więcej, tylko nie zawsze uznaję daną czynność za pomoc. Robię to, co do mnie należy, pewne rzeczy wychodzą ot, tak, odruchowo i zapominam o nich w 3 sekundy po fakcie. Z jednej więc strony muszę zacząć więcej pomagać, z drugiej – robić to z głębii serca i duszy, co pociąga za sobą konieczność uporządkowania w głowie pewnych rzeczy, a z trzeciej – zauważać momenty, w których komuś pomogłam, nawet jeśli dla mnie to nie była pomoc sensu stricto. Takie to przemyślenia rodzą się w głowie, gdy struktura notesu zmusza nas do odpowiedzi na pewne kwestie przed samymi sobą. Nigdy nie byłam dobra w strumieniach świadomości, czego dowodem jest niniejszy wpis, a tak uporządkowane kwestie zmuszają mnie do działania.

##Nie spoczywam na laurach
No co, myśleliście, że będzie o Prowadnicy? 🙂 to oczywiście też; idziemy do przodu. Ktoś by powiedział, że bardzo powoli, a ktoś – że gnamy za szybko. Oba stwierdzenia są prawdziwe. Moim największym zmartwieniem jest, jak pomagać tak, żeby to miało sens. Jakie działania są robione w środowisku tylko "na pokaz", a jest takich zdecydowanie za dużo, a jakie – z głębi serca (tych z kolei się nie widzi). Obecny system prawny, projektowy, na wykorzystanie grantu i godzin, zdecydowanie nie sprzyja jakimkolwiek działaniom. Tu ukłon w stronę wszelkich NGO i innych instytucji – rozumiem, że trudniej jest nam wszystkim robić cokolwiek fajnego, skoro grantodawca zmusza nas do tak wąskiego i dziwnego pola działania, że bolą oczy, nawet te, co nie widzą.
Prowadnica cały czas uczy mnie bardzo dużo. Wychodzenie ze swojej strefy komfortu przyjemne nie jest, ale uczę się robić to tak, żeby nie szkodzić sobie (trudne) i innym (wyczerpujące).
A tak poza tym, uczęszczam na zajęcia online z j. angielskiego. J. angielski to jest taka dziedzina mojego wnętrza, której lepiej nie tykać; jest trochę jak bolący ząb, którego, na własne nieszczęście, ciągle dotyka się językiem, żeby sprawdzić, czy na pewno boli, czy może jednak przestało.
Z jednej strony mam poczucie absolutnego braku przygotowania merytorycznego, technicznego i w ogóle -ego z własnej strony, z drugiej – czasem nabieram otuchy, jak w momencie, gdy dałam radę w Oxfordzie mimo braków w słownictwie i popełnianych błędów gramatycznych.
Mam czasem wrażenie, że jak się sobie narzuci trochę wyższą poprzeczkę, to wciąż się ją podnosi coraz wyżej i wyżej. Uczę się więc, między miliardem innych rzeczy, żeby doceniać osiągnięcie konkretnej poprzeczki, tej wcześniej narzuconej.

##Koniec… roku. Będzie. Później. 🙂
Mogłabym pisać Wam naprawdę wiele o różnych rzeczach. Rozpisałam się i mam ochotę z Wami pogadać. Ale próbuję obiecać sobie, że moja pisanina stanie się trochę bardziej regularna, więc część z tego, co mam w głowie, pozostawiam na kolejne wpisy.
Póki co żegnam się z Wami wizją smacznej ogórkowej na obiad i perspektywą relaksu podczas wyjścia na basen i kilkunastu minut w saunie. Oby się udało!
Jak to mówił nasz były Proboszcz, wszystkim życzę pięknej niedzieli!

6. M. Krger, „Szkoła nażeczonych”

Jeśli jesteś zdeklarowanym/ą feministą/feministką, NIE czytaj tej książki. 😀

Kuzyni i kuzynki Marianny to wielkie szychy. A to modelka, a to balerina, a to jakiś piłkarz czy tam inny sportowiec. Wszyscy robią karierę. Nie to, żeby międzynarodową, o nie, ale jednak coś znaczą. Marianna trochę jeszcze nie wie, co ma z sobą począć. Piętnasty rok życia to, z mojego własnego doświadczenia, wciąż nie ten moment, gdy się wybiera swoją drogę życiową. 😉
Marianna wie tylko, że lubi gospodarować w kuchni. Wspaniale piecze, przyrządza pyszne desery.
Dlatego właśnie przyciąga jej uwagę broszurka "Szkoły Nażeczonych" w Jagodnem. Miejsce, gdzie jedynymi umiejętnościami, jakie się zdobywa, jest gotowanie, szycie, sprzątanie, zajmowanie się ogrodem i pielęgnacja niemowlęcia.
I właśnie to jest to, czego naszej bohaterce potrzeba. 🙂 Czy odnajduje siebie? Tak, odnajduje, i bynajmniej nie robi potem zawrotnej kariery. Po prostu przeżywa trzy wspaniałe lata ze swoimi szkolnymi koleżankami, z których każda po trochu odkrywa siebie.
Czytając tę pozycję miałam wrażenie, jakby Maria Krger chciała trochę skontrować powoli narastający trend kobiet robiących karierę. W Polsce było to modne w tamtych czasach, jakby nie patrzeć. :p Zarówno robienie kariery, jak i kontrowanie…
Marianna nie śledzi disneyowskiego trendu odkrywania siebie na wojnie, w biznesie, na wielkiej scenie czy w balecie. Ona po prostu rozwija swoje naturalne zdolności i staje się dobrą żoną.
Ale czy to oznacza, że potępia się w Jagodnem postęp i odrobinę nowoczesności? Oczywiście, że nie. 🙂 Że ośmielę się wspomnieć scenę obcięcia długiego warkocza…
Ale jeśli chcecie dowiedzieć się czegoś więcej, przeczytajcie sami.
Jeśli chcecie książki postępowej, trendy, to nie czytajcie tej. No chyba, że chcecie poznać także drugą stronę medalu.
Natomiast jeśli chcecie miłej, zabawnej lektury dla dziewcząt na kilkanaście zimowych godzin, bardzo polecam. 🙂
Szczerze, miałam nadzieję uzyskać kilka dobrych, choć może i przedawnionych, porad gospodarskich i zawiodłam się, bo ich nie uświadczymy. Ale to i tak fajna książka.

5. L. Glass, „Toksyczni ludzie.. 10 sposobów postępowania z ludźmi, którzy uprzykrzają ci życie”

Wygląda na ciekawe? Na poradnik, jak ogarnąć ludzi, których mielibyśmy ochotę zabić?
Cóż…
Właściwie jedyną rzeczą, która ratuje tę pozycję przed absolutnym potępieniem, jest lektorka – Blanka Kutyłowska, która czyta rzeczy najróżniejsze, a więc, ku mojemu zaskoczeniu, przeczytała także i to. I zastanawiam się, co właściwie czuła, czytając. 😀
Jest to poradnik typowo amerykański z całym dobrodziejstwem (Tfu!) inwentaża. Wydany został w roku bodajże 1997 i sprawia to dodatkowo, że pewne idee, myśli i nurty psychologiczne nie są tak zaawansowane i ukształtowane. O ile Amerykanie generalnie myślą dość zerojedynkowo, a ich rozważania psychologiczne idą w dziwnych kierunkach, o tyle ta pozycja dodatkowo jest przestażała o ponad 25 lat. Ach, jakże żałuję, że DZDN nie pokazuje daty wydania pozycji, którą się pobiera…
Na samym początku autorka informuje, jak ważne są słowa, jak można za ich pomocą wpływać, a więc także ranić, innych i że naprawdę należy uważać na to, co się mówi.
W toku czytania jednak poznajemy niemal 9 z 10 technik, które opierają się na użyciu słów przeciw naszemu adwersarzowi. Motto jest jasne: Możesz wszystko w samoobronie, byle nie uciec się do przemocy fizycznej. Techniki zaproponowane przez Glass są ładnie, profesjonalnie nazwane, żeby brzmiało psychologicznie, ale są tak banalne, że każda normalnie, bo o zdrowiu już nie muszę wspominać, myśląca osoba jest w stanie je sama wypracować.
Bo cóż znaczy technika wyciszenia, oddechu czy jak ona ją tam sobie nazwała, podana jako pierwsza? Po prostu "weź kilka głębokich wdechów o takiej to a takiej długości, co pozwoli Ci zrelaksować ciało, a więc i umysł". Nie zrozumcie mnie źle – takie przypominajki i uświadamiajki są potrzebne, żeby podkreślić rolę autorelaksacji i oddechu w procesie ogarniania własnych emocji, ale nie sądzę, by nikt z nas nie musiał uciec się do tego typu praktyk w rozmowie z absolutnym, w naszym mniemaniu, debilem.
A czymże jest technika "fantazji zastępczych", jeśli nie rozżarzaniem w sobie nienawiści? Mówi ona, że można w umyśle fantazjować nt. kar i groteskowych sytuacji, w których ma znaleźć się nasz adwersarz. Ośmieszenie, zabicie, zniknięcie, wyparowanie, wylot w kosmos… Wszystko to możemy sobie pomyśleć o przeciwniku, jeśli nie wypowiemy tego głośno. Czyli przekaz jest jasny: możesz sobie nienawidzić człowieka, jeśli tego nie przekazujesz. Niby wszystko z tym przekazem jest ok, bo to w sumie prawda, ale po co, w walce z toksyczną dla nas osobą, dodatkowo się nakręcać? I, szczerze, czy nie robimy tego sami, bez pomocy "profesjonalnych" wskazówek Pani Amerykańskiej Psycholog?
A czymże jest technika "bezpośredniej konfrontacji", jeśli nie po prostu wypowiedzeniem tego, co się ma na myśli, bez ogródek i prosto w twarz? Tak, owszem, p. Glass jasno komunikuje, że słowa powinny padać spokojnie, wyważonym tonem, bez emocjonalnej dramy. To jest ważne. Jest to jednak kropelka istotnej informacji w morzu banałów i powierzchownie rozumianej dobroci i szacunku wobec drugiego człowieka.
Dodatkowo w książce pojawia się kilka tzw. "testów" na toksyczność danej osoby, na typ osoby toksycznej i na to, czy sami jesteśmy toksyczni. Ale jeśll w pytaniu na "toksyczność" danej osoby pośród kilkudziesięciu (ponad 30) pytań pada np. takie, czy osoba ma pryszcze na twarzy, jest nieumalowana lub nie podoba nam się jej fryzura, no to jednak coś jest nie tak. Zwłaszcza, że z tego, co pamiętam, autorka podkreśla, że jeśli na którekolwiek pytanie odpowiedź brzmi "tak", to osoba jest dla nas toksyczna. Czy naprawdę mogę oceniać osobę na podst. nieświeżego oddechu, pryszcza na czole lub nieodpowiadającego mi stylu ubioru?
Z jednej strony rozumiem, co autorka chciała osiągnąć; chciała, żebyśmy wreszcie doszli do wniosku, z kim żyje nam się lub pracuje zwyczajnie niekomfortowo, a do czynników pozbawiających komfortu może, owszem, należeć nieświeży oddech czy źle zapięta koszula. Z drugiej strony jest to znów bardzo powierzchowne potraktowanie człowieka i relacji z człowiekiem.
Czego oczekiwałam?
Sposobów, jak poradzić sobie we własnej głowie z osobami, które naprawdę niszczą mi życie lub przynajmniej z radością czynią je nieznośnym.
Co zyskałam?
Amerykańską wizję człowieka – jeśli mi się nie podobasz, mam prawo skończyć z Tobą relację, bo tak, bo mam na to ochotę, bo jesteś toksyczna/toksyczny przez to, że nie podoba mi się w Tobie cokolwiek.
Jedyną prawdziwą dobrą radą, którą wyniosłam z tej pozycji, jest fakt, że osoba toksyczna dla jednego człowieka wcale nie musi się wydawać taką dla innego.
Czy polecam?
Cóż, jeśli w ogóle nie mieliście nigdy do czynienia z pojęciem osoby toksycznej, jeśli chcecie rozpocząć badanie tematu, przeczytajcie tę książkę, ale miejcie w pamięci, że to powierzchowne i nie do końca zgodne ze współczesną moralnością potraktowanie tematu.

Western Dream Shorts #2 – Elegancki półszept

Na lotnisku – wiadomo, hałas i dużo ludzi. W autobusie typu PKS do Oxfordu – to samo. Rzeczywistość uderzyła mnie, cicho, a jakże, w Oxfordskim McDonaldzie (o tym innym razem). Siedzimy sobie i nagle dociera do mnie, że mój głos o dynamice mi normalnej jakoś tak się niesie po tym przybytku holesterolu niczym po eleganckiej kawiarni.
– Jakoś tak mało ludzi, co? – Pytam zdziwiona, no bo jak to, w końcu to McDonald’s!
– Nie, normalnie, pełno ludzi, wszystko pozajmowane. – Słyszę odpowiedź.
Trybiki zaczynają się obracać, ale ignoruję rzeczywistość metodą wyparcia. Wchodzimy do zakupionego i zarezerwowanego wcześniej hotelu i dokonujemy zameldowania metodą na "Karta mi nie chce przejść!". I znów to samo – właścicielka o głosie niczym rasowy coach po medytacji i ja, mój przyjemny głos i różnica w decybelach. Co jest, ja się pytam?
Finał olśnienia nastąpił następnego ranka, gdy to na tzw. stołówce zaczęło się śniadanie. Ja niby wiedziałam, że ludzi było mało – nasza trójka +2 inne osoby, ale czułam się jak w teatrze. Albo jakoś tak bardziej jak w kościele, bo było przestronnie, z dużym pogłosem, zimno (o tym także innym razem) i… cicho. Człowiek bał się odłożyć widelec na talerz, żeby nie wzbudzić skrajnie głośnego dźwięku w tym cichym pomieszczeniu.
Dotarło do mnie wtedy: Anglicy, są, cisi. Tacy właśnie, jakby z całą ludzkością porozumiewali się eleganckim półszeptem. Wytłumieni. Wygaszeni.
Apogeum tego zjawiska odczułam na targach. Stoisko dłuższe, niż szersze, ja niewidoma (o tym znów później), a ten podchodzi i głosem spokojnym, zdecydowanie nie przystającym do targowego hałasu, o coś mnie pyta.
A więc najczęściej powtarzaną przez nas frazą podczas tego pobytu było "Sorry, could you repeat, please?".
Wychodzi na to, że Polacy to głośne, nieokrzesane krzykacze. 😀

Western Dream shorts #1 +wyjaśnienie

Ostatnio miałam przyjemność gościć na SMRRF, czyli pierwszej konferencji nt. druku 3D w Wielkiej Brytanii, jako wystawca wraz z Prowadnicą. To nie to, żebym nigdy nie była w Anglii – byłam, nawet 2 razy. Ale to był pierwszy pobyt, podczas którego siłą rzeczy nawiązałam silny kontakt z ludnością tubylczą, bo nie nocowaliśmy (prawie) u rodziny, tylko w hotelu, trzeba było pytać o autobus, o przystanek, o restaurację itp itd. Jak mi się więc przypomni coś ciekawszego z minionego, to tutaj owo opiszę. 😀
A więc zaczynam:
Btw, Anglicy to jednak są dziwni. Oxford, jedna z bardziej glammy, prestigious i w ogóle och-ach uczelnia świata. Pomijam zerowe dostosowania – brak pól uwagi, tabliczek, prowadnic, nic, zero. Łazienka (gender-neutral, a jakże). Na mydle do rąk wolontariuszka zauważyła brajla. Zdziwiona taką nowinką czytam, czytam i nic nie rozumię. No to w lustrzanym odbiciu, od prawy do lewy, góra-dół, no nic. Myślę sobie, kto to projektował. Ale ok, reset mózgu, próbujemy raz jeszcze zgodnie z normalnym kierunkiem świata. Napis owszem, jest. Mydło z napisem "Push", jak kamień z napisem "Love" normalnie. Kropy wielkości gwoździ, schowane tak, że naprawdę najpierw bym pushnęła to mydło sama, nim bym dotknęła tego napisu.

33

"Mam wam do powiedzenia
kilka słów. To właściwa pora, bo odkrywacie świat. Słuchajcie ich, a dobrze wam posłużą. –
Pochylił głowę, patrząc na nich surowo. – Po pierwsze, nie pozwólcie, by ktokolwiek
zawładnął waszym ciałem bądź umysłem. Dołóżcie wszelkich starań, aby wasze myśli
pozostały swobodne. Nawet wolny człowiek może być bardziej skrępowany niż niewolnik.
Służcie ludziom w potrzebie uchem, lecz nie sercem. Okazujcie szacunek tym u władzy, lecz
nie podążajcie za nimi ślepo. Osądzajcie, kierując się logiką i rozumem, lecz nie komentujcie
głośno.
Nie uważajcie nikogo za lepszego od siebie, bez względu na to, kim jest w życiu.
Traktujcie wszystkich uczciwie, by nie narazić się na zemstę. Rozważnie wydawajcie
pieniądze. Bądźcie wierni swym przekonaniom, a inni was wysłuchają. – Zawahał się i dodał
wolniej: – A co do miłości… moja jedyna rada brzmi: bądźcie uczciwi. To najpotężniejsze
narzędzie, otwierające serca i zyskujące przebaczenie. To wszystko, co mam wam do
powiedzenia. "
Ch. Paolini, "Eragon"

Nick Cave & The Bad Seeds & Kylie Minoque, „Where the wild roses grow”

Na wstępie dziękuję M, że wczoraj przypomniał mi tę piosenkę. 🙂
Zdecydowałam się ją przetłumaczyć i pokazać to tłumaczenie, mimo że teoretycznie ten przekład nie jest dobry, a na pewno nie odpowiada do końca rytmowi oryginału.
Przykładając go do piosenki weźcie jednak pod uwagę, jak płynnie, też nie do końca zgodnie z rytmem, Kylie i Nick wypowiadali słowa mniej więcej w takt. 🙂
Przekład w piśmie może wydawać się niemal banalny, jak zwykłe tłumaczenie maszynowe, ale starałam się go dopasować do rytmu piosenki, który, jak pisałam, sam w sobie jest elastyczny i na dużo nam pozwala.
Proponuję więc spróbować zaśpiewać z moim tłumaczeniem. 🙂

Kylie:
Nazywają mnie dziką różą,
A to ja, Elisa Day.
Nie wiem czemu mnie wciąż nią zwą,
Skoro byłam Elisą Day.

Nick:
Gdym ją ujrzał, wiedziałem, że to właśnie ta,
W oczy spojrzała mi, no i już,
Kolor miały jej usta czerwony, jak krew,
Kolor dziko rosnących róż

Kylie:
Gdy zapukał do drzwi i przekroczył mój próg
Pierzchnął cały mój lęk, gdy w ramiona mnie wziął
To był mój pierwszy raz, z oczu spływały łzy,
które z troską, czułością, jego ścierała dłoń.

Nazywają mnie dziką różą,
A to ja, Elisa Day.
Nie wiem czemu mnie wciąż nią zwą,
Skoro byłam Elisą Day.

Nick:
A drugiego dnia kwiat jej przyniosłem,
Najpiękniejszej, ze wszystkich kobiet które znałem
Czy wie, gdzie róże rosną, spytałem,
Takie słodkie, dzikie i wzniosłe

Kylie:
A drugiego znów dnia różę jedną mi dał,
Wzamian prosił o mój smutek, zmartwienie,
A ja oddałam je, kładąc na łożu się,
Obiecywał wśród róż mi wytchnienie

Nazywają mnie dziką różą,
A to ja, Elisa Day.
Nie wiem czemu mnie wciąż nią zwą,
Skoro byłam Elisą Day.

Trzeciego dnia zabrał mnie nad rzekę,
Pokazał mi róże, całowaliśmy się,
A ostatnie, co słyszałam, to cichych słów dźwięk,
Nade mną skała,
Którą ściskała pięść…

Nick:
A na koniec pokazałem jej róże,
Na brzegu leżała i wiał lekki wiatr,
"To co piękne – szepnąłem – musi umrzeć"
I do ust jej włożyłem róży kwiat

Kylie:
Nazywają mnie dziką różą,
A to ja, Elisa Day.
Nie wiem czemu mnie wciąż nią zwą,
Skoro byłam Elisą Day.

Źródło: