4. H. Karolak, „Duśka.. Opowieść o Darii Trafankowskiej”

Książka przeczytana już chyba ze dwa miesiące temu, ale na pewno w upalne dni wakacyjne.
Odskocznia od naprawdę ciężkich, okropnych, przytłaczających myśli i sytuacji.
A jednocześnie osadzenie w naszej kochanej rzeczywistości.
Mała Duśka, która robi wszystko, żeby zadowolić mamę, niespełnioną, nieszczęśliwą, wiecznie czegoś pragnącą i dostająca od niej w twarz w odruchu za wiadomość, że chyba nie wygrała konkursu recytatorskiego. Chwila już się stała, dziecko płacze, chociaż mama przeprasza z całego serca. A Duśka wygrała przecież ten konkurs, potem się okazało.
Zapamiętałam to chyba najbardziej z całej książki.
I chyba jeszcze pierogi ze szpinakiem, które drugi partner Duśki nauczył się jeść ze względu na nią właśnie. Ciekawa sprawa…
No i klu całej biografii – fakt, że Duśka zwyczajnie była dobra. Tak po prostu. Oczywiście dobroć jest pojęciem względnym, ale chyba jeden jedyny raz słyszałam, jak lektorka po zakończeniu materiału właściwego dodaje coś od siebie. Ba – dodał i realizator, a może inny reżyser PZN. I powiedział bardzo ważną dla mnie rzecz – w latach ciężkich, latach Stanu Wojennego i po nich, gdy część aktorów nie chciała do końca współpracować z Reżimem, często chronili się w murach PZN. Robili coś i to coś pożytecznego, jednocześnie pozostając na uboczu. Zapamiętany przez niego obrazek zamieszania w reżyserce wbił mi się w pamięć na trwałe.
Acha, jeszcze pamiętam ten moment, jak Duśka rodziła…
No, ale to już trzeba samemu przeczytać.
Kim jest Duśka?
Daria Trafankowska to lektorka m.in książki "Poczwarka", "Samotność bogów", "Tam, gdzie spadają anioły", "Sekrety i niespodzianki", Ivette z "Legendy o zatopionym mieście", a także, co chyba rozjaśni wszystkim w głowach, Dusia z "Szalonych liczb". Ta właśnie, która pomagała rozwiązywać zadania matematyczne.
Jej kunszt doceniłam dość niedawno i jest na mojej liście Top X (no dużo ich, tak?) lektorów starej, świetnej szkoły PZN.
Szczególnie polecam ją w "Sekretach i niespodziankach". 🙂

3. J. Szczerbaty, „Jestem DDA. Notatki z terapii. Jak wyjść z toksycznego domu”

Natrafiłam na tę pozycję podczas przeglądania nowości w katalogu Serwisu Online DZDN i wiedziałam, że ją przeczytam.
Po doświadczeniach z inną pozycją (o czym innym razem) wiedziałam, że może mi się nie spodobać, ale optymizmem napawał mnie fakt, że autorką jest Polka i choć daty publikacji w audiobooku nie podano, książka wyglądała na stosunkowo nową.
Zdecydowałam się na jej przeczytanie, ponieważ mam ostatnio bardzo dużo do czynienia z osobami DDA – Dorosłymi Dziećmi Alkoholików. Gdy pierwszy raz przeczytałam o tym syndromie w jakimś piśmie kobiecym, nawet mnie za bardzo nie zdziwiło, że istnieje; od razu wywnioskowałam, że dorastanie w domu alkoholika pociąga za sobą pewne nieodwracalne, hoć uleczalne podczas pracy nad sobą i terapii konsekwencje.
Jak wspomniałam, ostatnio dużo przebywam w towarzystwie osób DDA, a i ja sama z pewnych powodów przejawiam pewne zachowania charakterystyczne dla tego syndromu.
Przede wszystkim chciałam wiedzieć, jak mogę spokojnie współżyć z takimi osobami. Chciałam je zrozumieć. Wiedzieć, co robić, by i mnie i im było łatwo.
Niestety o ile w książce wiele jest powiedziane nt. specyficznych zachowań DDA, o tyle mało jest powiedziane, jak typowy, szary Kowalski może współżyć z nimi na codzień. Szkoda, bo takie wskazówki naprawdę by się przydały. Tego mi w tym poradniku, a raczej w tych notatkach, brakowało.
Z drugiej strony opisy zachowan DDA zdecydowanie pomogły mi scharakteryzować zachowania pewnych osób i jasno wytłumaczyć, dlaczego dzieje się tak, a nie inaczej.
Zmroziła mnie wzmianka, poczyniona tak przez autorkę, jak i przez jej anonimowo cytowane pacjentki, że DDA często są tak zakamuflowani w szkole czy pracy, że nawet nie da się ich zidentyfikować. Na codzień doświadczający przemocy psychicznej i fizycznej, w szkole mogą z pasją opowiadać, co dostali na gwiazdkę i gdzie pojadą na wakacje. Robią to tak zręcznie, że nie da się stwierdzić, że zwyczajnie kłamią. Przeraziło mnie, ilu moich kolegów, zwłaszcza z ośrodka szkolno-wychowawczego, mogło być DDA, a ja o tym nie wiedziałam. Byli tacy, z których zachowania jasno to wynikało i nawet w wieku siedmiu lat wiedziałam, że coś jest nie tak, ale byli też tacy, o których dopiero dzisiaj myślę, że mogłam swoim brakiem wrażliwości działać na szkodę, a nie na korzyść.
Z drugiej strony co ja sama, jako nieświadome takich sytuacji dziecko, mogłam zrobić?

Książka podzielona jest na dwie części – pierwsza opisuje historię zmyślonej bohaterki, utworzonej z opowieści wielu pacjentek autorki, a druga zawiera bardzo sucho i konkretnie podane fakty, sposoby zachowań i reakcji. O ile do pierwszej można podejść emocjonalnie, o tyle druga aż bije w oczy suchością faktów.
Żałuję, że nie ma tej pozycji w formie tekstowej, bo na pewno do części drugiej, niefabularnej, wrócę jeszcze nie raz, ale w audiobooku ciężko skupić się na jednym aspekcie i wynotować istotne dla siebie i swojej sytuacji informacje.
Ogólnie daję książce 7 na 10 pkt. Na pewno polecam ją do przeczytania wszystkim, którzy nigdy się z pojęciem DDA nie zetknęli, ale, jak mówiłam, brakuje mi praktycznych rad dla ludzi z zewnątrz, a nawet dla samych DDA, jak współżyć w społeczeństwie. Bo o ile zgadzam się z autorką, że jedynym skutecznym sposobem jest w tym wypadku terapia grupowa lub indywidualna, to wiem, że czasem potrzebne są metody doraźne. A przede wszystkim sposób, by odnaleźć w sobie lub DDA siłę, by na tę terapię w ogóle się udać.

Chwila prawdy: Mój plan b

Niedawno usłyszałam pytanie "A co, jeśli ta cała fundacja Wam runie"? Pomijając już poziom i stopień wiary w naszą organizację, najczęściej ze strony najbliższych nam osób, zaczęłam się nad tym pytaniem poważnie zastanawiać. No, właściwie to zaczęłam, gdy opadło pierwsze oburzenie. 🙂 I moją pierwszą myślą było, czy osoba, która pyta, sama ma "plan B". Czy jeśli straci pracę, której jest tak pewna, to na 100% wie, co zrobić, by nie mieć kłopotów finansowych. Czy jest zabezpieczona. Chciałabym to pytanie zadać tej osobie, ale wiem, co by powiedziała "To wszak co innego, ja widzę, mogę zatrudnić się gdziekolwiek, a Ty nie widzisz i masz dużo większy problem ze znalezieniem nowej pracy". Bawi mnie czasem myśl, jakoby osoba widząca z dnia na dzień miała zdobyć nową pracę po stracie poprzedniej. Gdyby tak było, nie istniałoby bezrobocie, a moje widzące otoczenie nie narzekałoby na brak pracy. Nie zrozumcie mnie źle, ja nie mam nic przeciw osobom, które narzekają na brak pracy, o czym za chwilę. Ale to nie jest tak, że widzący tak "chop, siup" nową pracę od razu mieć będzie. Przekona się o tym, gdy starą straci.
Ale odpowiadając na pytanie tamtej osoby, muszę Wam opowiedzieć pewną historię.

##Na początek sama odpowiedź: Tak, mam plan b
Miałam go już w liceum, gdy jeszcze był planem a. Wtedy to szesnastoletniej osóbce Św. Pamięci nauczycielka francuskiego powiedziała, że musi się owa szesnastolatka zdecydować, co chce robić w życiu. Teraz. Już. Trzeba podjąć decyzję.

Po tych wszystkich latach wiem, że to był błąd. Ja w tamtym momencie swojego życia po prostu nie byłam gotowa na takie wybory życiowe. A gdy już taką decyzję podjęłam to wiadomo, jak z przysłowiowym weselem – jak data jest, to już nie ma odwołania. 😉 Poszło. Nie myślałam o innych drogach. Widocznie tak miało być.

Wiecie, jaka jest różnica między decyzją życiową osoby widzącej i niewidomej? Osobie widzącej dużo łatwiej jest się "przekwalifikować". Jedne studia nie pasują? Ok, zmieniam, może na innych będzie lepiej, poradzę sobie, to jest moja droga życiowa, poprzednią wybrałem źle. Osoba niewidoma nie zastanowi się trzy razy przed podjęciem nowej drogi życiowej. Ona tego nie zrobi. A jeśli to zrobi, zastanowi się trzysta razy. Ja się nie zdecydowałam.

Realizowanie planu "a" zaczęłam w pierwszej liceum. Mówiłam to już? A, tak, przepraszam… W każdym razie wtedy zapisałam się do grupy profesjonalnych tłumaczy na FB. Żeby jeszcze za młodu, niczym ta skorupka, nasiąkać środowiskiem. Co se nasiąkłam, to moje. :p Dowiedziałam się z licznych postów:
* że pracy ni ma,
że się chałturzy po nocach,
* że najlepiej mieć dwadzieścia pięć lat i dwudziestoletnie doświadczenie,
* że najbardziej to się opłaca tłumaczyć ustnie, czego ja i tak bym sama nie robiła,
* że jak wybrałeś lub masz zamiar wybrać studia tłumaczeniowe, to ich nie wybieraj, bo tu nie ma przyszłości, lepiej się zatrudnić w Macu albo zostać nauczycielem,
* a przede wszystkim, po pierwsze i po setne, że trzeba mieć znajomości. Bo najwięcej zarabiają ci, co na rynku są trzydzieści czy czterdzieści lat. Czyli startowali za poprzedniego ustroju. Wnioski?

I tego mi nikt bezpośrednio tam nie napisał. Ja sobie to tak sama wywnioskowałam z prowadzonych tam dyskusji.

Moje otoczenie wierzyło jednak, że języki obce to jest "to jedyne miejsce na ziemi". Odwodziło mnie wtedy od szkoły muzycznej II stopnia na wokalistyce operowej, bym miała więcej czasu na przygotowywanie się do matury. Ukończyłam tę wokalistykę. No, prawie, bo udało mi się skończyć trzy z czterech lat, a potem wyjechałam na studia. Językowe, a jakże. Bo ja też wierzyłam. I nie widziałam, więc dużego wyboru nie miałam. Skąd się te wnioski biorą?…

##Po maturze, czyli "całe" życie przede mną
Pierwszy rok studiów; pełna wiary, nadziei i miłości (Ta, jasne!) osoba niewidoma jedzie do Warszawy, by studiować te "języki obce".

Żeby była jasność: Osoba niewidoma wiary, nadziei i miłości to się pozbywa, przysłowiowo, jeszcze w przedszkolu. Nie, jadąc na studia nie byłam bynajmniej pełna optymizmu. Raczej zdrowego, cholernie demotywującego realizmu. Pracy nie znajdę szybko. Zwłaszcza jako osoba niewidoma. Bałam się. Bardzo się bałam. Ale jeszcze tlił się płomyk nadziei, bo przecież to są "języki obce", takie właśnie dla niewidomych, właśnie dla nich…

##Realizacji planu a etap trzeci
Pierwszy rok studiów i rozsyłanie CV. Tak, ja na pierwszym roku studiów napisałam swoje pierwsze CV. Nie było złe, widzący potwierdzili. Tzn. wizualnie nie było, bo doświadczenia oczywiście nie miałam. Ale szukałam. Szukałam ofert pracy, co mi jeszcze z liceum zostało, bo naprawdę chciałam mieć dwadzieścia pięć lat i dwudziestopięcioletnie doświadczenie. Ba – nawet raz dostałam odpowiedź. Że mój entuzjazm do nauki języków jest wspaniały, ale żebym się zgłosiła za jakiś czas. Jak nabiorę trochę doświadczenia… Wysłałam tych CV kilkanaście, a potem się poddałam. No bo może faktycznie, jestem za młoda? Może jednak poczekać do tego III roku? Może wtedy?

##Nasiąkania ciąg dalszy, czyli jak nie ma ręki, to nie ma ręki i już
Tak, będzie o Tradosie. Nieśmiertelnym, legendarnym, mitycznym Tradosie. Osoba, która stwierdziła gdzieś kiedyś, że rynek tłumaczeniowy jest miejscem dla niewidomych, nie bardzo znała realia. I to jest eufemizm.

Jest bowiem sobie taki program, co się nazywa SDL Trados Studio. Zapytam jak Mandaryna: Znacie Tradosa? Znacie? No to rączki do góry!

SDL Trados jest tym, czym jakikolwiek edytor programistyczny dla programisty; tym, czym program księgowy dla księgowej; tym, czym długopis lub klawiatura dla urzędnika; tym, czym kasa fiskalna i terminal dla sprzedawcy.
Bo tak się utarło.
Pracuje się w standardzie SDL Trados. Czyli owszem, możesz mieć inny program, ale ważne, żeby pliki wychodziły z niego takie, jak z Tradosa.

No i zonk. Bo Trados jest… niedostępny! Zupełnie! To nie tak, że jedna opcja nie działa, że można pracować na dwa programy, albo jak się jest zaawansowanym użytkownikiem komputera – nie i już!

A gdy piszesz do jakiegokolwiek biura tłumaczeniowego i śmiesz napomknąć, że "nie, no w sumie to Tradosa nie obsłużę, ale mam taki program, co go naprawdę zastąpi", to nikomu się nie będzie chciało dochodzić, jaki to i czy na pewno. Nie masz Tradosa, a setki innych mają. I w dodatku jeszcze nie widzisz. Sorry, taki lajf.

Ale, żeby nie było, i ten problem pokonałam.
Dla Tradosa jest alternatywa o nazwie Fluency Now – dostępna w zupełności dla niewidomych. Jak to miło, gdy ktokolwiek o nas myśli…
Można tłumaczyć biurom tłumaczeń, że tak, będą pliki z Tradosa. Nie z samego Tradosa, ale w standardzie Tradosa. Może przyklepną…

##Finally to the ground, czyli przechodzę do historii
Pominę tu dużą część mojej tzw. "edukacji ku karierze". Może kiedyś Wam o niej opowiem, bo jest o czym, ale chcę przejść do meritum.
Niedawno wysłałam swoje CV do firmy, która szukała początkujących tłumaczy. Miała pewnie na myśli studentów II czy III roku, a ja już jestem po studiach, ale cóż – dla zarobku wszystko. Nawet, jeśli ten zarobek jest trzy lub czterokrotnie niższy, niż normalnie. Nawet, jeśli miałabym pracować za przysłowiowy bezcen. Chciałam mieć wpis w CV. Chciałam zdobyć doświadczenie. I zdobyłam!
Pierwsze zadanie polegało na, niby banalnym, dostosowaniu jednego tekstu do drugiego. Tak po prostu. Dwa dokumenty w Wordzie, które trzeba porównać i dostosować. O ile z warstwą tekstową problemu nie miałam żadnego, o tyle warstwa wizualna po prostu mnie pokonała. Tak, pokonało mnie pierwsze zadanie w Wordzie! Tylko dlatego, że jakiemuś fantaście chciało zmieniać się interlinię co wiersz, szukać jakiegoś kosmicznego koloru czcionki (odcienie szarości górą), robić spacingi z księżyca itp. itd. Nie chcę i nie mogę zdradzać więcej szczegółów – uważam, że to było zlecenie, jak każde inne dla początkujących "parzących kawę" tłumaczy. Tylko że ja nie byłam w stanie przez nie przejść, będąc po pięcioletnich studiach! To, że miałam wiedzę, wykształcenie merytoryczne, znałam terminologię tekstu, wiedziałam nawet, jak z nim pracować w programie tłumaczeniowym, nie miało żadnego znaczenia, bo nie przeszedł ten cholerny Word! Tak, drugim zadaniem było stworzenie pamięci tłumaczeniowej. Zrobiłam je bezbłędnie. Mimo, że podczas studiów wszystko musiałam odkrywać niemal sama, bo cała grupa pracowała w Tradosie lub MemoQ (też niedostępny), więc wskazówek, jak coś zrobić we Fluency, nie mógł mi udzielić prawie nikt.
(Tu serdeczne i szczere pozdrowienia dla moich nauczycieli CAT ze studiów, którzy naprawdę, naprawdę starali się mi pomóc z Fluency. Jestem Państwu niezmiernie wdzięczna za tę pomoc i życzliwość. Bo była potrzebna!)
I co z tego, że dużym kosztem nauczyłam się tego, co widzącym zajmuje chwilę? Taka byłam z siebie dumna, gdy oddawałam tę pamięć… Do momentu, gdy mi nie powiedziano, co było z Wordem.
Co ma tu do rzeczy moje wykształcenie?
Co ma tu do rzeczy mój tytuł lub jego brak?
A no nic; to było zadanie dla studenta; ba – dla przeciętnej Ani Kowalskiej z liceum, jeśli znała język dość dobrze. A ja nie mogłam, mimo tych studiów…
…………
Wiecie, przepłakałam kilka godzin, gdy to wszystko do mnie dotarło. Szlochałam spazmatycznie, w bezradności tłukąc się po łóżku. Rozważyłam wszystkie moje opcje zawodowe związane z przysłowiowym "planem a" i innymi jego odgałęzieniami i nagle poczułam, jak coś przypiera mnie do muru (o czym poniżej).
Nawet sam Rektor Uniwersytetu Warszawskiego mógłby mi w Auditorium Maximum wręczyć osobiście tytuł Doktora, ba – Profesora Honoriscausa, a ja i tak nie mogłabym zrobić tego zadania.
Jak mam dalej wykonywać ten zawód, skoro to, co mnie pokonało, się robi normalnie podczas tłumaczenia? Owszem, spacingi mogą nie być odjechane w kosmos, owszem, zmian rodzaju czcionki mniej, ale warstwa wizualna, której ja i tak nie zrobię, i tak zawsze będzie do wykonania.
Powiedziano mi, że mogłabym część zarobku oddawać osobie widzącej za to, by mi pomagała; jakiego zarobku? Takiego na hamburgera? I to z Maca? Bo zanim doszłabym do poziomu zarobków na hamburgery z warszawskich burgerowni, minęłoby ładnych parę lat. A osoby, którym ufam, mają swoje obowiązki. Swoje życie. Swoje szanse na zarobki! I wiecie co? Robiłabym to. Dostawałabym przysłowiowe 10 zł na rękę za wpis w CV i doświadczenie. Tylko takich ofert wcale nie ma dużo!

##Plany c i d
Tak, osoba niewidoma raczej nie ma tylko planu b. Ona ma plany c i d. I ja też je miałam. Aż się panie z komisji kwalifikacyjnej na magisterkę (Pozdrawiam kochane Panie!) dziwiły, co ja tyle tych ścieżek nawybierałam. "Widziałam to" w ich uśmiechach i tonie głosu.

Gdy na magisterce można było wreszcie zastanowić się, czy się chce robić nakładkę nauczycielską z języków obcych (taką, co to przygotowuje do nauczania w szkołach), mocno się zastanawiałam. No bo po co? Nauczycielką i tak nie zostanę, bo nie widzę. Tymczasem teraz błogosławię tę decyzję. Nie, nie nauczam języka stale, ciągle i z dobrym zarobkiem. (Marzenia!…) Ja po prostu mam alternatywę. Mam wytłumaczenie przed uczniami, że tak, mam wiedzę merytoryczną (metodyczną też), jak to się właściwie robi. Oczywiście stawka musi być "za bezcen", bo nie dość, że online, to jeszcze nie widzi, ale na waciki starczy. Może.

Planem D była lokalizacja gier i oprogramowania. Wolontariacko tłumaczyłam Eltena (potencjalny pracodawco, znam PoEdita, gdyby Cię to zainteresowało i nie, bynajmniej nie nauczyłąm się go na studiach ;)), więc stwierdziłam, że to nie może być takie trudne. A potem przyszedł bardzo rzeczowy i bardzo znany pan z pewnej bardzo znanej firmy (Bardzo serdecznie pozdrawiam, to były naprawdę ciekawe zajęcia!) i inna pani, którzy nam pokazywali, jak to się robi. I wtedy opadły mi ręce. Znów grafika! Strona internetowa, program, gra – to wszystko ma układ graficzny przycisków, tekstu, strzałeczek; ba – duża część tekstu jest w ramach obrazka, który to obrazek TEŻ trzeba przetłumaczyć.
Wiecie, raz tłumaczyłam instrukcję obsługi jakiejś żaglówki; do dzisiaj nie wiem, co jest czym na tych obrazkach…
Łzy kręciły się w oczach, ale nie poddawałam się. Właściwie to nadal się nie poddaję, bo nadal szukamy na Githubie projektów, które mogłabym tłumaczyć. Tylko wiecie, na czym polega paradoks? By wykonywać tłumaczenia, w których mogę być naprawdę dobra, trzeba mieć doświadczenie. Doświadczenie, które można zdobyć poprzez parzenie tej kawy, czyli klikanie w Wordzie i tłumaczenie obrazków. Tak, jakbym ja przeskoczyła ten początkowy etap i chciała iść dalej, ale wymogi i standardy "doświadczenia" mi na to nie pozwalały. Niedoświadczonemu tłumaczowi nie pozwoli się na tłumaczenie dokumentacji oprogramowania czy interfejsu programu w Gettexcie właśnie dlatego, że jest niedoświadczony. Więc znów wracamy do Worda!

##Takie różne, luźne refleksje
Wiecie, kiedyś szukali tłumacza j. angielskiego. Z orzeczeniem. Czyli niepełnosprawnego. Czyli ja! Jejjjj! Zarobki, wiadomo, kiepskie, ale i obowiązków niewiele, wszystkie zdalne, czyli wszystko super. Akurat wtedy nie mogłam aplikować z różnych przyczyn, ale podesłałam nawet paru niewidomym znajomym. Chyba nawet aplikowali…
Wiecie, że każda aplikacja na PFRON (czyli ta z dofinansowaniem z PFRON) musi zawierać statystyki, jakie niepełnosprawności zostały zatrudnione? A wiecie, że do tej pracy, pracy zdalnej, "takiej super dla niewidomych", wzięli wyłącznie, podkreślam – wyłącznie, ludzi na wózkach? Tak, w raporcie widniało, że niewidomi aplikowali. Było ich nawet całkiem dużo. I co z tego, skoro wzięli wózkowiczów?
W sumie nie żałuję; okazało się, że zarobki w tamtym miejscu i tak byłyby niższe, niż w moim obecnym, tak pogardzanym, "planie a".

##Dlaczego uważam nadal, że się "da"?
Ostatnio O. Adam Szóstak powiedział bardzo ważną rzecz: Nie sztuką jest wiedzieć, że Bóg jest; sztuką jest w niego wierzyć, gdy czujesz, że go nie ma.
Nie sztuką byłoby twierdzić, że "się da", gdybym od razu, np. po znajomości, dostała lukratywną pracę tłumacza. Wtedy to byłoby łatwe.
A ja nadal wierzę! Nadal wierzę, że się, cholera jasna, da! Trzeba zacisnąć zęby i walczyć. O siebie i o innych. Dlatego, paradoksalnie, czuję, że fundacja to jest właśnie "moje miejsce na ziemi", bo w tym "planie a" mogę walczyć, choćby pośrednio, o to, by pracodawca nie uznawał nas za kosmitów; by móc zyskiwać jego aprobatę chociażby tym pierwszym wrażeniem… Kiedyś zawalczę o to, by rynek tłumaczeniowy naprawdę był "miejscem dla niewidomych". Jeszcze zbieram siły. Potem ręce opadną i siły też, ale przejmie to ktoś inny. I kiedyś, kiedyś na pewno…
Najwięcej ograniczeń jest w głowach. Niewidomych, ich otoczeniach, pracodawców… Ale przecież to nie jest tak, że Tradosa nie dałoby się zrobić dostępnym. Więc to jest ograniczenie w głowie jego twórców, a nie w samym programie. Itp itd.
I dlatego nie uważam, by pandemiczne "siedzenie na dupie" było najlepszym rozwiązaniem naszych problemów. Rozumiem ludzi, których na walkę nie stać, że oni akurat w danym momencie swojego życia po prostu nie mogą; ja nie mogę na razie tłumaczyć, ale nie mogę też uważać, że tłumaczyć się nie da. Ja mam jeszcze siłę walczyć. I robię to.

##Wniosek końcowy
Ja mam plan b. Mam plan c. Mam plan d. Ba – ja sobie sama "dośpiewałam" plan a, bo plany b, c i d, które kiedyś były oczko wyżej, na razie trafia szlag. I chyba o to w życiu chodzi, prawda? Ważny jest efekt. Ważny jest sam cel.

##PS.
Tak naprawdę moim planem a były tłumaczenia literackie. Ale o tym to na razie nawet gadać mi się nie chce.

2. K. Wilczyńska, „Rok na kwiatowej” cz. 1-3

W momencie, gdy to piszę, czytam właśnie trzecią część cyklu. Są to nieduże, liczące po 300-400 tysięcy książki, właściwie prawie opowiadania, o czterech lokatorkach bloku przy ul. Kwiatowej w Kielcach. Niemal banał rodem z tak ostatnio popularnych książek dla kobiet.
Co ja poradzę, że to lubię? 🙂 Albo inaczej: Nie tyle lubię, co jest to jedyne, co mogę czytać.
Książki o Oświęcimiu, o tatuażystach, problemach kobiet wychodzących za mężczyzn innego wyznania, zbrodniach wojennych – to wszystko tak mnie porusza, że po prostu nie mogę czytać takich pozycji. W połączeniu z odcięciem się od telewizji i ignorowaniem wiadomości z radia możecie mnie uznać za ignorantkę – trudno, nic nie poradzę. Po prostu nie umiem i już. Gdy słyszę urywki tych wszystkich okropnych rzeczy, to myślę, że nie chcę rodzić dzieci na ten okropny świat. A biorąc pod uwagę, że przez całe moje życie uznawałam wydanie na świat dzieci za jedną z jego sprężyn, możecie ocenić, w jakim kierunku postępują zmiany.
Tak czy siak uciekam w literaturę kobiecą.
Czy można to nazwać ucieczką? Każda literatura jest wartościowa. A ludzie, którzy cenią jedne pozycje wyżej od innych tylko dlatego, że poruszają aktualne tematy lub są trudne, więc w ich mniemaniu wartościowe, sprawiają mi duży ból.
Hm, ale o czym miał być ten wpis?
A tak, o czterech lokatorkach bloku, a właściwie jednej z jego klatek. Jedna, dominująca historia którejś z nich (za każdym razem innej) i cztery perspektywy. Najpierw swoją historię opowiada pierwsza z lokatorek, a potem swoje dopowiadają jej przyjaciółki. Traktują czytelniczkę tak, jakby była ich najlepszą przyjaciółką. Niemal widzę siebie, jak przychodzę do każdej z nich, siadam w domu i słucham najnowszych wydarzeń. Tylko albo musiałabym być niesamowicie cierpliwa, albo być psychologiem. Bo ile można słuchać tego samego? 🙂 Pomijając już wszystko inne, na pewno wtrąciłabym coś z perspektywy dziewczyn, u których byłam wcześniej.
Chciałabym powiedzieć, że postaci są dobrze zarysowane, ale raczej nie są. Fabuła jest… cóż, może nie tyle cukierkowa, co dość prosta. Poruszane są tematy trudne, ale banalne, bo wciąż na nowo wałkowane ze wszystkich stron. Niby dobrze, że się je wałkuje, ale ileż można?
Czy te pozycje poszerzą Wasz światopogląd? Chyba nie bardzo. Czy autorka zastosowała ciekawy zabieg narracyjny? Tak, udało się nawet sprawić, bym czasem (rzadko) poczuła się słuchaczką czterech kobiet.
Czy jest to miła, niezobowiązująca lektura na jeden wieczór lub dłuższą podróż pociągiem?
Jak najbardziej.
Więcej nie zdradzam. 🙂

1. D. Terakowska, „W Krainie Kota”

Cóż, nazwisko autorki zobowiązuje. 🙂 Terakowska lekko, a jednocześnie wnikliwie, podchodzi do tematów egzystencjalnych, a raczej, należałoby powiedzieć, filozoficznych i religijnych. Rozważa każdą religię, każdy aspekt religii, pod różnymi, naukowymi i paranaukowymi względami. Nauki jest trochę mniej, ale za to dużo wierzeń, ich pochodzenia i mentalności ludzkiej wokół nich stworzonej.
Świat lekko surrealistyczny, jakby specjalnie podkreślała, że bohaterów powieści nie znajdziesz na swoim osiedlu.
Chociażby zupki podgrzewane na kuchence gazowej dla kilkunastodniowego niemowlęcia. Kto karmi kilkunastodniowe niemowlę zupkami? 🙂 Tak, właśnie to uderzyło mnie w całej powieści; nie to, jak ciekawie Terakowska oplotła fabułę wokół Tarota, nie to, jak zarysowała bohaterów.
Ewa jest w miarę spełnioną żoną naprawdę kochającego męża, Adama. Terakowska albo miała przyjaciółkę, mamę lub siostrę Ewę, albo po prostu uwielbia to imię, bo w każdej jej książce musi pojawić się jakaś Ewa. Adam zaś, chyba jako pierwszy sportretowany mężczyzna w dotychczas poznanych przeze mnie powieściach autorki, jest naprawdę rozsądnym, czułym, kochającym mężem. Owszem, ma swoje odpały, tzn. jest lekarzem i teorie lekarskie chce przenieść na wychowanie własnego mości potomka, ale można nad tym przejść łatwo do porządku dziennego i uznać za nieszkodliwe, choć irytujące dziwactwo.
Wszystko się w życiu Ewy fajnie plecie do momentu, gdy jako ciężarna nagle w środku nocy czuje niewyjaśnioną potrzebę zjedzenia konkretnego korzenia z rogu ogródka. Potem zaczyna widzieć i wiedzieć coraz więcej. Ale tylko we śnie. Niczym trójka przyjaciół z FNiN Kosika we śnie przenosi się do równoległej krainy, w której ma do spełnienia misję. Ona i jej mądre, tańczące niemowlę. Adam musi obejść się smakiem.
Wątek fantastyczny bardzo mi przypomina "Niekończącą się historię" Endego. Wątek podróży sennych – Kosika. A ten w świecie realnym – tylko Terakowską, bo inaczej się tego ująć nie da. 😀
Czy to książka dla dzieci? Właściwie tak. Może ją czytać młodsza młodzież. Kiedyś powiedziałabym, że od wieku 13 lat, ale dzisiaj punkt ciężkości dojrzałości przenosi się w rejony dla mnie niezrozumiałe.
Czy mogą ją czytać dorośli? Tak, oczywiście, że tak. Mogą, pod pozorem czytania znanej i poważnej autorki, śledzić fantastyczną, choć dość delikatnie zarysowaną, fabułę i przygody bohaterów w Krainie Kota.
To, co już wspomniałam, a co teoretycznie wyjaśnia się dopiero na koniec książki, znajdziecie w każdym opisie bibliograficznym, więc i ja sobie nie podaruję: Bardzo oryginalnym pomysłem było umieszczenie fabuły w uniwersum tarota. Niby bohaterowie to karty, postaci tarota, ale są żywi i mają swoje przygody i swoje sprawy. Lekcja tarota za darmo, nie ma co. 🙂 To tak, jakby wziąć tradycyjną talię kart, i z asa, króla, jopka czy damy stworzyć żywe postaci. Ale Terakowska chyba nie bardzo wiedziałaby, co zrobić z całą talią cyfr. 😀 No i z tarotem miała łatwiej, bo tamtym postaciom już sam kult przypisuje pewne cechy charakteru.
A nad całą krainą, jako opiekun i przedmiot tęsknoty, opiekę roztacza postać boska – Złocisty Ptak. Ta postać, która przewija się we wszystkich powieściach, a to jako On w "Poczwarce", a to jako Światłość w "Tam, gdzie spadają anioły", a to właśnie jako Złocisty Ptak.
Tak, jakby autorka próbowała powiedzieć, że każda religia, każdy nawet najbardziej odrealniony kult potrzebuje postaci, która będzie po prostu istnieć i kochać. Wszystko, jak leci. Taka osoba i ucieleśnienie samej Miłości.

Mały bilans

Gdy w marcu 2022 obudziłam się na łóżku, pamiętam tylko, że bolały mnie plecy. Te plecy pamiętam do dzisiaj. Zapaliła mi się w głowie czerwona lampka, ale szłam dalej wytyczonym szlakiem. Gdy jednak w lipcu sytuacja się powtórzyła, a ja obudziłam się na noszach wjeżdżających do ambulansu, zastanowiło mnie to.
"Julita – powiedziałam sobie – Twoje ciało coś Ci mówi!". Do tego jeszcze te leki…
Zwolniłam. Odpuściłam tematy, które mnie bolały i były trudne. Zaczęłam przyglądać się sobie i światu. Poszłam na terapię. Odpuszczam i wyrażam swoje potrzeby głośno. Wciąż jeszcze błądzę i szukam drogi.
Gdy w kwietniu 2021 powstała Fundacja Prowadnica, ja sama nie byłam pewna, co o tym myśleć.
"Z tego się wyżyć nie da!!!" – krzyczeli jedni.
"To pralnie brudnych pieniędzy!!!" – dodawali drudzy. Bolało. Nadal boli, gdy tak mówią. Co zabawne, o mojej pracy więcej wiedzą ludzie obcy, niż bliższe otoczenie. No, ale to chyba każdy tak ma. Emotikon smile
Dzisiaj jednak znów napływają do nas informacje o nadziei.
"Dzięki Państwu mam nadzieję, że kiedyś moje dziecko będzie jeździć wszędzie tak, jak Państwo. Jak osoba widząca.";
"Spotkanie z Państwem to była naprawdę ogromna inspiracja!";
"Dzięki Państwu moja niewidoma siostra zdecydowała się założyć buty na wysokim obcasie i ładnie w nich wygląda!";
"Nawet nie wiedziałam, że moja córeczka może mieć problem z kapturem zwyczajnie dlatego, że nie słyszy! To Wy mi to uświadomiliście!";
"Moje dziecko nie wie, co robić w przyszłości. Pomóżcie…".
I tak sobie myślę, że chyba wszyscy ci krzykacze nie mają racji.
Nasza fundacja nie ma jeszcze trzech lat, a prowadzimy już kilka dużych projektów, zorganizowaliśmy własną konferencję, byliśmy już na wielu polskich targach i konferencjach, a niedługo jedziemy za granicę, prowadzimy własny sklep i… pomagamy ludziom. Tak zwyczajnie. Jaka firma, jakie przedsięwzięcie może pochwalić się tyloma sukcesami w tak krótkim czasie?
Myślę, że może to nie moje tłumaczenia książek czy instrukcji obsługi kosiarki mają cieszyć ludzi. Bo tłumaczyć książki i instrukcje kosiarek jest czasem łatwiej, niż całą sobą pokazywać, że się da. Tak po prostu. Istnieć i wciąż iść do przodu. Mimo trudności. Instrukcję kosiarki jeszcze zdążę przetłumaczyć, a na "zmianę świata", "gryzienie murów zębami", mam tylko 15 lat. Obiecałam sobie, że jak będę mieć 40, to wtedy będzie czas, by psioczyć na kolejne pokolenia. By być mądrą. Pełną doświadczenia życiowego. Stateczną. Jeszcze 15 lat…
Jeśli to fundacja ma być moją misją, którą dał mi Bóg, przyjmę ją jak dar. Jeśli zaś nie, jeśli się nie uda, to poszukam nowego celu. Tak po prostu! Na wszystko jest czas…
Dla tych ludzi, dla ich nadziei, będę jeździć. Uśmiechać się. Opowiadać o trudnościach. Pokonywać kolejne bariery.
Gdy widzę te anonimowe wypowiedzi, jestem zwyczajnie dumna ze swojej pracy. I z miejsca, w którym jestem. Z ludzi, którymi się otaczam. I nie chcę niczego więcej! Emotikon smile

32

"- No, jak ktoś ma pełno, to może sobie czymkolwiek pomóc i widzieć pana
Boga. A jak nie ma, to nie może.
– A dlaczego? Daj mi przykład. Nie wahała się ani chwili.
– Krzyż! Jeśli masz pełno, to go nie potrzebujesz, bo masz go w środku. A
jak nie masz pełno, to masz krzyż z wierzchu i wtedy robisz z niego czary.
Pociągnęła mnie za rękaw i nasze oczy się spotkały. Powiedziała cicho i
powoli:
– Jeżeli nie masz pełno w środku, to z każdej rzeczy możesz robić czary i
wtedy ta rzecz staje się kawałkiem ciebie na wierzchu.
– Czy to źle?
Kiwnęła głową. – A jeżeli tak robisz, to już nie możesz robić tego, co pan
Bóg chce, żebyś robił.
– O! A czego On w takim razie chce?
– Kochać każdego tak, jak kochasz siebie, więc musisz być najpierw pełen
samego siebie, żeby najpierw kochać siebie, jak trzeba.
– To coś tak jak to, że człowiek jest głównie z wierzchu – powiedziałem.
Anna się uśmiechnęła.
– Fynn, w niebie nie ma różnych kościołów, bo w niebie każdy jest u siebie
w środku.
I ciągnęła:
– To te kawałki z wierzchu robią wszystkie te różne kościoły, i synagogi,
i świątynie, i co tam jeszcze. Fynn, pan Bóg powiedział "Ja jestem", i
chce, żebyśmy i my tak mówili, i to jest właśnie najtrudniejsze.
Pokiwałem głową w oszołomieniu.
"Ja jestem… i to jest właśnie najtrudniejsze". Ja jestem. Dojdź,
człowieku, do tego twierdzenia, a jesteś już w domu; mów to z pełnym
przekonaniem, a jesteś pełny, jesteś cały w środku. Nie potrzebujesz już
zewnętrznych rzeczy do wypełniania dziur otwierających się w twoim wnętrzu.
Nie zostawiasz już kawałków siebie wiszących na różnych gratach
pokazywanych na wystawach, w katalogach i na reklamach. Dokądkolwiek
idziesz, całe swoje ja zabierasz ze sobą, nie zostawiasz porozrzucanych
kawałków, po których można by deptać, jesteś cały z jednej bryły, jesteś
tym, czym pan Bóg chce, żebyś był. Jesteś takim "Ja jestem", jak On. "
(Fynn, "Halo, Pan Bóg? Tu Anna!"

31

"To nie działanie
szatana czyni człowieka samotnym: to jego podobieństwo do Boga. To ta
pełnia dobra, która nie może się wydostać albo nie ma dokąd płynąć,
wytwarza samotność."
(Fynn, "Halo, Pan Bóg? Tu Anna!"

Zabawa Mikołajkowa po raz kolejny

Ho, ho, ho!
Co z tego, że jeszcze październik? Centra handlowe tak czy siak zalewają nas już ozdobami świąecznymi, muzyką typu "Laaaast kriiistmasss" i mikołajkami z czekolady. Aaa, a propos mikołajków…
Tak się jakoś złożyło, że w poprzednim roku zwyczajnie zapomniałam, że kiedyś miałam przyjemność zorganizować dla Was fajną zabawę, polegającą na losowaniu Mikołajkowym.
Pragnę więc wznowić ten zwyczaj i ogłosić tę grę po raz kolejny.
1. Od 1 do 15 listopada w przeznaczonym do tego formularzu na stronie EltenLink będziecie mogli zgłaszać swoją kandydaturę.
2. W formularzu należy wpisać swój login, dane do przesyłki, a także wymarzone prezenty.
3. To pole będzie wymagane. Proszę, a wręcz nalegam, byście nie pisali "Nie wiem, może być coś tam coś tam". Albo jak już piszecie, to potem nie miejcie pretensji, że dostajecie "coś tam coś tam".
4. Od 15 listopada do 6 grudnia przesyłki muszą trafić do adresatów. Jeżeli nastąpi jakieś opóźnienie, elf, czyli ja, poinformuje obdarowanego za Waszym pośrednictwem, co jest nie tak. Czyli jeżeli Wy macie poślizg w wysyłaniu, to piszecie do mnie. Termin ostateczny to oczywiście 24 grudnia.
5. Limity pieniężne to 25-50 zł, chyba że chcecie wyjątkowo obdarować daną osobę, ale nie dopuszczajmy do sytuacji, w której jedna osoba dostaje coś za 50, a druga – za 120 zł.
6. Forma wysyłki jest z konieczności dowolna, ale pilnujemy, by paczka dostarczona była bezpiecznie i możliwie wygodnie dla odbiorcy.
To chyba tyle! 🙂
Wesołych Mikołajek!